Królewskie niegdyś miasto Żytomierz, obecnie największy ośrodek polskości na Ukrainie, miasto bezlitośnie zniszczone przez sowiecką artylerię w czasie drugiej wojny światowej – to najtrudniejsza z kresowych miłości w moim życiu.
Urbs aeterna, urbs celeberrima, urbs semper fidelis, urbs invicta… same przydomki budzą respekt. Co w zderzeniu z takimi potęgami ma czynić urbs Żytomierz? Na pierwszy rzut oka jest jedynie bezpłciową aglomeracją na drodze ze Lwowa do Kijowa – niechcianym i nikomu niepotrzebnym miastem obwodowym, które mogłoby rozkwitnąć chyba tylko w trzech przypadkach: gdyby Kijów przestał istnieć, gdyby przywrócić granicę z wytyczoną rozejmem andruszowskim w 1667 roku albo gdyby Ukraina podzieliła się na republiki kupieckie, jak średniowieczna Italia. Dodajmy, że każda z tych ewentualności byłaby dla naszych południowo-wschodnich sąsiadów fatalna.
Dwie drogi biegną obecnie z zachodu do Kijowa. Jedna przez Żytomierz właśnie, druga przez Kowel, Sarny, Korosteń, omijając bohatera naszej opowieści. Która trasa zwycięży? Tego jeszcze nie wiadomo: północna jest szybsza, ale niebezpieczna dla prowadzącego pojazd, bo w obliczu pustki niemal absolutnej, łatwo zasnąć za kierownicą szczególnie jeśli ma się za sobą kilkugodzinną męczarnię na granicy. A co z drugą? Druga też jest śmiercionośna, ale bardziej dla niezmotoryzowanych. Ktoś bowiem wydał zgodę, aby drogę szybkiego ruchu, a de facto autostradę – to nie żart! – poprzecinać przejściami dla pieszych.
Zgodnie z intuicją zwyciężyć powinno to, co bardziej funkcjonalne. Problem polega na tym, że funkcjonalna nie jest ani jedna, ani druga propozycja. Obie mogą funkcjonować co najwyżej na prawach etapu pośredniego, prowadzącego do nowoczesności – to słowo klucz, jeśli chce się zrozumieć współczesną Ukrainę – ale nimi jeszcze nie będąc.
Jak pisała Magdalena Gawin w jednym ze swych esejów, dla każdego typu nowoczesności można wynaleźć kilka-kilkanaście pojęć, w których zawiera się – albo przez afirmację, albo przez negację – owa wyobrażona nowoczesność. I tak na przykład dla II RP jednym z takich haseł pozytywnie działających na zbiorową świadomość były kolonie. W tym celu stworzono nawet Ligę Morską i Kolonialną, która jednak żadnego skrawka lądu nie zdobyła, bo wszystko było już zagospodarowane, głównie przez Anglików i Francuzów. Co ciekawe, w tej kolonialnej perspektywie Warszawy nie pojawił się nieodległy Żytomierz, ani cała zawłaszczona przez Związek Radziecki Ukraina. Wbrew bowiem temu, co sądzi Daniel Beauvois, obszar ten nie był przez Polskę traktowany jak odebrany teren misyjny, ale – jak z bólem porzucony partner. Czy równorzędny – to inna kwestia, ale na pewno partner, nie zaś zbiorowy wykonawca poleceń. A to stanowi różnicę wręcz kapitalną.
Swoją drogą, gdyby w XX-leciu międzywojennym Polska wyszarpała dla siebie jaką egzotyczną, niezajętą później przez Sowietów część globu, to po II wojnie światowej miałaby się gdzie podziać i nie wisiałaby u klamki angielskiego ministra…
Wróćmy jednak do opowieści o Żytomierzu, który na przełomie drugiej i trzeciej dekady maja stał się celem podróży wielu polskich delegacji, w tym tych najwyższego szczebla, tzn. przedstawicieli Prezydenta RP oraz parlamentarzystów – dość powiedzieć: wysokich przedstawicieli państwa polskiego. Powód? Oto grupa zwolenników jagiellońsko-piłsudczykowskiej koncepcji uprawiania polityki wschodniej pod przewodnictwem Rafała Dzięciołowskiego wyszła z inicjatywą uhonorowania w tym miejscu zmarłego tragicznie Lecha Kaczyńskiego tablicą pamiątkową. Inicjatywę od razu podchwyciła liczna na Żytomierszczyźnie mniejszość polska, przede wszystkim Zjednoczenie Szlachty Polskiej kierowane przez PP. Natalię i Włodzimierza Iszczuków. Co szalenie ważne – inicjatywa od samego początku spotkała się z przychylnością miejscowych władz, bez czego sprawa mogła by się ciągnąć latami, a efekt i tak nie byłyby pewny – zupełnie jak w przypadku prezydenta de Tourvel w Niebezpiecznych Związkach, wplątanego w niekończący się proces.
Na razie tablica pozostaje zasłonięta tak, jak miało to miejsce rankiem 20 maja. Wiemy, że jest i że została zawieszona na jednym z budynków w ścisłym centrum miasta, notabene u wylotu ulicy już wcześniej noszącej imię Lecha Kaczyńskiego. Aby nie być gołosłownym w zachwalaniu lokalizacji jako „ścisłego centrum miasta”, pozwolę sobie przytoczyć garść argumentów, które rzecz właściwie naświetlą. Nie ma przy tym znaczenia, czy przyjmie się historyczny, czy współczesny punkt widzenia.
W pierwszym przypadku, stojąc pod zawoalowaną tablicą Lecha Kaczyńskiego znajdujemy się o 300 metrów w linii prostej od XVIII-wiecznej klasycystycznej katedry św. Zofii obdarzonej toporną fasadą (we wnętrzu robiącej o wiele lepsze wrażenie) – oraz w podobnej odległości od nieistniejącego dziś zamku żytomierskiego, który spłonął ostatecznie na moment przed powstaniem styczniowym, ale którego lokalizację można dość łatwo określić, krzyżując w myśli przedłużenie ulicy Zamkowej z obszernym placem znajdującym się na wysokim brzegu Teterewu. Twierdza ta, po wspomnianym na początku podziale Ukrainy w XVII wieku, stała się siedzibą zmuszonego opuścić naturalną w przypadku wojewody kijowskiego rezydencję w Kijowie. Swoją drogą, gdyby Stefan Czarniecki, za swoje zasługi dla ojczyzny wynagrodzony właśnie województwem kijowskim, pożył 30 lat dłużej, to rezydowałby właśnie w Żytomierzu.
A jeśli spojrzeć z perspektywy nowszej? Nowszej i co tu dużo mówić – mocno naznaczonej piętnem sowieckim? Proszę bardzo – też jesteśmy w centrum. Dwa place, stykające się rogami, stanowią serce Żytomierza: Soborna Płoszcza i Płoszcza Peremohy. U kraja tej pierwszej stoi budynek dźwigający tablicę Lecha Kaczyńskiego…
Dzień zaczynamy mszą święta odprawioną przez zaprzyjaźnionych bernardynów w kościele pod wezwanim św. Jana z Dukli. Dzieje tej świątyni były bardzo burzliwe – dość powiedzieć, że została ona odebrana oo. Bernardynom po powstaniu styczniowym w ramach represji za udzielanie przez duchownych pomocy insurgentom; w czasach sowieckich służyła jako dom kultury sowieckiej i dopiero w 2009 została – wraz z zabudowaniami klasztornymi – zwrócona prawowitym właścicielom. Jakaż była moja radość, gdy nieco spóźniony na mszę, ujrzałem pośród koncelebrujących przeniesionego parę lat temu do Cudnowa o. Natanaela Zająca, z którym niegdyś w towarzystwie przyjaciół dyskutowałem do późnych godzin nocnych!
Posileni Bożym Słowem szparkim krokiem udajemy się, Polacy i Ukraińcy, na ulicę Lecha Kaczyńskiego, gdzie już zbierają się ludzie. Nagromadzenie osobistości stanowi przesłankę, by sądzić, że nie będzie to piękna, lecz niedostrzeżona przez nikogo uroczystość. Nic z tych rzeczy! Jeśli po stronie ukraińskiej zjawia się jeden z v-ce premierów Ukrainy, mer miasta, a po polskiej: minister w Kancelarii Prezydenta, v-ce marszałek Sejmu, grupa posłów oraz ambasador w Kijowie – fakt ten, nawet gdyby nikt nie powiedział ni słowa – przyciąga media, niczym magnes. Dodajmy, że dodatkową atrakcją – nie ma tu cienia złośliwości – był list wystosowany przez Jarosława Kaczyńskiego do organizatorów uroczystości. Mnie z tego adresu najmocniej wryły się w pamięć fragmenty, w których Prezes przekonywał, że jego Brat był gorącym orędownikiem likwidowania reliktów systemu komunistycznego w Europie i na świecie. W moim odczuciu powyższe słowa zabrzmiały niemal, jak punktowy akt oskarżenia.
Przemówienia, występy artystyczne, orkiestra grająca Mazurka Dąbrowskiego oraz Szcze ne wmerła Ukraina… To wszystko piękne i ważne, ale widać, że zgromadzeni czekają już tylko na opadnięcie woalu skrywającego tablicę. Trudno im się dziwić, wszak tamte rzeczy są na swój sposób przewidywalne, tu zaś – żyłka niepewności. Co będzie? Co pokażą?
I oto przybyłym ukazuje się kamienna płaszczyzna, która oprócz podobizny pomieściła raptem kilka słów. Dwujęzyczny komunikat informuje przechodnia, że patrzy na obiekt pielęgnujący „pamięć Lecha Kaczyńskiego 1949-2010, prezydenta Polski, przyjaciela Ukrainy”. Zdziwieni Państwo lakonicznością? A czy nie jest prawdą, że o rzeczach naprawdę wielkich należy mówić krótko? Inaczej, zgodnie z maksymą Talleyranda, popada się w śmieszność. Patos i rozwlekłość to zjawiska wzajemnie się wykluczające…
Morze kwiatów leżących pod tablicą pozostaje ostatnią migawką, którą unoszę pod powiekami, snując gorzkie rozważania, jak niewiele zmieniło się od momentu, gdy Jezus powiedział do uczniów, że nikt nie jest prorokiem we własnym kraju.
Telesfor
3 komentarzy
cherrish
29 czerwca 2017 o 12:04Polska Liga Kolonialna? Raczej Liga Morska i Kolonialna i z jednym zastrzeżeniem, to była polska organizacja w tym sensie, że założono ją na terenie kraju, jednak to nie władze lecz była to organizacja społeczna. Różnica jest znaczna.
Dominik
30 czerwca 2017 o 00:11Tak, ma pan rację. Dziękujemy za czujność. Błąd został poprawiony, aczkolwiek nie jesteśmy tak silnie przekonani o spontaniczności tego przedsięwzięcia, szczególnie gdy weźmie się pod uwagę postaci, jakie brały w tym udział.
Ukłony,
Redkakcja
Japa
23 lipca 2017 o 11:02Dziękuję za dane o lokalizacji tego „monumentu”. W drodze na koniaczek i kawkę do mojej ulubionej knajpki Korczma, będę szerokim łukiem omijał to miejsce.
Obecny opór przeciwko ideologi „braci”, jaki ma miejsce w Polsce, musi doprowadzić do tego, ze ten i inne „monumenty” zostaną zgromadzone na trawniku willi żoliborskiej, a podziwiał je będzie jedynie kot.
Tak a’propos to wiekszość obecnej mniejszości polskiej w Żytomierzu, to efekt pomyłki. Po prostu cały eszelon podstawiony na stacji w Łucku, miast do Polski pojechał do Żytomierza. Cóż przyszło , wiekszości , pozostać i żyć. Tak czy inaczej to miłe miasto i mili ludzie.