– A teraz Romuś opowie o swojej ojczyźnie. – Moją ojczyzną jest Polska… Dalsze słowa stłumił wrzask i śmiech rozbawionej dziatwy: «Ale durny!» – darły się. «Jaka Polska, odkuda Polska? Nasza rodina Rasija! » – rozległy się głosy. «Kakaja Rasija? Tut Sawietskij Sajuz, Związek Radziecki!» – górował donośny głos starszego ucznia, bo w jednym pokoju siedziały dwa oddziały. «My żyim w Litwie i wychodzi to Litwa nasza ojczyzna…» – ktoś dowodził.
Stałem znieruchomiały, płonęły mi policzki. Nowy wybuch kpin nastąpił, gdy nauczycielka pogłaskała mnie po głowie. Potem uciszyła klasę, podeszła do okna. W ręku trzymała chusteczkę. Głupio mi było, że pani tak zmartwiła się moją niewiedzą, że płakała. Tego dnia usiłowałem zrozumieć i dojść nareszcie, co to ojczyzna i gdzie jest ta moja. Miałem lat siedem i w żaden sposób nie mogłem pojąć, że mieszkam nie w Polsce, skoro jest taki kraj i mówię w jego języku.
Nawet budynek szkoły należał kiedyś do mojego dziadka. A dziadek to przecież Ruski nie był, choć prawda, przebywał w Rosji, gdy go tam wywieźli. Litwinów jeszcze nie widziałem na oczy. Rodzice, mimo swych starań, nie potrafi li też mi wytłumaczyć, że żyjemy nie w Polsce. Wszystkie książki były po polsku. I mój «Świerszczyk », i matki «Przyjaciółka», i ojca «Pszczelarstwo». Do dziś pamiętam radość, kiedy po którymś sprawdzeniu zawartości skrzynki pocztowej, przynosiłem do domu pachnące farbą drukarską czasopisma. LOSY POLSKIE Na imieninach i na święta śpiewano na stojąco «Jeszcze Polska nie zginęła». Matka nauczyła mnie pieśni o krakowiaczku i góralu, a nawet o jakiejś bardzo dziwnej dziewczynie, która przemieniła się w przepióreczkę, w takiego ptaka, i jedna została na jakiejś Ukrainie… Gdzie to jest? W domu słuchano radia po polsku – w niedzielę Jezioranów, o piątej po południu koncertu życzeń, a wieczorem były nasze bajki.
Czytać mnie nauczyła matka, jeszcze przed pójściem do szkoły. Też po polsku. Wśród swoich książeczek miałem jedną niezwykłą, taką rozkładaną. O Janku, co psom szył buty. Taki los miał mnie spotkać, jeśli bym nie chciał uczyć. Książka była niewątpliwym hitem – jeśli użyć dzisiejszego języka – na pobliskiej żwirowni, stanowiącej teren naszych zabaw, najczęściej w wojnę, ileż to razy czytałem ją dla swych rówieśników, wczuwając się w rolę narratora. Dopiero po latach zrozumiałem, dlaczego płakała moja nauczycielka Teresa Fedorowicz. Uczyła mnie krótko, w zastępstwie pani Leparskiej – nie pamiętam imienia poczciwej Żydówki, paniusi w bransoletach, pierścionkach i broszkach. Dojeżdżała do Fabianiszek bodajże ze Śródmieścia. A pani Teresa do śmierci mieszkała samotnie na poddaszu szkoły. Przez całe życie nie mogła pogodzić się ze śmiercią swego ukochanego, który zginął jako żołnierz AK i nigdy nie związała swego losu z innym mężczyzną. To ona przy każdej okazji, również poza szkołą, stale nas poprawiała, mówiąc: – To nie po polsku, tak się nie mówi w naszej mowie!
Rosyjski wkraczał do mojej świadomości jako język trwogi i obaw. A to przyszła powiestka do sielsowietu, albo na przesłuchanie czy do sądu, a to następowała kolejna konfi skata. Rosyjskie komunikaty i pieśni dolatywały z «radiotoczki», której miejsce było w kuchni. W pokoju gościnnym było królestwo Warszawy – tu słuchaliśmy polskich programów z lampowego odbiornika marki «Mińsk 58». Po nocach ojciec pokręcał gałką, usiłując wśród pisków i szumów wydobyć inne głosy. Po latach dowiedziałem się, że odbiornik ten powstał na bazie «Elektritu», której fabrykę pod koniec wojny Sowieci wywieźli z Wilna. Gdyby wiedzieli wtedy, że Wilno wejdzie w skład Związku Radzieckiego, to może by jej nie demontowali i radio mogłoby się nazywać «Vilnius». Z językiem litewskim zetknąłem się w trzeciej klasie. Z trudem go opanowywaliśmy – jeszcze w następnych latach na lekcjach myliły się nam słowa litewskie z niemieckimi. Obok agresywnie wkraczał rosyjski, daleko nam było jednak do fascynacji wielką literaturą Puszkina i Dostojewskiego. Zakres litewskiego powiększał się z ciągłym przybywaniem do Wilna i w nasze strony nowych osadników. Język polski w Fabianiszkach przetrwał przede wszystkim dzięki rodzinie, szkole, kościołowi, lekturom, ale i pieśniom.
Powszechnie słuchano Polskiego Radia i rekordy popularności biła «Cicha woda», była nawet jej wersja rosyjska, jak potem «Rudego rydza». Królowała bardzo lubiana w Rosji Anna German, przywożono płyty Sławy Przybylskiej, Wandy Koterbskiej, Haliny Kunickiej, Ireny Santor, dostałem od kogoś płytę «Bohdan, trzymaj się!». Zauroczyły piosenki przedwojenne, zaśpiewane przez Łazukę. «Mocne uderzenie» miało się wkrótce narodzić. Przeboje «Niebiesko- Czarnych» oddziaływały bardzo mocno. Może dlatego, że zbliżał się czas pierwszego kochania. A przypadł on na istną eksplozję wielkich przebojów innych zespołów z Polski, jakie zdobywały ogromną popularność i na Litwie. Słuchaliśmy trzeszczących dźwiękowych pocztówek, jakie w ramach korespondencji przysyłały koleżanki z Polski. Potem wielu artystów, naszych bohaterów, miałem możliwość poznać osobiście.
Polska muzyka odegrała rolę emocjonalnego i wielkiego łącznika z kulturą i krajem przodków. «Nie dla mnie sznur samochodów » – śpiewało się pewnej piosence. Jeszcze w dzieciństwie zrozumiałem, jak wiele rzeczy jest nie dla mnie. Nie dla nie były też studia, o jakich marzyłem. Nie chciałem jak inni chłopcy być pilotem czy kosmonautą, chciałem być fi lmowcem. Nie potrafi łem jednak zdobyć rekomendacji na studia do Instytutu Kinematografi i, słynnego WGIK-u w Moskwie – Litwa takiej uczelni nie miała. Jakże wtedy marzyłem o tym, ażeby żyć w swoim kraju! Żeby być bliżej tych marzeń, wybrałem studia polonistyczne, dostępne w Wilnie. Z perspektywą zostania nauczycielem w polskiej szkole na Wileńszczyźnie. Miałem jednocześnie nadzieję, że język polski będzie mi pomocny w przedostaniu się jakimś cudem do Polski. Na uczelni zdziwiło mnie, że większość wykładowców, najczęściej absolwentów fi lologii polskiej w ówczesnym Leningradzie, nie było Polakami. Ugruntowywałem swoją wiedzę o literaturze polskiej w coraz większej opozycji do programu nauczania. Nie było w nim ani Stachury, ani Wojaczka. O Różewiczu – dwa zdania. Bez Herberta i oczywiście Miłosza. Jeszcze gorzej było z historią Polski. Oknem na świat pozostawała prasa i książka.
Już jako nastolatek zostałem stałym bywalcem wileńskiej księgarni «Przyjaźń». Należałem do grona tych, którzy przeglądali zapowiedzi i zamawiali wybrane pozycje. Ileż forsy zostawiłem w tej księgarni! Dzięki niej mogliśmy czytać wiele tytułów, niedostępnych w języku rosyjskim, Litwini wtedy uczyli się polskiego, by czytać «Ulissesa» Joyce, powieści Kafki, literaturę iberyjską, nowatorską poezję polską. Byłem zaprzyjaźniony z miłym personelem księgarni i doinformowany o wszelkich rarytasach książkowych tamtych czasów. Dzięki Bogu, pracowały tam wspaniałe i kochające literaturę panie! Kiedy nieco zelżało, asortyment się powiększał, ale znowuż nie na tyle, aby wszystko, co wydawano w Polsce, trafi ało na radzieckie półki. Kiedy u schyłku Polski Ludowej pojawiły się wydania wierszy Czesława Miłosza, u nas to był nadal poeta zakazany. Moja droga i moich kolegów do jego wierszy była dość oryginalna. Pamiętam to podniecenie na wiadomość o nadejściu z Polski nowych partii książek. Pewnego dnia, gdy czekaliśmy w księgarni na ich rozpakowanie, zostaliśmy przywołani przez panią Marię Łozowską, kierowniczkę księgarni, która obdarowała nas papierem, jakim były opakowane książki z «Ars Polony». Były to wydruki z wierszami Miłosza.
Los sprawił, że zostałem dziennikarzem w jedynym dzienniku polskim w ZSRR, potem przygotowywałem polskie audycje dla Radia i Telewizji Litewskiej. Starałem się mówić «jak w Polsce», inaczej niż niektórzy moi znajomi. Było niemało takich, co przechodzili na rosyjski, a potem na litewski, zakładali «internacjonalistyczne rodziny». Przyjaźniłem się z podobnymi do siebie i był to niewątpliwie wyraz pewnej obsesji. Ojciec przeżywał, że mogą mi zrobić krzywdę z tego powodu. Mimo tych starań, jak i dla większości wilnian, nie udało się mi wyzbyć pewnych rozpoznawalnych cech naszej mowy. Chyba Jan Miodek, którego poznałem jako młodziutkiego asystenta na Uniwersytecie Wrocławskim, będąc starym studentem, pierwszy mi powiedział: – Nie przejmuj się swoim zaśpiewem. Mów tak, jak mówisz. Po wielu latach to samo powtórzyli Miłosz i Konwicki. Obydwaj opowiadali, iż nie było i im łatwo ze swoją polszczyzną przebić się w Polsce, zaś noblista powiedział, że to w Warszawie była jego najtrudniejsza emigracja. Tadeusz Konwicki utwierdził mnie w przekonaniu, iż żeby dobrze się czuć, trzeba być skądś. A my jesteśmy z Wilna. Sięgając zaś głębiej, znany pisarz – z Kolonii Wileńskiej, zaś ja – z Fabianiszek. Formalnie, można by powiedzieć, bez pochodzenia – osady bowiem, polska nazwa której fi guruje w metryce – nie ma. Nie wskazano też w niej, że przyszedłem na świat w samym sercu Wilna, w szpitalu Czerwonego Krzyża, w dwóch krokach do katedry wileńskiej.
Romuald Mieczkowski/Magazyn Polski Nr 7 (79) lipiec 2012
Dodaj komentarz
Uwaga! Nie będą publikowane komentarze zawierające treści obraźliwe, niecenzuralne, nawołujące do przemocy czy podżegające do nienawiści!