Łamanie umów i reguł wobec Polski i Polaków przez kolejne litewskie rządy ma wbrew pozorom tradycję dłuższą niż ostatnie 20 lat wspólnego niepodległego sąsiedztwa. Nie jest też niczym nowym wyjątkowo dwulicowe traktowanie Wilniuków przez władze Litwy, za fasadą sformułowania: „strategiczne partnerstwo”. Kilkadziesiąt lat temu, po przejściu frontu niemiecko – sowieckiego, podobnie sztucznym i pompatycznym hasłem było: „polsko – litewskie przymierze w walce z faszyzmem”. Jednak również wtedy między urzędnikami obu marionetkowych państw dochodziło do tarć na podobnym jak dzisiaj tle…
Pomimo, że oba kraje nie były wtedy suwerenne, a Litewska SRR upośledzona pod tym względem szczególnie, to jednak w ostatnich miesiącach wojennych i pierwszych powojennych urzędnicy obu stron mieli jeszcze szansę na bezpośrednie relacje. Okazję ku temu dawała wzajemna wymiana ludności zwana wtedy ułudnie „repatriacją”, a dziś – zgodnie z prawidłową definicją – „ekspatriacją”. Za tę ekspatriację z obu stron odpowiedzialne były – jako partnerzy komunistycznej Polski – zarządy poszczególnych republik sowieckich. I choć wszystko znajdowało się pod okiem Wielkiego Brata, nie wyeliminowało to problemów i wzajemnych kontrowersji.
Dla „czerwonych Litwinów” ekspatriacja była problemem, gdyż odbywała się praktycznie tylko w jedną stronę – do Polski. Polaków na Litwie było nieporównanie więcej niż Litwinów w Polsce. Władze sowieckiej Litwy, i tak zrządzeniem historii posiadające niewiele ludności – odczuwały to jako niesprawiedliwość. Tym właśnie należy tłumaczyć próby sabotowania przez nie na wiele sposobów „ekspatriacji” Polaków z Litwy do nowo powstałego komunistycznego państwa polskiego. Doprowadzało to do irytacji polskich urzędników, choć paradoksalnie pasowało do zaleceń niepodległego rządu polskiego w Londynie dla polskich Kresowian, by zostawać na miejscu. Rząd londyński kierował się, rzecz jasna, innym celem – chodziło o potwierdzenie polskiej obecności na Kresach, jako argumentu za przynależnością tego terytorium do Polski.
Tymczasem władze przebarwionych na czerwono Lietuvisów usiłowały przede wszystkim nie dopuścić do obniżania się liczby ludności, której potrzebowały chociażby do pracy na polach. Powstających ubytków etnicznych nie było kim zapełnić. Litewskie władze miały bogate doświadczenie w zakresie polityki wynaradawiania mniejszości polskiej na Litwie Kowieńskiej w latach międzywojennych i liczyły na to, że z deklarującymi polską tożsamość mieszkańcami Wileńszczyzny poradzą sobie w podobny sposób. Z przyczyn ekonomicznych chciały więc tę ludność zatrzymać, później zaś – wynarodowić.
Dziś ze strony litewskiej, w odpowiedzi na konkretne fakty mówiące o dyskryminacji Polaków, słyszy się niekiedy charakterystyczny argument: „Ale nas jest tylko trzy miliony”. Ma to być zapewne swoisty apel o wyrozumiałość, a może nawet o przyzwolenie na łamanie praw mniejszości. Przypomina to słowa piosenki Marijonasa Mikutaviciusa o takim samym tytule. Władzom Litewskiej SRR piękny Mariano zaśpiewać nie mógł bo się jeszcze nie narodził (choć złośliwi mówią, cytując film Barei, że gdyby mógł, to by im „zawsze wszystko wyśpiewał”). Jednak sposób myślenia jest w obu przypadkach dość podobny.
Po wojnie litewskie władze skupiły się więc głównie na wynaradawianiu samego Wilna i pozbywaniu się polskiej inteligencji, obawiając się z jej strony potencjalnej „polonizacji” nowych litewskich kolonizatorów. W tej akurat kwestii Litwini byli skłonni współpracować w sprawach przesiedleń z przedstawicielami polskich urzędów ekspatriacyjnych („repatricyjnych”). Wychodzili bowiem z założenia, że polski chłop z Wileńszczyzny, pozbawiony polskiej warstwy przywódczej i wzorów do naśladowania, stanie się łatwym łupem dla polityki lituanizacji. W tym szaleństwie była metoda, jednak czerwoni szowiniści mocno się przeliczyli. Chłopi z Wileńszczyzny, przywiązani do polskiej tradycji i katolicyzmu, okazali się odporni na oferowaną im litewską kulturę, którą uważali za uboższą. Tak więc „problem polski” dla Litwinów istnieje do dziś.
Kalki ówczesnej litewskiej strategii wobec Polaków są powszechnie stosowane również obecnie. O ile bowiem w litewskich mediach atakuje się całą polską społeczność jako taką, to szczególnie zajadle – liderów polskiej mniejszości. Oczywiście im są skuteczniejsi i bardziej wykształceni, tym gorzej dla nich. Wystarczy tu wspomnieć ataki na Waldemara Tomaszewskiego, choć podobnych przykładów można wymieniać więcej. Nie to jest jednak naszym dzisiejszym tematem.
Również dwustronne umowy i traktaty gwarantujące wzajemne poszanowanie praw mniejszości – zarówno dawniej jak i dziś – nie są przez stronę litewską traktowane w kategoriach humanizmu, honoru, dobrego sąsiedztwa, o tzw. „europejskich wartościach” nie wspominając, lecz z punktu widzenia zwyczajnej „opłacalności”. I pewnie gdyby nawet 5 tysięcy Litwinów w Polsce było wynaradawianych i szykanowanych, co na szczęście nie ma miejsca, dla władz litewskich byłaby to zapewne „niewielka cena”, gdyby w zamian mogły cynicznie uzasadnić propagandowo łamanie praw 200 tysięcy Polaków.
Niektóre działania litewskiej mniejszości wskazują zresztą na gotowość dostarczenia władzom w Wilnie takich argumentów. Jak bowiem inaczej wytłumaczyć próby wyrzekania się dwujęzycznych napisów przez litewskich mieszkańców w rejonach Sejn i Puńska, byle by tylko podobnych dwujęzycznych napisów nie mieli Polacy na Litwie. Również likwidowanie maleńkich szkół litewskiej mniejszości przez litewskie samorządy, jakoby ze względu na spore koszty, faktycznie daje litewskiej propagandzie argument, że „w Polsce też likwiduje się (forma bezosobowa pełni tu kluczową rolę) litewskie szkoły”.
A jak wytłumaczyć tajemnicze wydarzenia związane z demolowaniem litewskich dwujęzycznych napisów, czy miejsc pamięci w 30-tu miejscach naraz? Choć miało miejsce na czysto litewskim terenie, to jednak dziwnym trafem nikt nic nie widział, sprawców znaleźć nie można, a wykonanie tej akcji – niezwykle zresztą prymitywne – ma jednoznacznie wskazywać na „polskich nacjonalistów”. Trudno o lepsze usprawiedliwienie dla podobnych ekscesów wobec Polaków na Litwie.
Wróćmy jednak do czasów końca wojny. W stosownych dokumentach urzędów repatriacyjnych możemy przeczytać o drastycznej lituanizacji domów dziecka w litewskiej SRR. W tej sprawie skierowana została wtedy skarga do najwyższych władz komunistycznej Polski. Oczywiście sprawa pojawiła się oficjalnie dlatego, że sieroty były rozpatrywane do ekspatriacji. Potwierdzać to może dość zaskakujący i przewrotny fragment w tym dokumencie (być może, zastosowany wobec władz komunistycznych z premedytacją), że przecież pomiędzy nimi są dzieci „po uchodźcach z Warszawy i innych miast na zachód od Wisły”. Informacja, że miejscowe koło Związku Patriotów Polskich stwierdza stosowanie wobec sierot represji fizycznych by zmusić do wynarodowienia – podnosi temperaturę czytającego.
Dziś załatwia się te sprawy „łatwiej”. Litewscy urzędnicy maksymalnie zmniejszają wysyłanie polskich sierot z Wileńszczyzny do polskich domów dziecka na tym terenie, kierując je po prostu do ośrodków litewskich. Jest to działanie analogiczne do zwalczania polskiego szkolnictwa samorządowego konkurencyjnym litewskim szkolnictwem rządowym. Jednak sieroty są całkowicie bezbronne, bo w ich przypadku to nie rodzice decydują już o wyborze placówki. Mając wokół siebie środowisko litewskie, dziecko nie musi już być – jak niegdyś – poddawane przymusowi fizycznemu. Wystarczy psychiczna presja. A zmniejszająca się w wyniku tych działań liczba podopiecznych w polskich domach dziecka jest doskonałym pretekstem do ich likwidacji. Perfidne?
Kiedy mówimy o powojennej ekspatriacji, warto przypomnieć jeszcze jeden jej aspekt – rabunek mienia Polaków. Wyjeżdżających Wilniuków ograbiano m.in. ze sprzętów domowych, które litewscy towarzysze podciągali pod kategorię mebli, które trzeba było zostawić na miejscu. Interwencje polskich pracowników ekspatriacyjnych w tej sprawie zostały przez sowietów odebrane jako… sygnał do represji wobec tychże urzędników. Niewątpliwie sprawiali oni problem sowieckim Litwinom, broniąc interesów bezbronnych.
Najbardziej znany przypadek tych represji to uwięzienie Stanisława Ochockiego – Głównego Pełnomocnika Rządu Tymczasowego Rzeczypospolitej Polskiej ds. Ewakuacji na Terytorium LSRR. Postawiono mu zarzut współpracy z polskim podziemiem. W pismach, które zdążył wysłać, zarzucał m.in. „litewskim towarzyszom” łamanie układów dwustronnych. Ponadto w zawoalowanej formie sugerował, że to co spotyka miejscowch Polaków, ma swoje źródło w dawnych działaniach „faszystowskiego” rządu Smetony oraz litewskich kolaborantów z czasu wojny.
Ochocki pisał też o dyskryminacji Polaków z Kowieńszczyzny, którym odmawiano wpisywania w dokumentach polskiej narodowości i na tej podstawie nie pozwalano na wyjazd. Polski urzędnik próbował też powoływać się na sowiecką konstytucję, która miała przecież nadawać wszystkim obywatelom wchodzących w skład ZSRR republik całkowitą swobodę. Za swoją obronę ludności polskiej Wileńszczyzny srogo zapłacił. Jest oczywiste, że w ówczesnych realiach te i podobne interwencje polskich urzędników w sprawie złego traktowania Polaków i niedotrzymywania umów przez Litwinów były ograniczone – jak i cała suwerenność Polski. Zastanawiam się jednak: czym ograniczeni jesteśmy dzisiaj jako państwo, by zmusić władze Republiki Litewskiej do cywilizowanego zachowania?
Aleksander Szycht
2 komentarzy
józef III
16 października 2013 o 00:09to w znacznej mierze wina wszystkich rządów II RP ogarniętych mania giedroyciowego ULB i wychowanych na GW.
MiraS
24 grudnia 2016 o 18:44III RP jeśli już.