Machnówka, tak, jak i wszystkie inne w trzech prowincjach [chodzi o Podole, Wołyń i Ukrainę – W. F.] miasteczka, składa się głównie z kilku dziwacznie powyginanych ulic wsi przestronnej, która stanowi jakby przedmieście osady, oraz z panującej w jej środku samej mieściny.
Często się tu bardzo zdarza podróżnym przybywać do podobnych osad drogami, położonymi wyżej nieco nad ich poziom, i z tych-to właśnie punktów wynioślejszych postrzega się z daleka szeroki, szarej barwy kobierzec chałup włościańskich, w środku którego, jakby jaskrawy baldachim, ukazuje się miasteczkowa osady postać, złożona z nędznych i niekształtnych domów, ale zawsze prawie pokrytych z wierzchu czerwoną dachówką.
Podobne połączenie wsi z miasteczkiem bywało może wygodne dla obywatela, mającego pod bokiem swojego dworu i pańszczyźnianego robotnika, i czynszownika miastowego, i szlachtuz, i jarmarki, i kościół parafialny; ale dla włościanina sąsiedztwo to handlowych wyzyskiwaczy i szynkowych seduktorów, jak dawniej, tak i teraz, zaliczyć można do rzędu plag demoralizujących i zubożających go fatalnie. Każda taka, połączona z miasteczkiem, wieś, bywa zwykle albo uboższa, albo bardziej obyczajowo podupadła, niż inne jej, leżące za graniczną miedzą, sąsiadki.
Chłopek, mieszkający tuż pod miasteczkiem, zaziera często do karczmy, lub na bałamucące go ułudnie targowice; ćmy zaś szalbierzy miasteczkowych obsaczają od rana do nocy jego gospodarską siedzibę i wyłudzają za marny, a prędko rozchodzący się, grosik, wszystko, co się pod dachem kmiecym znajduje.
Na ulicy przemykały się z rzadka zapobiegliwsze w szukaniu codziennego zarobku dzieci Izraela, a koniarki ze stojących na uboczu dworków miejskich prowadzili koni do studni. Przechadzkę moją po maluchnej ukraińskiej mieścinie chciałem zacząć od zwiedzenia kościoła parafialnego, ale, ponieważ był jeszcze zamknięty, posunąłem się w inną stronę. Krocząc długą a szeroką ulicą w kierunku północno-zachodnim, tam spotkałem się z cerkwią, apteką, domem prystawa i jego kancelarją, oraz z całym szeregiem prostych, lub przygarbionych wiekiem, schludnych, lub arcybrudnych przydrożnych zajazdów.
Ubogie i nie pokaźne chałupki machnowieckich włościan przedstawiły mi właśnie żywy obraz tego niekorzystnego z miejską osadą sąsiadowania. Na domiar złego, przed laty kilkudziesięciu, wielka ta i pańska posiadłość rozpadła się na kollokacyjne cząstki, co, rozdrabiając materialne zasoby dominialne, musiało z porządku rzeczy wpłynąć najniekorzystniej i na byt podległych dworowi włościan. Prawda, że dziś stosunek się ten zmienił; mimo to wszakże w Machnówce, równie jak i w innych kollokacyjnych wioskach, włościanie są dotąd jeszcze mało zamożni i dużo czasu upłynie, nim się one porównać będą mogły z osadami, nieulegającymi eksdywizorskiej szarpaninie.
Machnówka razem z przestronnymi berdyczowskimi dobrami należała w minionym stuleciu do Łohojskich-Tyszkiewiczów, a od tych przeszła najprzód do Radziwiłłów, potem do Potockich, i, w czasie głośnego upadku przedsiębiorstwa starościca, Prota Potockiego, (który tu był założył jeden z trzech kantorów handlowych, oraz fabryki sukna, kołder, kapeluszy, pończoch, wstążek, perkalów, powozów, mebli, aptekę, drukarnię i browar), razem z wielu innymi jego majętnościami przedzierzgnęła się z jednolitej magnackiej posiadłości w rozczłonkowaną na cząstki kollokację. Prot Potocki, jakkolwiek na fortunie podupadły, zostawił wszakże swej córce, wydanej za hetmańskiego potomka, Kalinowskiego, znaczne na Ukrainie dobra. Kalinowski ten, eks wojak i dziwak w rodzaju starosty Kaniowskiego, przeżywszy lat kilka z bogatą jedynaczką, zmarł przedwcześnie, a młoda i piękna wdowa, której pełne cech uczucie dla Wacława Rzewuskiego (emira) Korzeniowski w jednej ze swych powieści tak uroczo odmalował, przeniosła się do Petersburga i, umierając, zostawiła dwie córki z pierwszego małżeństwa pod opieką cesarskiego dworu. Matka dzisiejszych książąt Ogińskich, w Retowie na Żmudzi, jest to właśnie jedna z wnuczek po kądzieli starościca guzowskiego.
Wśród tych moich rozmyślań o losach Machnówki i jej dawnych dziedziców, niepostrzeżenie minąłem długi szereg miejskich i wiejskich ulic, i od razu się znalazłem poza miasteczkiem, wobec szeroko rozlewającego się stawu, długiej grobli i stepu.
Krajobraz był majestatyczny, prawdziwie ukraiński. Lśniąca się smugami srebra woda, las oczeretu na jej wybrzeżach, i w środku stawu pływające spokojnie, jakby stado zaklęte mitologicznych alcyonów, gęsi wioskowe, – tworzyły akcesoria jednej połowy obrazu; drugą składały wyłącznie szare smugi pól bezbrzeżnych, krzyżujące się z sobą w różnych kierunkach czarne szlaki i w oddaleniu, na krańcach horyzontu, pas długi jakiegoś olbrzymiego sioła. Idąc dalej, na wierzchołku wznoszącego się poza groblą wzgórza ujrzałem olbrzymią ruinę dawniejszej Potockich piwowarni, zamienioną dziś na fantastyczną, jakby żywcem z ojczyzny Cerwantesa przeniesioną, naddrożną oberżę. Obszedłem dokoła poszarpane ręką czasu ściany oryginalnego budynku i na zielonej ponad stawem wyniosłości usiadłem bezwiednie.
W załomie maluczkiego jaru rozlegał się z dala śpiew pasącego źrebięta koniarka. Bujne krzaki bodiaków zakrywały mnie przed nim, mogłem więc bez przeszkody nie tylko słyszeć, ślicznym głosem nuconą, ukraińską dumkę, ale jeszcze naprędce ołówkiem ją sobie wynotować.
Gdy za pomocą niewinnie dokonanego fortelu stałem się posiadaczem ślicznej dumki, w parę chwil potem wstałem z darniowego siedzenia i idąc ścieżką, na jej obrośniętym bodiakami zakręcie spotkałem się niespodziewanie ze śpiewakiem. Pora była śniadaniowa; pastuszek więc, zgarnąwszy w kupę rozpierzchłe źrebaki, powolnym krokiem zdążał ku domowi.
Rozmawiając z koniarkiem ukraińskim, całkiem nie spostrzegłem, jakeśmy przebyli kawał stepu, długą groblę, i weszli nagle do wioski. Tutaj już chłopak zdjął z uszanowaniem czapkę, pokłonił się nisko, i życząc „szczasływoj dorohy”, posunął za źrebakami boczną drogą. Mnie aż do miasteczkowego rynku i przed same wrota, otwartego już teraz na dobre, kościoła, towarzyszyła nieodstępnie myśl o tym dzielnym i sympatycznym ludzie ukraińskim.
Po śpiesznym obejrzeniu świątyni Pańskiej, fundowanej szczodrą zawsze dla Machnówki ręką Potockich, i po zauważeniu tam kilku wielkich obrazów, oraz sporej liczby zaopatrzonych w żałobne epitafia nowoczesnych nagrobków, udałem się do austerii.
Gawędkę przedodjazdową i spożycie śniadania odbyliśmy śpiesznie, a w trzy kwadranse potem siedzieliśmy na bryczce i równym jak stół szlakiem ciągnęliśmy w dalszą drogę.
Opowieść Walerego Franczuka ukazała się pierwotnie na portalu: slowopolskie.org
1 komentarz
Nie można nic powiedzieć
14 kwietnia 2018 o 08:10Z tego nic tam nie zostało, wszystko jest zniszczone i rozkradzione. Nie ma nic, tylko niepochowane trupy w ziemi.