Nie ulega wątpliwości, że decyzja rządu na wychodźstwie by wysłać generała Michała Tokarzewskiego-Karaszewicza do Lwowa w początkach 1940 roku równała się wyrokowi śmierci. Czy było to zmierzone, pewnie pozostanie kwestią nierozwiązaną. Sama opowieść o tym zapomnianym epizodzie jest jednak co najmniej szokująca.
Polska konspiracja podczas II wojny światowej owiana jest zasłużoną legendą. Ta legenda ma swoje symbole – „Grot” i „Bór” sami cisną się na usta. Zapominamy jednak o postaci nie mniej ważnej niż ci dwaj dowódcy ZWZ-AK, człowieku bez którego historyczny projekt Polskiego Państwa Podziemnego, niemający przecież sobie równych w dziejach, mógłby w ogóle nie powstać. Bo kto pamięta jaki był konspiracyjny pseudonim generała Michała Tokarzewskiego-Karaszewicza. Nie zginą on męczeńsko jak „Grot”, nie napisał książki jak „Bór”, wojną przeszedł bijąc się na trzech frontach i przeżył. On twórca Służby Zwycięstwu Polsce, fundamentu na którym zbudowano ZWZ-AK, on zastępca legendarnego Andersa zapomniany. W tym musi tkwić pewna tajemnica. I nie łudźmy się, tkwi. Tajemnica na pewno wstydliwa a może i zbrodnicza bo Michała Tokarzewskiego-Karaszewicza „Doktora” na śmierć z powodów czysto politycznych wysłali swoi. A było tak…
Podziemie w pogoni z legitymizacją
Już 5 września z Warszawy ewakuowano władze państwowe i urzędy, po wkroczeniu Armii Czerwonej do Polski rząd przekroczył granicę z Rumunią. Ucieczka, bo tak ją postrzegano, Naczelnego Wodza i sanacyjnych elit w obliczu szokująco szybkiej klęski w praktyce oznaczała załamanie się jakiejkolwiek wiary w dotychczasowe rządy. W podzielonej na trzy okupacyjne strefy Rzeczypospolitej (ziemie wcielone do Rzeszy, Generalne Gubernatorstwo oraz ziemie zajęte przez Armię Czerwoną) zapanowała polityczna pustka.
Pierwsza próbowała ją zapełnić Służba Zwycięstwu Polski Michała Tokarzewskiego-Karaszewicza, który legalność swych działań opierał na pisemnym pełnomocnictwie od gen. Rómmla oraz wsparciu (również finansowym z pozostałych w mieście środków publicznych), jakiego udzielił mu Stefan Starzyński, osoba o niepodważalnym autorytecie zdobytym dzięki bohaterskiej postawie podczas obrony stolicy. Znamienne, że dla niewielu pozostałych w stolicy członków wczorajszych władz zabrakło w niej miejsca. Prominentni sanatorowie nie zostali zaproszeni przez piłsudczyka Tokarzewskiego do współpracy. Powodów tego wyłączenia było wiele. Przede wszystkim jednak Polsce pod koniec 1939 r. aby mieć jakikolwiek autorytet, trzeba się było odciąć od sanacyjnej tradycji. Nie ma w tym nic dziwnego, trudno bowiem przecenić, jak zawiedzeni byli Polacy swoimi niedawnymi przywódcami. Po 17 września wszyscy wiedzieli zresztą, że Rzeczpospolita po wyzwoleniu będzie zupełnie innym krajem.
Nietrudno to wyczytać z jednej z pierwszych odezw SZP: „Polska wczorajsza nie zawsze była «polską» w pełni tego słowa znaczeniu. Za wiele było zakłamania i niesprawiedliwości w jej życiu wewnętrznym. Za wiele jedni mieli w Niej wygód, a za mało inni chleba i opieki państwowej, za bardzo chciano handlować zasługami i bez końca dyskontować je, a za mało gotowości do ofiar i poświęceń – bez nagród i odszkodowania. Dlatego ta nasza odbudowana Polska jutra inna być musi. Bo stać się musi prawdziwą siłą moralną i potęgą fizyczną odbudowywanego państwa. To, czego jej zabrakło wczoraj: oparcia się na masach, wiary ich oraz przekonania o sprawiedliwości społecznej i ładzie, tak w ustroju, jak metodach rządzenia, musi się stać podstawą, fundamentem pracy w odrodzonym państwie polskim. […] Za dziś i jutro Polski odpowiadamy my […] i śmiało można powiedzieć, że losy Polski w naszych rękach spoczywają”. Trudno o bardziej dobitne odcięcie się od przeszłości.
Sam Tokarzewski był jednak starym piłsudczykiem, brał czynny udział w przewrocie majowym i czystkach w wojsku jakie po nim nastąpiły. Należał do ścisłej elity i choć jego związki juntą pułkowników, która przejęła władze po śmierci marszałka nie były wcale bliskie dla ówczesnych nie mało to znaczenia.
Adresat nieznany
Problem polegał jednak na tym, że aby mieć legalne prawo wydawania rozkazów, trzeba było powoływać się na starą władzę. Z tym paradoksem Tokarzewski usiłował się uporać wysyłając 15 października przez węgierskiego attaché wojskowego swój pierwszy meldunek zaadresowany po prostu do Naczelnego Wodza polskiej armii. Meldunek ten okazał się przez nieszczęśliwy splot wypadków dla nadawcy bardzo pechowy – trafił na biurko starego wodza budząc tym samym podejrzliwość co do szefa SZP u nowego.
Nowym Naczelnym Wodzem był oczywiście Władysław Sikorski, osoba dzięki swojemu sprzeciwowi wobec sanacyjnych rządów oraz niezłym kontaktom we Francji świetnie w tym czasie nadająca się na stanowisko przywódcy wszystkich Polaków (Sikorski jako premier i Naczelny Wódz skupił w swoim ręku właściwie pełnię władzy wojskowej i politycznej). Postać nowego premiera i Naczelnego Wodza nie budziła sprzeciwu większości politycznych sił w kraju, a miała zaletę pełnej legalności i ciągłości władzy. Zwierzchność nowego rządu uznali niemal wszyscy, gdy tylko dotarła informacja o nim, co wbrew pozorom nie było takie proste – w Generalnym Gubernatorstwie posiadanie radia karane było śmiercią. Sam Komorowski wiadomość o powstaniu rządu w Paryżu przyjmował z wielkim niedowierzaniem.
Sikorski został mianowany Naczelnym Wodzem 7 listopada, a niedługo później z Rumunii od marsz. Rydza-Śmigłego dotarł do jego rąk pechowy meldunek Tokarzewskiego. Większość badaczy twierdzi, że fakt, iż dokument ten nie trafił do niego od razu, Sikorski uznał za nielojalność czy wręcz akt zdrady. Szefowi SZP przypięto łatkę „sanatora”. Zresztą znad brzegów Loary czy Maine nie do końca wyraźnie było widać Polskę. Scenariusz przyszłych zdarzeń wyobrażano sobie jako konwencjonalną wojnę, w której siły Francji i Anglii pokonają Niemcy. W tym zadaniu trzeba im jak najszybciej pomóc formując możliwie najsilniejszą armię na wychodźstwie, armię która po zwycięskim wkroczeniu do kraju będzie zdolna do działań przeciwko drugiemu najeźdźcy. Nikt nie wyobrażał sobie długiej wojny. Sprawy emigracyjne brały więc pierwszy krok przed krajowymi. Konspiracji, o ile taka by powstała, wyznaczano zadania głównie pomocnicze – dywersję, wywiad i działania propagandowe. Meldunek Tokarzewskiego zwracał uwagę na rzeczy dziejące się w Polsce, ale w zupełnie inny sposób, niż dziś byśmy tego oczekiwali. Chodziło przede wszystkim o podporządkowanie państwa podziemnego emigracyjnemu rządowi.
Kocie kły
Sikorski postanowił więc powołać do życia nową organizację – Związek Walki Zbrojnej. Miała ona wykorzystać struktury Służby Zwycięstwu Polski i powoli przyjmować pod swoje skrzydła inne pomniejsze organizacje; choć nie wszystkie – przynajmniej w zamyśle Naczelnego Wodza, który przez pewien czas udzielał wsparcia tajnym stowarzyszeniom oddzielnym od ZWZ lub wręcz w stosunku do niego konkurencyjnym. Komenda Główna Związku znajdowała się przy Rządzie RP na uchodźstwie i przekazywała polecenia do kraju. Na jej czele stanął Kazimierz Sosnkowski, Komitet Ministrów dla spraw Kraju tworzyli zaś Aleksander Ładoś, Marian Seyda, Jan Stańczyk oraz Marian Kukiel. Niezwykle zainteresowany sprawami kraju był jeszcze jeden członek rządu. Minister i wicepremier, osobisty przyjaciel Sikorskiego, profesor Stanisław Kot.
Dziwny był to człek. Z jednej strony działacz ludowy o pięknej karcie, który odwagą cywilną wykazał się nie raz i dwa, humanista ciężkiego kalibru, co to na College de France z powodzeniem wykładał, z drugiej zza pazuchy wyglądały mu diabły o rysach Machiavellego, Robespierre’a czy Edgara Hoovera. Słowem był to intrygant zręczny i bezwzględny ogarnięty iście jakobińskim szałem tropienia sanatorów w szeregach polskiego państwa podziemnego i nie tylko. Zasłyną z budowy kotofonu, czyli urządzenia służącego do podsłuchiwania kolegów z rządu londyńskiego w hotelu Rubens. Jego krucjata przeciwko Stefanowi „Grotowi” Roweckiemu legendarnemu szefowi ZWZ-AK jest tematem na osobną epopeję. Jako pierwszego jednak na kieł Kot wziął właśnie Tokarzewskiego. Intryga, którą splótł była jednocześnie prosta i makabryczna. Jednym słowem szefa pierwszej i najważniejszej organizacji podziemnej mieli usunąć, permanentnie, Sowieci.
Zatruta instrukcja
Z punktu widzenia dyscypliny wojskowej już pierwsze uderzenie było mocne. Oto w grudniu została przekazana do Polski powołująca ZWZ instrukcja numer 1 „do obywatela Rakonia” – był to pseudonim Stefana Roweckiego, dotychczasowego szefa sztabu Tokarzewskiego. Znamienne jest, że instrukcję tę wysłano właśnie bezpośrednio do zastępcy szefa SZP, a nie do niego samego – pokazuje to, jak bardzo mu nie ufano. Zawierała nominację dla Roweckiego jako szefa jednego z obszarów ZWZ, równorzędnych jednostek podległych bezpośrednio Komendzie Głównej przy Rządzie RP na uchodźstwie. Nie odebrano więc Tokarzewskiemu dowództwa ale przydano kolegów. Osłoda to niewielka bo jego samego mianowano szefem Obszaru Lwowskiego. Tokarzewski jako wieloletni szef DOK Lwów, czyli osoba na najwyższym społecznym świeczniku, był na tyle znany, że nie uniknąłby natychmiastowej dekonspiracji i aresztowania. Wyznaczenie go na dowódcę kresowego obszaru bez wątpienia miało na celu pozbycie się go z Warszawy. „On nie może pozostać w stolicy”– padło na kolacji 12 grudnia, ale wybór Lwowa na jego nową komendę dowodzi przynajmniej ignorancji Rządu RP na uchodźstwie. Część panów obradujących we Francji nad kształtem krajowej konspiracji bez wątpienia sądziła, że robota będzie łatwiejsza na znanym terenie. Co myślał Sikorski, nie wiemy.
Mordercze zapędy prof. Kota także trudne są do udowadniania, mamy jedynie poszlaki; choć mocne. Wiemy za to, co o tej sprawie sądził sam zainteresowany. Tomasz Szarota pisze: „Rodziły się podejrzenia o celowym skierowaniu na szczególnie niebezpieczny posterunek, z wiadomym z góry skutkiem. W lutym 1940 r. Tokarzewski udając się do Lwowa zwierzy i się Emilowi Kursorowi: „Przeniesienie swoje uważam za wielki nonsens, o ile nie za złośliwość. Ale jestem żołnierzem, rozkaz jest dla mnie święty, pomimo że się z nim nie zgadzam. Mam jednak dziwne przeczucie, że tam nie dotrę, i to wbrew mojej woli”. Postanowił też zwlekać z podporządkowaniem się „świętym”i zatrutym rozkazom i starał się ukazać Naczelnemu Wodzowi prawdziwy obraz sytuacji, prosząc o zmianę przydziału. Podczas, gdy instrukcja mówiła o udaniu się do nowej placówki natychmiast – co jak tłumaczył kurier znaczyło trzy dni – czekał z wyjazdem aż do marca, ciągle licząc na zmianę decyzji Sikorskiego. Tokarzewski wiedział też to, czego nie wiedzieli w Londynie, że konspiracyjna praca pod sowietami jest zupełnie inna niż w Generalnej Guberni czy nawet ziemiach włączonych do Rzeszy; trudniejsza. Podczas gdy Niemcy odznaczali się prawie od początku jawną i bezprzykładną brutalnością mającą złamać wszelkiego ducha oporu oraz stosowali odpowiedzialność zbiorową, metody sowieckie opisywane są przez świadków i badaczy jako „sprytne”, „przebiegłe” lub nawet „subtelne”. Polegały przede wszystkim na wsączeniu w ludzi przeświadczenia o wszechobecności NKWD, „głębokiej penetracji” struktur podziemnego państwa (jak głębokiej pokazała sprawa Emila „Kornela” Macielińskiego), nagłych wywózkach i „zniknięciach”. Metody te były nad wyraz skuteczne. Polskie państwo podziemne tak skuteczne w walce z hitlerowcami, nie maiło szans z aparatem terroru Stalina.
Rząd RP na uchodźstwie w sprawie przeniesienia szefa SZP na wschód był jednak nieugięty. Tokarzewski rozkazu usłuchał i pełen złych przeczuć wyjechał z Warszawy. Miał rację – został aresztowany przez NKWD już przy próbie przekroczenia hitlerowsko-sowieckiej granicy. I tu zdarzył się cud. NKWD, które pruło polskie konspiracyjne sieci jak pajęczynę, NKWD, które dokładnie w tym czasie dokonywało mordu na tysiącach polskich oficerów, i nie tylko, w Katyniu, nie zorientowało się, z kim ma do czynienia. Pogranicznicy nie uwierzyli co prawda papierom wystawionym na nazwisko Tadeusza Mirowego jakim posługiwał się Tokarzewski, nie odkryli jednak jego prawdziwej tożsamości i po prostu ciupasem pognali na wschód. Gdyby generał dostał się do Lwowa, na pewno nie miałby tyle szczęścia. Tak to nadgorliwość szeregowych NKWD-zistów, udaremniła francuski spisek i uratowała Tokarzewskiego przed krwawymi konsekwencjami ignorancji rządu na uchodźstwie.
Powrót generała proskrybowanego
Oczywiście, główny cel został osiągnięty – Tokarzewski nie został w Warszawie. A jego dalsze losy nie były bynajmniej słodkie. Trafił do łagru, gdzieś w środku syberyjskiej tundry. Tam „odsłaniająca prawdę” machina NKWD w końcu zdziałała, a tożsamość, skazanego przez swoich na śmierć, generała, odkryta. Czy sam się przyznał czy też został zadenuncjowany nie wiemy (choć ta druga możliwość wydaje się bardziej prawdopodobna). Te kilka miesięcy zwłoki sprawiły jednak, że ocalił życie. Sowieci nie mordowali już po prostu wysokich oficerów, przynajmniej nie przed dokładnym przesłuchaniem. Tak trafił na owianą makabryczną sławą moskiewską Łubiankę. Pozostał tam aż do podpisania traktatu Sikorski-Majski i … natychmiast dostał się znów pod władzę rządu na wychodźstwie jako dowódca 6 Lwowskiej Dywizji Piechoty. Ba, w końcu został nawet zastępcą samego Andersa. Z Armią Polską na Wschodzie przeszedł prawie cały szlak bojowy. Prawie bo pod koniec 1944 roku został odwołany oczywiście z powodów politycznych. Jakoś tak często się zdarza, że gdy trwają ciężkie walki nie lustruje się zbyt dokładnie liniowych żołnierzy – na to zawsze czas jest później. Tak Tokarzewski znalazł się w Londynie, gdzie jak wielu innych starał się na nowo ułożyć sobie życie. Pełna rehabilitacja z sanacyjnej łatki przyszła dopiero w dekadę po zakończeniu wojny, gdy jako świeżo upieczony minister obrony narodowej rządu na uchodźstwie wkroczył do gabinetu, w którym w ścianie mógł jeszcze znajdować się zakurzony kotofon. Ot, polskie losy.
Maciej Krawczyk
fot. Archiwum służb bezpieczeństwa ZSRS we Lwowie, Wikimedia Commons, CC, zdjęcie zrobione po aresztowaniu Michała Tokarzewskieg0-Taraszewicza jako Tadeusza Mirowego
Dodaj komentarz
Uwaga! Nie będą publikowane komentarze zawierające treści obraźliwe, niecenzuralne, nawołujące do przemocy czy podżegające do nienawiści!