Dokonawszy pobieżnych, czynionych jak gdyby z lotu ptaka, oględzin rozrzuconego u ujścia Kamionki do Teterewu miasta Żytomierza, zdajmy pytanie – z pozoru tylko błahe – o tutejszą kulturę gastronomiczną i spróbujmy dzięki poczynionym eo modo spostrzeżeniom pokusić się o wnioski natury socjo-historycznej, pamiętając, że nie bez racji badacze późnego antyku mówili o wpływie kuchni na postawy Rzymian i „barbarzyńców”, a także zdając sobie sprawę, że do tak rewolucyjnych i intelektualnie ożywczych wniosków, do jakich doszedł Edward Gibbon, nie dojdziemy.
Po pierwsze i najważniejsze: nie zatrzymujemy się w najelegantszym hotelu w mieście, tzn. w Reikartzu, i to mimo nadzwyczajnej bliskości Katedry katolickiej oraz całego żytomierskiego centro storico. Nie czynimy tak z dwóch powodów. Po pierwsze dlatego, że to miejsce noclegowe – w sensie wizualno-architektonicznym oraz urbanistycznym – jest przeszczepem z innego świata, dekoracją z innej sztuki. Po wtóre, dopiero co, Polacy, wyleczyliśmy się z zachłyśnięcia Zachodem, modernizacją z kserokopiarki, by nie pochylić się z westchnieniem nad tymi spośród naszych wschodnich przyjaciół, którzy łakną nowoczesności – mówiąc oględnie – ponad miarę.
Quibus dictis, na miasto po całym dniu zwiedzania (ewentualnie dwóch) wychodzimy z innego hotelu. Nie jest nim bynajmniej „Żytomierz”, gdzie ciągle coś się psuje, a pokoje – przynajmniej w standardzie – przypominają pudełka od zapałek, ani usytuowane nieco na uboczu „Gajki”, ale budząca zaufanie swą pojemną semantycznie nazwą „Ukraina” położona opodal kościoła bernardynów, któremu poświęciłem chwilę uwagi w pierwszej części reportażu, oraz u zbiegu dwóch głównych – nie bójmy się tego słowa – arterii Żytomierza, tzn. Wielkiej Berdyczowskiej wiodącej na południowy wschód oraz Kijowskiej, biegnącej nieco bardziej na północ.
Po nie najgorszym – a w każdym razie – sycącym, jak w Czarodziejskiej Górze, śniadaniu hotelowym, składającym się z parówek, jaj sadzonych, sporych pajd chleba, masła, sera i pomidorów udajemy się najpierw po gazety. Z ogólnoukraińskich najlepiej kupić Тиждень (Tydzień), którzy przypomina nasze „W sieci” albo „Do rzeczy”, ale jest chyba odrobinę bardziej inteligencki. Miłośnikom poloników polecam natomiast kwartalnik „Głos Polonii”, wydawany przez prężnie działające – jak widzieliśmy to na przykładzie odsłonięcia tablicy Lecha Kaczyńskiego – Zjednoczenie Szlachty Polskiej. Na łamach pisma znaleźć można wiele interesujących artykułów, szczególnie o tematyce geopolitycznej (geostragicznej) i socjohistorycznej.
Posileni słowem pisanym, możemy udać się na pierwszą tego dnia kawę. O ile na początku przestrzegałem przed przeszczepem wycinka niedorobionej Szwajcarii w przestrzeni I Rzeczypospolitej, o tyle teraz – choć na innych zasadach – kulturową transfuzję zamierzam zaproponować. A czynię tak dlatego, że w przypadku, o którym za chwilę, będzie to operacja udana, tzn. pacjent – w tym przypadku krajobraz – pozostanie przy życiu.
Przecinając Płoszczę Peremohy niemal dokładnie na skos, po prawej ręce zostawiając hotel „Żytomierz” zmierzamy do kawiarni o wdzięcznej nazwie „Lwiwska Majsternia Szokolady”, nie przejmując się, że to mini-sieciówka, która swoją placówkę ma również w Krakowie. O Krakowie w tej chwili nie rozmawiamy.
A zatem odrobina Galicji na centralnej – najpierw rosyjskiej, a potem, z krótką przerwą, sowieckiej Ukrainie. Galicji, która, co czasem umyka naszym hurrapatriotom, na połowie swojego terytorium zamieszkana była przez Ukraińców, co daje nam pierwszy z Żytomierzem wspólny mianownik: narodowy. Ale przeszczep udał się również dlatego, że lokal został wkomponowany w sowiecki budynek mieszkalny, stanowiący – nad czym można tylko ubolewać, ale z czym nie sposób się nie zgodzić – podstawową komórkę urbanistyczną miasta, które swoją historię datuje od roku 882. „Galicyjskość” Majsternii pielęgnowana jest do tego stopnia, że wprawne lingwistyczne oko, w lot wyłapie w menu różne polonizmy, nienależące do uznawanego za miarodajny dialektu kijowsko-połtawskiego, który znajdziemy u Tarasa Szewczenki. Choć na przykład u Iwana Franki – już nie.
Tymczasem, wyszedłszy z kawiarni przecinamy Płoszczę Peremohy w odwrotnym kierunku, niż to czyniliśmy przed godziną, ale nie skręcając w Kijowską, przecinamy Płoszczę Soborną i obieramy kurs na Wielką Berdyczowską 10. Po dosłownie siedmiu minutach jesteśmy u celu. To znaczy w restauracji „Familija”, gdzie możemy zjeść lekki obiad.
Restauracja jest godna uwagi z kilku powodów. To, że można zjeść tam dobrego królika za naprawdę niewielkie, jak na polskiego konsumenta pieniądze, nie jest wśród nich wcale najważniejszym. Zacząłbym od tego, że właściciele restauracji bardzo zadbali o intelektualny, głównie historyczny sznyt co samo w sobie daje wytchnienie od wszędobylskiej popkultury. Po wtóre, Żytomierz „przedstawiony” jest wyobrażony w sposób miły dla oka i ucha Polaka, nawet jeśli nie jest On zwolennikiem idei jagiellońsko-piłsudczykowskich, bądź po prostu się nad nimi nie zastanawiał.
Wobec pierwszej refleksji – teksty historyczne zdobiące ściany i menus zostały skonsultowane z metodykami nauczania historii obwodu żytomierskiego i to widać. Nie mamy do czynienia z jakimś pseudohistorycznym bajdurzeniem, w którym obok autentycznych ludzi występują smoki. Pierwszy plus dodatni, jak mawiał klasyk. Drugim plusem, a zarazem zachętą, niech będzie to, że cała opowieść o Żytomierzu, jaką możemy wyłuskać w restauracji „Familija”, zbudowana jest na przewodnim motywie wielowiekowego współistnienia kultur, strzaskanego dopiero przez sowiecki walec. A zatem znajdujemy się w miejscu ideologicznie bezpiecznym, bo wolnym od agresywnego nacjonalizmu (który notabene na centralnej Ukrainie jest zjawiskiem pomijalnym), a jednocześnie niebędącego peanem na cześć Związku Radzieckiego.
Tę wielokulturowość widać również w karcie dań. Możemy – na przykład – na przekąskę zjeść ukraińskie wareniki, przełamać żydowską zupą po berdyczowsku, by na koniec zjeść talerz „pańskich” mięs. I tak niepostrzeżenie lekki lunch zamieni się w potężny obiad… No cóż, czasami rzeczywistość wymyka się spod kontroli.
Ostatnie miejsce, do którego chciałbym Państwa zaprosić – już chyba tylko na kieliszek likieru, ewentualnie herbatę, jest „Brama”. Uwaga: pierwszy raz samemu z ulicy się nie wejdzie: drzwi musi nam otworzyć ktoś, kto miejsce już nawiedził. My natomiast w czasie pierwszej wizyty dostaniemy klucz, który warto zachować, bo nie wiadomo, kiedy los pchnie nas znowu do Żytomierza.
Wspomniałem, że centralna Ukraina jest w zasadzie wolna od propagowania pamięci o Banderze. I zdanie to podtrzymuję, nawet jeśli – jak chociażby w kawiarni „Brama” – wychynie na nas z jadłospisu… kawa po banderowsku.
Te rzeczy trzeba dobrze rozumieć, mimo że charakter niniejszego tekstu nie pozwala na rozbudowaną argumentację. Zsumujmy kompletne rozgniecenie niesowieckiej historii na Ukrainie ostatnich 70 lat i obcość terytorialną rzezi wołyńskiej (na Żytomierszczyźnie UPA nie operowała), a otrzymamy – jak zauważył mój dobry przyjaciel – obraz Stepana Bandery jako postaci mitycznej, odległej od współczesnych niemalże jak Achilles albo Krak z opowieści Kadłubka – kogoś w rodzaju romantycznego bojownika o wolność, Spartakusa powiedzmy. Tym bardziej, że kiedy mordowano Polaków na Wołyniu, Bandera siedział w niemieckim więzieniu, o czym Ukraińcy pamiętają traktując tę okoliczność, po części słusznie, jak alibi.
Nie namawiam do picia kawy po banderowsku, ale przestrzegałbym przed podnoszeniem jazgotu, że taką kawę można na Ukrainie zamówić. To szukanie dziury w całym. W Gruzji na wielu przyjęciach – o czym napisze każdy reportażysta, który do Sakartwelo pojechał – pije się zdrowie Stalina. I co? Nikt Gruzji stosunków dyplomatycznych wypowiadać nie chce. A dlaczego? Bo uznaliśmy, że różnice w postrzeganiu historii przez różne narody są wpisane w naturę rzeczy… Dwa narody mające tę samą historię zlałyby się w jedno. Możemy żałować, że w wyniku procesu historycznego Ukraińcy nie stali się Polakami, ale ten proces dokonał się nieodwracalnie.
Tymczasem wychodzimy z „Bramy” i wracamy do hotelu ulicą Mychałjowską, mijając po lewej cerkiew o tej samej nazwie, z błękitnymi kopułami, którą w roku 1856 ufundował tamtejszy kupiec Michał Chabotin.
Telesfor
1 komentarz
Basia
26 lipca 2017 o 19:26Żeś się Pan do banderolandu wybrał? Życie Panu nie miłe?