Wrzesień 1939 roku stał się początkiem długiej tragedii dla Polaków na naszych ziemiach, także dla mnie i mojej rodziny. Po wojnie znowu były wywózki naszych rodaków do GUŁAG-u, a potem życie w ciężkiej rzeczywistości kołchozowej.
Urodziłam się i mieszkałam z moją rodziną w Polsce. Moja wieś rodzinna to Wojdziewicze w województwie białostockim powiatu wołkowyskiego, w gminie Krzemienica. Moi rodzice prowadzili własne gospodarstwo rolne, mieliśmy pięć hektarów ziemi. Mama miała na imię Melania, z domu była Juszkiewicz. Ojciec – Józef Hryniewicki, wrócił z wojny i w 1918 roku ożenił się z moją mamą.
W naszym domu rodzinnym lubiliśmy śpiewać. Ojciec najchętniej śpiewał piosenki patriotyczne, pamiętam, że kupił śpiewnik. Również w całej naszej wsi ludzie lubili śpiewać: jakie piękne były śpiewy podczas nabożeństw majowych, albo na pasterce kiedy przez całą noc śpiewano kolędy. Ja także bardzo lubię śpiew, sama układałam piosenki i wiersze. Biorę znaną melodię i do niej śpiewam swoje słowa, rymy układają się same. Nigdy nie zapisywałam słów, pamiętam je, czasem przy kolejnym śpiewaniu powstają nowe słowa. Zawsze były to piosenki patriotyczne lub religijne.
Przed wojną skończyłam trzy klasy polskiej szkoły w sąsiedniej wsi Leonowicze. W domu było dużo polskich książek: powieści Sienkiewicza, Marii Rodziewiczówny, wiersze Marii Konopnickiej. Bardzo lubiłam czytać i to mi pozostało do dziś. Po wojnie uczyłam się w sowieckiej szkole tylko przez rok.
Pamiętam jak przed wojną ojciec pojechał do Wilna, gdzie służył jego brat. W tym czasie zmarł Józef Piłsudski, wszędzie w Wilnie były wystawione portrety Marszałka z czarną wstęgą. Tata opowiadał nam o tym po powrocie. Wszyscy ludzie przeżywali śmierć Marszałka.
Wrzesień 1939 roku zapamiętałam jako tragedię dla naszych ludzi: władza sowiecka wraz ze swymi oprawcami nadleciała jak szarańcza ze swoją dziką kulturą i ideologią. Od pierwszych dni zaczęto mordować ludzi, niszczyć tylko za to, że byliśmy Polakami, dumnym narodem. Chcieli zabić panią Skakowską, właścicielkę majątku w Masiewiczach, ale trójka jej dzieci – Elunia, Marysia i Gucio – zasłoniła matkę. Oprawcy nie podnieśli ręki na dzieci, ale kazali natychmiast wynosić się z majątku. Panią Skakowską aresztowano, a dzieci oraz dwie nianie przyjął ojciec do naszego domu, mówiąc sowietom, że to rodzina. To uratowało dzieci od sierocińca. Po wojnie cała trójka zamieszkała w Gdańsku, utrzymywałam z nimi cały czas korespondencję.
Gdy rozpoczęła się wojna z Niemcami, sowieci uciekali. Wpadli do naszego domu głodni. W domu były upieczone kartofle, gorące zabierali do kieszeni. Tak odeszli, a raczej uciekli pierwsi sowieci.
Z dniem 8 maja 1945 roku, gdy skończyła się wojna, nasza – Polaków – sytuacja wcale się nie polepszyła. I po zakończeniu wojny trwały areszty, podczas których było bicie i męczące przesłuchania, a potem – wywózki na nieludzką ziemię i śmierć naszych rodaków.
Pewnej nocy w 1948 roku do naszej stodoły przyszli AK-owcy, żeby zanocować. Widocznie ich obserwowano bo wszyscy zostali aresztowani, skrępowano im ręce kolczastym drutem. Gdy NKWD-ziści przyszli zabierać naszą rodzinę, nas – kobiety – wygnano na podwórko i kazano siedzieć pod płotem. Mego ojca – Józefa, stryja Witolda i dziadka zaprowadzono do stodoły sąsiada, tam ich męczono i bito. Nie szczędzono nawet dziadka Jakuba, który miał wtedy 92 lata! Jego też bito. Gdy szli obok nas, cali zalani krwią, ojciec cichutko szepnął do mnie: „Córeczko, bądź silna i milcz”. Wiedziałam, że nie mogę nikogo wydać.
Przed zachodem słońca ojca i stryja wrzucono do ciężarówki, krępując im przedtem ręce kolczastym drutem. Zawieźli ich do Wołkowyska, gdzie byli więzieni w bardzo zatłoczonej piwnicy. Dziadek Jakub został w domu sam z dwunastoletnim wnukiem. Mnie odwieźli do więzienia w Grodnie. Zerwali mi z szyi medalik z Matką Boską. Do dnia sądu siedziałam w piwnicy ze szczurami i przez cały miesiąc byłam tam sama!
Gdy mnie przyprowadzono na sąd, zobaczyłam tam moich ukochanych rodziców. Sądził nas wojskowy trybunał. W jednym procesie osądzono od razu 12 osób: 5 osób z mojej rodziny oraz 7 AK-owców. Po rozprawie sądowej, gdy wróciłam do celi, były tam już 22 kobiety. Najgorszym było to, że naszą rodzinę rozdzielili i wysłali do łagrów w różnych miejscach. Ze swoimi bliskimi zawsze jest lżej. Czy bałam się? Tak, bałam się nawet własnego głosu, starałam się odnaleźć siły by pokonać okropny strach. Cały czas modliłam się, śpiewałam piosenki religijne. Tylko wiara w Boga pomogła mi przetrwać.
Zabrano nam wszystko, co zgromadziliśmy przez całe życie. Moja rodzina – matka, ojciec i ja – wspólnie otrzymaliśmy 60 lat łagrów stalinowskich. Każdego z nas pozbawiono też praw obywatelskich na 15 lat. Przeszliśmy przez ciężkie prace, głód i straszne poniżenie. W ciągu jednej nocy przesłuchań można było stracić rozum z bólu i od znęcania się. Wytrzymać to mógł jedynie człowiek wierzący w Boga i Ojczyznę.
Znowu powracają wspomnienia… Odjeżdżamy z naszego Grodna. Wsadzili nas do bydlęcych wagonów, gdzie nie było nawet prycz, okna były zakratowane i zasłonięte. Światło docierało do nas jedynie przez szpary w deskach. Pośrodku podłogi wypiłowano dziurę – w taki oto sposób powstała ubikacja. Po tygodniu dojechaliśmy dopiero do Orszy, gdzie wprowadzono nas od ciemnego gmachu więziennego. Za jakiś czas wyprowadzono z workami na plac więzienny i znowu załadowano do wagonów bydlęcych, gdzie o leżeniu nie mogło być nawet mowy. Po ludziach szalały wszy.
Jedziemy dalej. Pociąg zatrzymał się w Moskwie. Mnie i moją ciocię Helenę zabierają z workami, a kochana mamusia zostaje. Łzy, rozpacz na pożegnanie. Moją mamusię, Melanię Hryniewiecką, zawieźli do Obwodu Karagandzkiego, do Dżezkazganu w Kazachstanie. Powróciła stamtąd w 1954 roku. Tatuś, Józef Hryniewiecki, też pojechał dalej, zawieziono go do Komi ASRR. Był w Jancie, wrócił do domu w 1956 roku. Ja trafiłam do łagru w Mordowskiej ASRR, stacja Poćma, posiołek Jawas.
Zaprowadzono nas do baraku, otoczonego drutem kolczastym. Przyszły nas odwiedzić nasze Polki, które już tam były, przyniosły nam papier, ołówki, powiedziały, że możemy napisać listy do domu, które można było wysłać dwa razy do roku. Przyniosły nam również opłatek, gdyż zbliżało się Boże Narodzenie. Na święta oszczędzałyśmy chleb, którego dostawałyśmy codziennie po 450 gram. Chleb ten był ciężki, mokry, robiono go z przerośniętej kukurydzy. Otrzymywałyśmy też po 350 gram zupy z pastewnych buraków. Przez cały czas cierpiałyśmy straszny głód.
W 1948 roku obchodziłam pierwsze Boże Narodzenie poza domem. Przyszłyśmy zmęczone po nocnej zmianie do baraku. Położyłyśmy na stół kawałeczek białego płótna, opłatek, chleb, ze stołówki przyniosłyśmy zupę i kapustę. W kącie na narach zaczęłyśmy naszą Wigilię: pomodliłyśmy się, złożyłyśmy sobie nawzajem życzenia, podzieliłyśmy się opłatkiem. Wszystkie koleżanki płakały bo w takich chwilach człowiek szczególnie odczuwa samotność i brak rodziny. Była nas piątka: oprócz mnie: Anna Kieczeń, Anna Siegdnik, Celina Bildź i Józefa Plaszczeuskaite.
Pracowałam jako szwaczka, szyłam buszłaty dla wojskowych i ubrania dla więźniów. Praca była ciężka, a głód na tyle dotkliwy, że czasem traciłam przytomność. Z pobytu w GUŁAG-u zapamiętałam jeszcze jeden przerażający moment: gdy zaczęto nas numerować. Dostałam numer E-20. Odtąd już nie miałam ani imienia, ani nazwiska, byłam jedynie numerem.
Często urządzano nam kontrole: przez całą noc stałyśmy na placu na mrozie, głodne. Tylko w niebie słychać było czasem śpiew ptaków, zazdrościłam im – one były wolne. Szeptałam po cichu: „O Jezu Chryste, w Ogrójcu, Jedyny, zlituj się, zlituj się nad nami, nad polską ziemią i jej wygnańcami! Królowo Polski i Panno Przeczysta, powróć nas, powróć na ziemię ojczystą!”.
Z łagru wróciłam 29 listopada 1954 roku. Przyjechałam do Wojdziewicz. Tu okazało się, że w naszym domu była szkoła. Na szczęście, rodzina nie została formalnie pozbawiona domu. Na Boże Narodzenie wróciła z łagru mama i zaczęłyśmy starania o nasz dom. Po jakimś czasie szkołę przeniesiono do innego budynku. Wróciłyśmy do domu, gdzie były gołe ściany i nic poza tym, ale miałyśmy przynajmniej dach nad głową. Ludzie ze wsi przynosili nam to, co mogli, a na wiosnę posadziłyśmy kartofle.
W 1956 roku wyszłam za mąż za Stanisława Rogacewicza. Walczył on w szeregach Armii Krajowej, po wojnie również przebywał w więzieniach sowieckich i łagrach w Komi ASRR. Opowiedział mi następującą historię. Gdy siedział w więzieniu usłyszał głos za kratami: „Dzień dobry, więźniu młody, Junaszu nasz ukochany! Dzień dobry, więźniu młody, Otrzyj z oczu łezki krwawe”. Te proste słowa dodały mu sił, żeby przetrwać straszne przesłuchania.
W dniu 11 czerwca 2005 roku zmarł mój ukochany mąż, kilka miesięcy zabrakło do 50-lecia naszego związku małżeńskiego. Rodzice moi już od lat spoczywają na cmentarzu parafialnym w Rohoźnicy. Byli oni religijni, bardzo kochali Polskę. To właśnie im zawdzięczam, że przekazali mi miłość do ziemi ojczystej i siłę ducha. Dzięki temu przetrwałam w łagrze i trudnej rzeczywistości sowieckiej.
Opracowała IRENA WALUŚ
6 komentarzy
józef III
24 września 2014 o 19:23na foto : załadunek dosyć spokojny a ludzie mało zastraszeni, dosyć dobrze ubrani i uwaga : nadzoruje umundurowany Niemiec ! Ciekawe w którą stronę pojechał ten transport ?
scholastyka
19 lipca 2015 o 18:43Moi rodzice też stamtąd pochodzą ale dla nich większą traumą i to znacznie większą była okupacja niemiecka ……… ale oni jako chłopinie podlegali wywózce na sybir, nawet babcia drobna szlachcianka
Tadeusz kaczyński
9 października 2016 o 07:09Mój ojciec Antoni Kaczyński aresztow.any w 1939r prawdopodobnie przebywał w gułagu Jawas nie wrócił.Chciałbym nawiązać kontakt z panią Rogacewicz może coś wie
Tadeusz Kaczyński
10 października 2016 o 04:43Mój ojciec Antoni Kaczyński aresztowany w 1939r prawdopodobnie przebywał w gułagu Jawas i nie wrócił.Chciałbym nawiązać kontakt z panią Rogacewicz może coś wie
józef III
7 sierpnia 2017 o 21:11k24 po raz kolejny publikują zupełnie niewiarygodne zdjęcie ; to nie są Kresowiacy, to Niemcy Sudeccy a kolej pochodzi z Protektoratu Czech i Moraw
Dominik
7 sierpnia 2017 o 21:48Dziękujemy za czujność!