Zamach na słowackiego premiera Roberta Fico, podobnie jak działania rosyjskich służb wobec Polski, świetnie ilustruje obecny sposób wykorzystania własnej agentury przez GRU i FSB.
W czasach sowieckich Moskwa werbowała szpiegów na Zachodzie głównie „pod konkretne potrzeby”. Jeśli chciała spenetrować bazy USA w Europie lub zachodnie struktury obronne – polowała na sfrustrowanych wojskowych. Jeśli chciała uzyskać dostęp do amerykańskich technologii – zarzucała sieci na inżynierów. Jeśli chciała zdestabilizować zachodni system społeczny – werbowała młodych lewackich fanatyków i tworzyła terrorystyczną „partyzantkę miejską”, typu Czerwone Brygady we Włoszech lub Baader-Meinhof – Frakcja Armii Czerwonej w Niemczech, itd.
Jednak w miarę jak rzeczywistość zaczęła zmieniać się coraz szybciej, zmieniła się również rosyjska strategia. Polega ona głównie na tworzeniu sztucznych konfliktów w zachodnich społeczeństwach i podsycaniu ich z obu stron z wykorzystaniem nowoczesnych technologii informacyjnych lub na „wpisywaniu się” w już istniejące podziały i maksymalne ich eskalowanie. Takie skłócanie społeczeństw od środka lub nastawianie przeciwko sobie całych państw skutecznie rozbija jedność Zachodu, co jest głównym celem Moskwy.
Taka strategia wymaga jednak posiadania agentury po obu stronach politycznych barykad i nigdy nie wiadomo, kiedy i gdzie dany agent wpływu lub dywersant będzie najbardziej przydatny. Dlatego rosyjskie służby werbują po prostu każdego, kogo da się zwerbować, a dopiero potem, w miarę rozwoju zdarzeń zastanawiają się, do czego najlepiej go użyć.
Do zwykłej prymitywnej dywersji, sabotażu, czy szpiegowania transportów wojskowych rosyjskie służby najmują ostatnio mieszkańców państw zachodnich zwyczajnie przez Internet. Niespecjalnie się przejmują tym, czy ci wpadną w ręce policji i coś zeznają, bo Moskwa i tak wszystkiemu zaprzeczy.
Bardziej „mokrą robotę” zleca się za pieniądze kryminalistom, a już w wyjątkowych przypadkach wysyła się – z różnym zresztą ostatnio skutkiem – kadrowych oficerów GRU lub przeszkolonych wagnerowców. Ale do zamachu na tak wysokim szczeblu jak na Słowacji, potrzeba czegoś więcej: precyzyjnej operacji, aby potem móc skutecznie wykorzystać to propagandowo.
Dzisiaj zwerbowanego człowieka kieruje się tam, gdzie akurat jest potrzebny. Jeśli aktualnie trzeba podsycić na Zachodzie nastroje antyukraińskie – będzie on zasypywał Internet różnymi fake’ami. Kiedyś żeby zwerbować dziennikarza, trzeba się było nieźle „nagimnastykować” i sporo mu zapłacić, ale w czasach gdy praktycznie nawet pół-analfabeta może być „blogerem”, stało się to o wiele prostsze i tańsze. To nic, że będą go czytać głównie tacy sami pół-analfabeci jak on – chodzi o masowość. Zresztą ostatnio takie fake’i w Internecie lepiej i szybciej „sieją” automatyczne boty.
Tych bardziej inteligentnych można z kolei użyć do organizowania prorosyjskich wieców i nieformalnych struktur politycznych lub paramilitarnych, najlepiej tzw. „antysystemowych”, powiązanych z różnymi sterowanymi przez rosyjskie służby „klubami” w samej Rosji, jak chociażby Nocne Wilki.
Do tego najlepiej nadają się różnego rodzaju fanatycy, ale także zwolennicy najróżniejszych „teorii spiskowych”, osoby wyalienowane ze społeczeństwa i niezbyt radzące sobie w życiu. Dlaczego? Bo nie trzeba im płacić i są o wiele bardziej wydajne, gdyż same wierzą w to, co robią. Wydaje im się, że realizują jakieś „szczytne idee” i „walczą ze złem”, tylko nikt ich nie rozumie i nie docenia.
Wystarczy lekko podsycić ego takiego człowieka, pozwolić mu poczuć się kimś bardziej ważnym, stworzyć mu większe możliwości działania w otoczeniu podobnych mu osób i staje się naprawdę cenną agenturą. Czasem kompletnie nie ma świadomości, że ktoś nim cynicznie manipuluje, a nawet jeśli zaświta mu taka myśl, woli tego nie widzieć. Nikt przecież nie lubi uchodzić we własnych oczach za „oszukiwanego naiwniaka”, woli uważać się za „niezależnie myślącego ideowca – bojownika o sprawę”.
Dzięki temu mamy fanatycznych ekologów walczących z korporacjami, zajadłych lewaków zwalczających „kler i faszystów”, zaprzysięgłych miłośników „rosyjskiej słowiańszczyzny i Putina – obrońcy światowego konserwatyzmu”, walczących ze „zgniłym zachodnim liberalizmem”, różnej maści mainstreamowych lemingów-szyderców, czy tropicieli „ukraińskich zbrodni”, których wiedza historyczna jest faktycznie zerowa, w odróżnieniu od tych, którzy zajmują się upamiętnianiem zbrodni UPA na Polakach z odruchu serca i z pełną wiedzą na ten temat.
W przypadku tych pierwszych działa prymitywny stereotyp: „Skoro dawni Ukraińcy robili złe rzeczy, a robili, to wszyscy dzisiejsi Ukraińcy są źli”, nawet jak mają 12 lat, mieszkają pod Chersoniem i czasem o UPA nawet nie słyszeli. A skoro „Ukraińcy są źli, a Rosjanie z nimi walczą, to Rosjanie są dobrzy”. Proste? Proste. I od razu świat staje się bardziej jasny i zrozumiały.
Tymczasem sam Putin i jego służby mają głęboko w nosie zbrodnie UPA, idee prawicowe, liberalne, komunistyczne, czy jakiekolwiek inne. Aborcja, ekologia, „tradycyjne wartości”, religia, czy napływ imigrantów do Europy interesują ich tylko o tyle, o ile można ich użyć do podsycania wzajemnej wrogości i destabilizacji na Zachodzie. Z jednej strony maksymalnie napędzają, a wręcz systemowo organizują tę nielegalną imigrację, z drugiej – wspierają skrajnie prawicowe grupy występujące przeciwko imigracji, a z trzeciej – zwalczające je jako „faszystów” skrajne grupy lewackie.
Cel jest tylko jeden: maksymalne zamieszanie i maksymalny konflikt, najlepiej taki, który rokuje, że przerośnie w przemoc. Zgodnie z regułami sztuki wymyślonymi jeszcze w czasach Rewolucji Październikowej, nie jest przy tym ważne, czy dana grupa ekstremistów jest liczna. Ważne, żeby była jak najbardziej hałaśliwa. Spora część społeczeństwa może wtedy odnieść wrażenie, że ta grupa jest duża, reprezentuje znaczną część narodu, a więc zapewne racja jest po jej stronie. W ten sposób niewielka mniejszość może skutecznie zastraszyć i sterroryzować zdecydowaną większość. To dzięki temu bolszewicy (tj. „większościowcy”), którzy faktycznie byli zdecydowaną mniejszością, potrafili kiedyś przechwycić władzę w Rosji i ustanowić tzw. „dyktaturę proletariatu”, czyli faktycznie – tyranię garstki chytrych ludzi.
Wróćmy jednak do kwestii agentury. Jeśli ktoś jest naprawdę inteligentny i ma w miarę niezłe wykształcenie – używa się go do penetrowania i wpływania na nastroje w partiach politycznych, w dużych mediach lub wręcz do tworzenia własnych ugrupowań. W tym przypadku wchodzi już w grę klasyczna płatna i w pełni świadoma praca agenturalna, bo takiego człowieka „nie złapie się na samą ideę”. Potrzebne są pieniądze lub mocne haki do szantażu, najlepiej obyczajowe, korupcyjne lub „teczki z dawnych lat”.
Jeśli z jakichś powodów jego wpływy w danej partii lub ruchu się zmniejszą, zawsze można przerzucić go do przeciwnego obozu, który przyjmie takiego „nawróconego” z otwartymi rękami, a im głośniej i bardziej zajadle będzie atakował swój poprzedni obóz, tym większe wpływy zdobędzie w nowym.
Są też w końcu tradycyjni tzw. „pożyteczni idioci” (termin ukuty przez same służby sowieckie), niekiedy z tytułami profesorów lub na wysokich stanowiskach politycznych, którzy ze zwykłej naiwności, niedoinformowania lub dowartościowani „kontaktami z ważnymi ludźmi w Rosji”, np. w klubie Wałdaj lub z samym Putinem, mniej lub bardziej świadomie powielają rosyjską narrację.
Czasem robią to z własnej inicjatywy, czasem trzeba ich lekko „szturchnąć” w odpowiednim kierunku i dalej już „kręci się samo”. Są o tyle szkodliwi, że z racji zajmowanych stanowisk i tytułów są o wiele bardziej opiniotwórczy, niż reszta, a dowodów ich agenturalności nie ma żadnych. Nie są bowiem agentami w klasycznym rozumieniu tego słowa.
Zdarza się, oczywiście, że zawerbowany człowiek okazuje się na tyle ograniczony lub nieporadny, że nie rokuje jakichkolwiek nadziei na skuteczną działalność, a i wyszpiegować niewiele może. Z drugiej strony – są sytuacje kiedy cennemu „klasycznemu agentowi” na wysokim stanowisku zaczyna się palić grunt pod nogami bo kontrwywiad danego kraju wpadł na jego trop lub uwikłał się on w jakąś aferę finansową i grozi mu odsiadka.
Co się wtedy robi? Wtedy staje się on „agentem jednorazowego użytku”, na potrzeby jednej dużej kampanii propagandowej. Wycofuje się go do Rosji lub na Białoruś i robi z niego „antyzachodniego dysydenta i politycznego męczennika”. Taki „uciekinier” będzie wygadywał wszelkie niestworzone brednie i sensacje, zgodnie z tym, co mu się każe, głównie na użytek propagandy skierowanej do samych Rosjan i Białorusinów.
Kiedy z czasem staje się to nudne i mało nośne, są dwie możliwości. Można go jeszcze od czasu do czasu propagandowo używać jako tzw. „eksperta” w okazjonalnych reportażach, „debatach” w TV lub jako „blogera”. A jeśli już „powiedział wszystko, co miał powiedzieć” i nikogo już niczym nie zadziwi – po prostu się go likwiduje, jak polskiego dezertera Emila Czeczkę, bo więcej z nim kłopotu, niż pożytku, a tak można jeszcze na koniec oskarżyć „zachodnie służby”, że go zabiły.
W czasach sowieckich o „spaloną” agenturę ewakuowaną z Zachodu do ZSRR z reguły się jako-tako dbało, chociażby po to, by nie zniechęcać kolejnych kandydatów do werbunku. Zgodnie z regułami sztuki agentowi obiecuje się zawsze, że „w razie czego” może liczyć na bezpieczne schronienie. Inaczej nikt w miarę normalny i inteligentny nie chciałby przecież ryzykować.
Teraz kiedy tacy ludzie są „spaleni” lub stają się mało przydatni, rosyjskie służby traktują ich na ogół jak zwyczajny materiał rozchodowy. W najlepszym razie – jak w przypadku zbiegłego z USA i ściganego przez FBI uczestnika „szturmu na Kapitol” Evana Neumanna – pozwoli się im otworzyć na Białorusi jakiś mały własny interes, żeby mogli sami na siebie zarobić. Ale po co nadal do nich dopłacać?
Jak na tle tej agentury potraktować 71-letniego pisarza-emeryta Juraja Cintulę, który strzelał do premiera Słowacji Roberta Fico? To niemal typowa rosyjska operacja „pod obcą flagą”, po uprzednim „przeprofilowaniu” agenta.
Kiedy był potrzebny do anty-ukraińskiej i anty-zachodniej kampanii, działał w paramilitarnej grupie Slovenski Branci blisko współpracującej z putinowskim „gangiem” motocyklistów Nocne Wilki i częściowo szkolonej przez rosyjski Specnaz. Pisał wtedy: „Przyciągnął mnie do nich fakt, że nie są zależni od nakazów państwa. Byłem pod wrażeniem ich bezinteresownego zaangażowania w sprawę: sprzęt i broń kupują za własne pieniądze. Do Europy przybywają setki tysięcy migrantów i Slovenski Branci przygotowują się do obrony” – podkreślał.
Kiedy w 2018 roku słowacka Prokuratura Generalna zaczęła „dobierać się” do Slovenskich Branciw, a w 2022 w ogóle ich zakazała, anty-zachodnia działalność paramilitarna Cintuli stała się mało wydajna, może także z powodu podeszłego wieku. Najwyraźniej rosyjskie służby postanowiły wtedy przerzucić go do całkowicie przeciwnego obozu. Stał się aktywistą założonej w 2017 roku socjal-liberalnej partii Progresywna Słowacja, zdecydowanie deklarującej „pro-europejskość” i niedawno zaczął atakować premiera Fico za… „nadmierną pro-rosyjskość”.
Czy w wieku 71 lat zdeklarowany anty-systemowiec i pro-rosyjski nacjonalista może nagle z dnia na dzień stać się „mainstreamowym pro-europejskim socjalistą” i miłośnikiem Ukrainy? Nie. Takie zjawiska po prostu w przyrodzie nie występują.
Cintula nie był bowiem ani prawicowcem, ani lewicowcem. Był po prostu rosyjskim agentem, którego trzeba było najpierw uwiarygodnić jako „pro-zachodniego wroga Fico”, a potem wysłać go na ulicę z pistoletem bo do niczego innego nie był już przydatny. Jakich instrumentów szantażu lub manipulacji, bo raczej nie przekupstwa, użyły rosyjskie służby, by zmusić go do zrobienia tego, co zrobił – na razie nie wiemy. Może dalsze śledztwo rzuci na to trochę światła.
Bilans zysków i strat z tego zamachu jest jednoznacznie korzystny dla Rosji. Zyski: propaganda Kremla może na cały świat oskarżyć zachodnie służby, że użyły „liberalnego fanatyka” do próby zamordowania słowackiego premiera za to, że był przychylny Rosji, a nieprzychylny Ukrainie – sporo prostych ludzi bez problemu „łyknie” taką narrację; z kolei część zachodnich przywódców może zacząć obawiać się o własne życie, w sytuacji gdy Rosjanie pokazali, że nie cofają się przed fizyczną likwidacją, a to z kolei może tych polityków skutecznie „zmiękczyć”; wreszcie – zostanie zasiana nieufność wewnątrz NATO, a być może uda się podjudzić sporą część Słowaków przeciwko polityce USA.
Straty z punktu widzenia Rosji: praktycznie żadne. Fico zrobił już bowiem co swoje na jej korzyść – wstrzymał wojskową pomoc Słowacji dla Ukrainy i na niewiele więcej mógł się Kremlowi przydać. Jeśli zostałby zastrzelony, nie zmieniłoby to ani trochę anty-ukraińskiego kursu jego rządzącego obozu, co więcej – umocniłoby tę politykę, która zyskałaby w ten sposób własnego premiera-męczennika.
Podstawowe pytanie, które stawiają każde służby i policja usiłując wytropić zleceniodawców danego przestępstwa brzmi: cui bono – kto najbardziej na tym skorzystał? W tym przypadku nie ma raczej co do tego wątpliwości.
MAB
1 komentarz
Jagoda
18 maja 2024 o 20:43Sprawca jest ten sam co w Smoleńsku’2010 !!!