– Weszliśmy w dolinę, która schodziła do delty pierwszej wielkiej syberyjskiej rzeki, Obu. Ona tam jest szeroka na kilkanaście kilometrów, a za nią nie ma już nic. Kilka tysięcy kilometrów pustki i Ocean Spokojny. To właśnie dla mnie jest Rosja. Przestrzeń – mówi pisarz i podróżnik Jacek Matecki.
Po wydaniu swojej poprzedniej książki „Co wy (…) wiecie o Rosji?” odgrażał się Pan, że już tam nie wróci. Minęło półtora roku i wychodzi „Dramat Numer Trzy” – reportaż z życia… teatru na Uralu.
Rzeczywiście, po kilkuletnim przemierzaniu Rosji wzdłuż i wszerz miałem jej już dość. Ile można się tłuc po tych różnych zapomnianych miejscach? Przecież ja w Moskwie byłem wszystkiego może pięć dni, w Petersburgu dwa. Poza tym prowincja. W samym 2012 roku spędziłem w rosyjskich kolejach ponad trzy tygodnie – jakbym trzy razy do Władywostoku się przejechał.
Jakie ma Pan „patenty” z Rosji?
„Polonijny łącznik” – rosyjska Polonia. To jest bowiem najwspanialsza organizacja na świecie, jest w stanie wszystko załatwić. Kierują nią w większości kobiety i ta „babska konspiracja” jest niesamowita. Trzy telefony i wszystkie drzwi stoją otworem. Pomyślałem, że gdzie indziej musi być podobnie. Okazało się, że nie. W Izraelu, o którym miała być kolejna książka, są Polacy, są polskojęzyczni Żydzi, jest Polonia, ale mniej skora do współpracy. Może dlatego, że wielu już próbowało przede mną i mają dość takich reporterów.
Nie chcą pomagać?
Kołatałem, kołatałem i dosłownie wymęczyłem kilka adresów, jakiś wiszący na włosku punkt zaczepienia. Kupiłem bilet i pojechałem na lotnisko do Katowic. Tu byłem umówiony z polskim biznesmenem, u którego miałem nadzieję zamieszkać w Aszkelonie na jachcie. Samolot już bukują, a ja dowiaduję się, że nic z tego. Zawróciłem.
A w Rosji?
W Rosji jak szedłem w tajgę, to wiedziałem, że w każdej zabitej dechami wsi znajdę ciepły kąt. Wróciłem więc do Katowic, w knajpie obok dworca zamówiłem piwo i gdzieś tak po trzecim kuflu zrozumiałem, że na wielki świat to chyba jestem za głupi, za to na wschodzie jakoś ujdę w tłoku.
W czym Panu pomagała ta rosyjska Polonia?
Kiedy w roku 2009 turystycznie wpadłem do Archangielska, to zapisałem się do tamtejszej Polonii i jakoś tak zacząłem z nimi współpracować. Do obwodu archangielskiego trafiła największa grupa zesłańców z roku 1940 i we współpracy z, między innymi, Radą Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa zaczęliśmy szukać ich śladów. Przez kilka lat postawiliśmy kilka pomników, odkryliśmy i uporządkowaliśmy kilkanaście cmentarzy, sprowadziliśmy nawet harcerzy z Polski. Wszystko za zgodą odpowiednich władz. Potem w tę działalność historyczną wkroczyła polityka i się skończyło. Ale dopóki atmosfera była przychylna, to wiele udało się zrobić. Dostaliśmy nawet medale Opiekuna Miejsc Pamięci Narodowej. To pierwszy i chyba ostatni medal w mojej karierze, ale na inny bym go nie zamienił. No i właśnie tu nieoceniona okazała się pomoc rodaków z innych miast, bo myśmy rozpoczęli ekspansję na całą Rosję. To, że się po niej tak tułałem, jest wynikiem podróży w sprawach urzędowych. Na przykład, żeby dostać zgodę na postawienie jednego z pomników, musiałem jechać dwa i pół dnia w jedną stronę i tyleż z powrotem. W urzędzie sprawa zajęła kwadrans, więc nie było innego wyjścia jak przyglądać się krajowi i ludziom. O tym właśnie jest moja pierwsza książka.
Tamta była o „całej Rosji, tymczasem druga tylko o jednym miejscu na Uralu. Co jest ciekawego w tych górach? Czy można je porównać do jakichś naszych romantycznych miejsc, na przykład Bieszczad albo Tatr?
Na południu Uralu, sto kilometrów za Jekatyrenburgiem krajobrazowo jest „tak sobie”. Płasko i industrialnie. To okolice w których podczas wojny skoncentrowano ewakuowany przemysł. Natomiast północny Ural, zwany Polarnym, coś niesamowitego. Można go porównać do naszych Bieszczad, tyle że jest pięćdziesiąt razy większy i mniej tam ludzi.
Czego Pan tam szukał?
Szukaliśmy śladów łagru, w którym siedzieli Polacy. Łagru już nie było, bo rok czy dwa wcześniej osunęło się na niego zbocze góry, ale co widzieliśmy, to nasze… Na koniec weszliśmy w dolinę, która schodziła do delty pierwszej wielkiej syberyjskiej rzeki, Obu. Jst szeroka na kilkanaście kilometrów, a za nią nie ma już nic. Kilka tysięcy kilometrów pustki i Ocean Spokojny. To właśnie dla mnie jest Rosja. Przestrzeń. Ale południe ma też swoje uroki.
Jakie?
Poprosiłem znajomych, żeby znaleźli mi jakąś chałupę na wsi. I znowu się udało. Pojechałem w stronę Czelabińska i mieszkałem sam w brzozowej dżungli. Żaden tam zagajnik! Dziesiątki kilometrów brzozowego lasu. Był październik więc żółte liście i białe pnie.
Skąd ten pomysł, by zająć się prowincjonalnym teatrem na Uralu?
Wtedy w Katowicach przy piwie zacząłem szukać nowego pomysłu na Rosję. Wiedziałem, że nie mogę napisać drugiej podobnej książki. Po jakimś tygodniu przyszło mi do głowy, że teatr byłby ciekawym miejscem. Koniecznie prowincjonalny teatr, bo tamtejsza prowincja to opowieść sama w sobie. Napisać coś o Rosji z perspektywy jednego budynku. Nic poza nim. Przeszukałem internet i wysłałem kilkanaście listów. Odezwał się teatr z Kamieńska – Uralskiego, że będzie im miło i zapraszają. To była połowa stycznia. W połowie marca już tam byłem.
Jak Pan przekonał ich do współpracy?
Napisałem, co ja za jeden, przesłałem linki do rosyjskich stron, na których pisano o mojej książce i wystarczyło. Potem dowiedziałem się, że sprawa oparła się o Wydział Kultury Urzędu Miasta, ale „wysokie czynniki” nie miały jak widać nic przeciwko.
Co więc Pan tam robił?
– Pierwszego dnia pani dyrektor, złota kobieta, poinformowała zespół, że mam prawo robić i zaglądać wszędzie gdzie mam ochotę i korzystałem z tego prawa. Po dwóch tygodniach byłem już swój, czyli osiągnąłem stan, który zaleca każda szkoła reportażu – stałem się niewidoczny. Przesiadywałem na próbach, w garderobach, w reżyserce, byłem wszędzie. Rozmowy przy mnie nie milkły.
Czy Pańska narodowość miała dla nich jakieś znaczenie?
– Trudno powiedzieć. Ja zawsze w Rosji w pierwszych słowach mówiłem, że jestem Polakiem a to wciąż, wbrew pozorom, nie jest wcale taka zła rekomendacja. Przez te wszystkie lata tylko raz usłyszałem z tego powodu kąśliwą uwagę. Zawsze będę cudzoziemcem i już się do tego przyzwyczaiłem. Z drugiej strony, chyba na całym świecie ludzie dobrze traktują obcych, którzy przejawiają zainteresowanie miejscową kulturą i zwyczajem i nie starają się przekonywać, żeby żyli tak jak inni..
Czy z tego czasu spędzonego z teatrem uralskim można wysnuć jakieś refleksje, jak to się mówi, natury ogólnej? Co do Rosji, a może i świata?
– Po pierwsze, że rację ma Eklezjasta mówiąc; nic nowego pod słońcem. Po drugie, że trzeba chodzić do teatru. No, a reszta to już w książce…
Czy Polak może zrozumieć Rosję lepiej niż sam Rosjanin?
– Skąd! Jest o tym w książce taki mikroesej. Nie dlatego, że jest Polakiem, tylko z tej prostej przyczyny, iż kultury na pewnym głębszym poziomie są nieprzekładalne jedna na drugą. Jest granica poznania, zrozumienia i uczestnictwa. Może i są ludzie, którzy są w stanie opanować język w sposób doskonały. Ale słownik to coś więcej niż alfabetycznie ułożone słowa. To wspólnota emocji z nimi związanych. Tego się nie nabędzie na uniwersytecie, tylko w piaskownicy. Dlatego ten cały multikulturalizm jest ze swojej istoty fałszywy i koniec końców zubaża nas. Niech pan weźmie polskiego i gwatemalskiego maturzystę. Załóżmy, że dobrze znają angielski. I co oni są sobie w stanie powiedzieć w obcym dla siebie języku? Prześlizgną się po powierzchni. Po rodzajach muzyki, gatunkach piwa i markach smartfonów. Inna sprawa, że nawet w ojczystym języku nie wszyscy są w stanie się wyartykułować, ale przynajmniej jest szansa.
Ale Pan i tak próbuje zrozumieć Rosję.
– Tak, ja oczywiście nie stosuję się do własnych rad i usiłuję zrozumieć Rosję i Rosjan a nawet im tłumaczę jacy są naprawdę. Najbardziej jest to widoczne w rozdziale opowiadającym o spektaklu z czasów stalinowskich wystawionym przez studio młodzieżowe przy teatrze. Z drugiej strony, w książce dużo jest tam rozmów i oni sami mówią za siebie.
Co my, Polacy, mamy takiego w sobie, że nas ta Rosja jednocześnie tak fascynuje i odpycha?
– Bo ja wiem… Niech pan rzuci okiem na youtubowe filmiki o różnych wariactwach jakie tam się dzieją. Jest tego masa. Polskich też jest sporo, ale to jednak nie ta liga szaleństwa, głupoty, odjazdu i rozmachu. Może o nie właśnie chodzi.
A jak to działa w drugą stronę?
Polska w Rosji straciła swoją pozycję, którą miała w czasach komuny i wcześniej. Znikamy ich pola zainteresowań i o ile starsze pokolenie jeszcze coś o nas wie, to młodsze zna tylko Lewandowskiego. Winnych tego stanu rzeczy można wskazać palcem, ale nie ma już sensu.
Rosja w Pana książkach to jednak przede wszystkim nie polityka, a kraina swego rodzaju wolności.
– Z tą krainą wolnością to trochę przesada, jeśli traktować ją w kategoriach politycznych. Tam jej brakuje tyle samo co wszędzie. Zależy, co kto lubi. Ja na przykład źle czuję się w świecie przymusu poprawności politycznej, genderów i tym podobnych debilizmów. Tam jeszcze tego nie ma, choć podchody trwają, tak jak w tym pytaniu do Radia Erewań: Czy mężczyzna może mieć dziecko z mężczyzną? Póki co jeszcze nie, ale próby trwają. Poświęciłem tej sprawie cały rozdział o wspólnych żonach. Na szczęście w Rosji jest po prostu dużo więcej miejsc w których można się schować. Wystarczy zamieszkać w jakiejś zagubionej w lasach wsi i człowiek znika z pola widzenia władzy i jej pomysłów. Praktykowałem taką strategię, która tylko tam jest możliwa.
U nas też można schować się w lesie.
Ale samotność na dwóch hektarach to co innego niż na stu kilometrach kwadratowych. Jeśli przyjdzie co do czego, to nikt człowiekowi nie pomoże… a wtedy życie zaczyna smakować inaczej. Gdybyśmy my mieli Syberię, to pewnie bym się za granicę nie ruszał.
Czy w Rosji Pana ktoś Pana czytał, kojarzy jako pisarza? Może odpowiednie służby albo internauci?
– Tak jak mówiłem, internet coś tam pisał. Teraz przez moment jestem lokalnym celebrytą w Kamieńsku – Uralskim. Wywiady, notki w prasie, ale to skala taka powiatowa. Oni przeżywają, że ktoś o nich napisał i wcisnęli mnie do lokalnych gazet. A co do służb… Od dawna zastanawiam się, co one o mnie myślą? Ja z kolei myślę, że tolerują mnie bo jakoś się im per saldo opłacam. Nie piszę w końcu o tej Rosji samych złych rzeczy. Wychodzi więc na to, że jestem takim pożytecznym idiotą. Niech tam… To niewielka cena za pomieszkanie w puszczy brzozowej.
—
Rozmawiał Marcin Herman.
Jacek Matecki – pisarz, podróżnik, fotograf. Autor książek „Prawda to marny interes” i „Co wy … wiecie o Rosji” oraz najnowszej, „Dramat Numer Trzy”. Pierwotnie ukazała się w skróconej wersji w „Gazecie Polskiej Codziennie”
2 komentarzy
polak a nie riusski troll
19 kwietnia 2017 o 11:30I jeszcze ,,Prawda to marny interes” – W-wa 1909r…świetny kryminał, polecam
Japa
19 kwietnia 2017 o 17:38W Polsce nie uda się być „otszelnikiem” (coś w rodzaju pustelnika). Pit-y VAT-y, abonamenty rtv i inne głupoty nas dopadają. Tam „chrien po dierievni” . Chcesz żyć po swojemu, to żyj. W takich Bieszczadach , chcesz nie chcesz i tak w czyjeś łajno wdepniesz. Ziejącym nienawiścią do wszystkiego co rosyjskie w pale się nie mieści, że wolność musi mieć przestrzeń. Gdy pojąłem Rosję , a żyję w Polsce, to jednego nie mam od 20-tu lat. Gadającego głupoty pudła zwanego telewizornią. No i różnica podstawowa, czyli empatia. Przykład. dwa lata temu chłopak (niepełnoletni) spod granicy z Kazachstanem wybrał się na zachód. Oczywiście bez dokumentów. Tak czy siak przedostał się do Polski i tu „wzięto go głodem”. Sam poszedł na policje. Osadzono go w ośrodku na Mazurach. Udało mi się go odnależć i posłałem mu parę złotych. Czekał na deport. Mówię mu , przejechałeś stopem, koleją itd. całą Rosję i ludzie ci dali kromkę chleba. W Pribałtyce też. W Polsce z głodu byś zdechł. Potwierdził. Gdy go deportowano oddzwonił i podziękował. Mówił, jak pan będzie kiedyś jechał do Kazachstanu, to bedzie panu po drodze. Zapraszam. Przyjmę pana po królewsku. To jest jedna z podstawowych różnic między Rosją , a Polską.