W ostatnich latach tak w Polsce jak i w Rosji pojawiło się wiele od dawna oczekiwanych filmów historycznych. Nie brak w nich wątków patriotycznych, sporów z sąsiadami, wojen o granice, a pośrednio – także tematyki polskich Kresów. Dwa odmienne podejścia do historii i zupełnie różne w obu krajach efekty: w Rosji – sukces, u nas – katastrofa.
Wydawać by się mogło, że polska historia jest od rosyjskiej może nie ciekawsza, ale posiada przewagę etosu, heroizmu, szacunku dla wolności zwykłego człowieka i humanizmu. Wyrasta z tradycji obrony swobód obywatelskich, chrześcijaństwa i cywilizacji europejskiej, walki „za wolność naszą i waszą”. Dobre kino lubi takie wątki. Pod tym względem Rosjanie, z racji swych dziejów, na które współcześni nie mieli zbyt dużego wpływu, ustępują nam znacznie. Okazuje się jednak, że sama heroiczna przeszłość to dla filmu trochę za mało. Ważne jest bowiem, czy w ogóle mamy twórców, którzy potrafią robić dobre filmy historyczne? Nie czuję się kompetentny by odpowiedzieć na to pytanie. Stwierdzam natomiast, że w ciągu ostatnich kilku lat w polskim kinie pod względem popularyzacji bogactwa naszej historii niewiele dobrego się zdarzyło, może poza dwoma – trzema wyjątkami, o czym później.
W przypadku współczesnej kinematografii rosyjskiej widać wyraźnie próbę dotarcia do emocji widza i przekazania mu ściśle określonych treści. Prawda historyczna stała się w tym przypadku mniej ważna, a czasami wręcz niepożądana. Dla wymagającego odbiorcy jest to, rzecz jasna, minus. Plusem natomiast jest to, że filmy te „przymrużając oko na prawdę” ogląda się z przyjemnością. W Polsce jest dokładnie odwrotnie. Twórcy obrazów chcą być w swojej superobiektywności świętsi od papieża. Do tego stopnia, że na skutek przerostu poprawności politycznej, często obiektywni być przestają. W każdym filmie musi być obowiązkowo jakieś „uderzenie w swoich”. I nie daj Boże, aby kogoś w innym kraju urazić, czy pominąć jakiś bulwersujący szczegół, który by pokazał, że „Polacy też nie są bez skazy”. Nawet jeśli taki szczegół ma się nijak do całego obrazu pokazywanej rzeczywistości i w historii był marginalnym epizodem, trzeba go koniecznie umieścić.
Z kolei w filmach rosyjskich bohaterowie albo w ogóle są bez skazy, albo odrobina ich naturalizmu jest niczym przyprawa, która podnosi pikanterię całości i czyni ich wizerunek dodatkowo atrakcyjnym. W Polsce zaś ukazanie czegoś co zilustruje złe cechy Polaków jest nieomal świętą regułą, która niczym niegdyś słowo „Lenin” w naukowych publikacjach, musi być obecna w każdym obrazie, aby nie zostać posądzonym o odchylenie prawicowo – nacjonalistyczne. Każda próba nakręcenia dobrego patriotycznego filmu, który zawierałby choćby odrobinę patosu, jest natychmiast uznawana za „oszołomstwo”.
Można obrazowo powiedzieć, że o ile Rosjanie stosują wszelkie możliwe formy wybielania własnej historii, to Polacy starają się ją na siłę zabrudzić. Rosjanie mają obiektywizm w głębokim poważaniu, u Polaków zaś przybiera on rozmiary karykaturalne. A przecież odsądzanie swoich od czci i wiary, tylko dlatego, że są swoi, nie ma tak naprawdę z obiektywizmem nic wspólnego. Paradoksalnie więc efekt końcowy jest ten sam: brak obiektywizmu po obu stronach, tyle że w pierwszym przypadku – na korzyść Rosjan, w drugim – na niekorzyść Polaków. Dzięki temu Rosjanie mają kino, które przyciąga ich rodaków, budzi dumę i zainteresowanie historią. O współczesnym polskim kinie rzadko można to powiedzieć.
Nie chcę, oczywiście, kreować tu czarno-białego obrazu, zgodnie z którym Rosjanie w swoich filmach historycznych zawsze kłamią lub przemilczają prawdę. Jednak tematy, które filmowcy naszych sąsiadów wybierają, są zazwyczaj obarczone tak ciężkim bagażem historycznym, że – zdawałoby się – nie da się go oddzielić. Oni jednak potrafią to robić.
Warto w tym kontekście wymienić choćby nakręcony w 2010 roku w koprodukcji rosyjsko-białoruskiej obraz „Twierdza”. Chodzi, oczywiście, o początek tzw. Wielkiej Wojny Ojczyźnianej i słynną obronę przez Rosjan Twierdzy Brzeskiej przed Niemcami. Film ogląda się gładko i przyjemnie, a niejednemu i łezka się w oku zakręci na wspomnienia Saszy Akimowa, małego świadka ważnych wydarzeń historycznych. Sposób w kinie stary, ale sprawdzony. Dla mnie, oczywiście, obraz koszar NKWD, kulturalnych tańców i zabaw, delikatnych honorowych flirtów, pięknych lśniących mundurów, insygniów i dobrego jedzenia to już prędzej obraz Rosji carskiej, nie czerwonej. A już na pewno nie w tym miejscu, nie w tym czasie i nie w tych realiach, co potwierdzi każdy, kto kiedykolwiek widział sowietów na własne oczy.
W filmie dochodzi nawet do tego, że oskarżenia o niesubordynację i dezinformację, które w sowieckim świecie kończyły się natychmiast kulą w potylicę, tu przyjmowane są na luzie. „Towarzyszu, czy to już koniec, bo kino przyjechało?” – pyta w śledztwie oskarżony oficer NKWD, a potem idzie sobie spokojnie na seans. Takie przesłodzone i nierealne scenki, których w filmie nie brakuje, dla historyka lub kogoś kto pamięta tamte lata, są oczywiście kuriozalne. Ale nie dla masowego współczesnego widza, który prawdziwości treści nie jest w stanie zweryfikować, a forma go wciąga. Film ukazuje bohaterstwo i „tylko”, a może „aż” pod tym względem jest zrobiony porządnie, choć nie jest to kino wybitne.
A teraz zobaczmy polski film Pawła Chochlewa „Tajemnica Westerplatte”, dotyczący zdawałoby się podobnego rodzaju wydarzeń – bohaterskiej obrony. Reżyser postanowił jednak pokazać sceny naprawdę obrzydliwe i kontrowersyjne, co jakoby ma czynić bohaterów mniej „pomnikowymi”, a bardziej „naturalnymi” i bliższymi nam. Tylko czy w tym celu trzeba koniecznie pokazywać czynności fizjologiczne, o których wiadomo, że ma je każdy? Różne rzeczy się zdarzają, tylko po co akurat na nich się skupiać? To czyny na innym poziomie życia czynią człowieka wyjątkowym.
„To nadal są bohaterowie” – tłumaczył się Chochlew, gdy wybuchł skandal. Reżyser, oczywiście, sam ocenzurował nieco swoje „wspaniałe pomysły” na kino psychologiczne i „rozterkowe”, które zapewne miało go uczynić drugim Wajdą z czasów „Kanału” czy „Popiołu i diamentu”. Niestety, film nie tylko się dłuży. Nie oferuje też nam uczucia oczywistej dumy z wyczynu załogi, na pamięci o którym wychowały się pokolenia Polaków. Tym niemniej wielu prawicowych publicystów, którzy na co dzień muszą toczyć potyczki z zalewem antypolskiego fałszowania historii i tak przyjęło „Tajemnice Westerplatte” dość ciepło. Oczywiście na tle takiej emanacji szmiry, przekłamania i zaburzenia historycznych realiów i proporcji jak „Pokłosie”, za świetny można uznać każdy film, który przynajmniej mówi prawdę i nie oczernia Polaków. Nawet jeśli odstrasza od historii i zanudza sztucznie pokazanym patriotyzmem w nieatrakcyjnym wydaniu.
Oczywiście podczas ostrzału i szturmów ze wszystkich stron, wsród lęku, ran, zabitych, obrońców mogą nachodzić wątpliwości: czy walczyć dalej, czy może się poddać? Ktoś może nie wytrzymać i panikować. To naturalne. Ale u Chochlewa stanowi to samo centrum filmu. Bohaterowie głównie się kłócą, a od czasu do czasu odpierają szturm. A przecież na prawdziwym Westerplatte ci chłopcy odparli z wielkim wysiłkiem trzynaście szturmów! Tego w filmie nie widać bo „kręci się” on wokół czego innego. Wysiłku można domyślić się tylko po panikarzach i dezerterach, od czasu do czasu po rannych i zabitych. Ataki jakieś są, ale trochę na zasadzie rodzynków w cieście, niestety, dość czerstwym.
Co się w filmie czuje? Bezsens obrony i szaleństwa Franciszka Dąbrowskiego na tle rozsądku majora Henryka Sucharskiego. Ta pierwsza postać, w kontekście wiedzy, którą ma współczesny widz o przegranej Kampanii Wrześniowej, narażona jest na śmieszność, zarzut braku realizmu i oszołomstwa. „Dąbrowski w swoim szaleńczym zapędzie przelewa krew młodych chłopców bez sensu” – taki wniosek można wysnuć z tego obrazu. A to przecież nieprawda, bo obrona Westerplatte była historyczną bombą w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Stanowiła przedmiot dumy każdego młodego Polaka i dowód na polskość Gdańska. Chochlew tę bombę rozbraja. W jego westerplatczykach prawie nie widać patriotyzmu, a hymn odśpiewany na końcu pełni w tym względzie rolę dość sztucznej protezy. Tymczasem z naprawdę niezłymi efektami specjalnymi, które są plusem tego filmu, można było wyprodukować coś znacznie lepszego. Bo jeśli my sami w naszych filmach się nie szanujemy, to kto inny będzie nas szanował?
Z jakże innym przesłaniem ogląda się rosyjski film „My z przyszłości” o walkach Armii Czerwonej z Niemcami. To ta sama wizja sowiecka historii, którą wciskano nam kilkadziesiąt lat, ale bez żadnej wątpliwości uczy szacunku do dziejów i miejsc pamięci. Zepsuci, rozpieszczeni, młodzi ludzie z Petersburga, w tym jeden neonazista i jeden „luzak w dredach”, widzący tylko czubek własnego nosa, zajmują się wykopywaniem w celach zarobkowych pamiątek wojennych. W końcu odkopują stary schron ze wspaniale zachowanymi mundurami na szkieletach i pełnym wyposażeniem. Są zachwyceni – będą bogaci. Rzucają się czaszką sanitariuszki, piją wódkę i z radości skaczą nago do pobliskiego jeziora. Kiedy wypływają, okazuje się, że przenieśli się w czasie w sam środek bitwy. Uciekają nadzy i spanikowani, a w końcu zostają schwytani przez sowietów. Grozi im śmierć za dezercję. Neonazista wkłada niemały wysiłek w ukrycie wytatuowanej na ciele swastyki. Lider grupy zakochuje się bez pamięci w sanitariuszce i możemy domyślić się, o którą sanitariuszkę chodzi.
Film jest niby rozrywkowy, ale to ani komedia, ani dramat. Na końcu młodzi Rosjanie wracają do swoich czasów. Przy klimatycznej muzyce, „luzak” zaczyna doceniać pojęcie ojczyzny i tych, którzy za nią przelewali krew, a neonazista z zażenowaniem ściera ostrym kamieniem swastykę. Taki obraz w naturalny sposób przekazuje patriotyczne wartości. Ta produkcja, lepsza od „Twierdzy”, stała się na tyle popularna, że powstała już część druga, która dotyka spraw banderowskich, walki SS-Galizien pod Brodami i zbrodni UPA. Co ciekawe, w filmie, którego akcja toczy się w Polsce południowo-wschodniej… w ogóle nie ma Polaków, a UPA morduje Ukraińców. Kłamstwo historyczne i wydźwięk propagandowy filmu jest oczywisty. A jednak oba te filmy młodzi Rosjanie oglądają z przyjemnością i kształtują one ich tożsamość.
Po polskiej stronie podobne tematy porusza „Sierpniowe niebo” – film, który oczywiście mówi prawdę, porusza ważne tematy i na którym… trudno wysiedzieć. To kolejny obraz, który ktoś mógłby uznać za „dobry” tylko dlatego, że nie jest antypolski i porusza patriotyczny temat. Nic bardziej błędnego. Przekonanych do patriotyzmu nie ma co przekonywać, a nieprzekonanych można nim tylko zniechęcić – „znów ta historia, znów ta martyrologia – mamy dosyć!” – oto reakcja, której można się spodziewać. Przed seansem zażartowałem, że za cenę weekendowego biletu będę miał tylko 75 minut przyjemności, a nie jak na innych filmach – 90, 120, a czasami i więcej. Chybiłem, bo przyjemności nie ma żadnej, a obraz jest do tych 75 minut rozdęty na siłę. Trudno wytrwać.
Rozpoczyna się pojedynczymi i bez znaczenia scenami ze współczesnej Warszawy, które słabo się komponują z resztą filmu. Później oglądamy teledysk i piosenkę, która ten film promowała. Przemieszane kroniki powstańcze, które od jakiegoś czasu można już oglądać za darmo. Człowiek długo czeka aż coś się zacznie dziać. I kiedy już się zaczyna to znów mamy kroniki pomieszane ze scenami ukazującymi ludzi ukrytych w piwnicy, coś w stylu teatru telewizji. Sceny sztucznie pompatyczne. Dobra scena walki trwa tylko chwilę i szybko się kończy. Naprawdę świetna jest jedynie scena z ukrywającym się w piwnicy profesorem i młodym Niemcem.
Wszystko przeplatane hip-hopem, to nie mój gust, ale może się komuś podoba. Na końcu – trzeba przyznać – jest świetny teledysk hip-hopowy. Tyle, że na YouTubie można go oglądać od co najmniej 2 lat. Generalnie – zmarnowany potencjał bardzo dobrych aktorów, jak choćby nieżyjącego już Krzysztofa Kolbergera. Film, w którym więcej było chyba montażu niż kręcenia scen. Mam wrażenie, że ktoś tu wziął kasę za mierną i niewielką pracę, wychodząc pewnie z założenia, że „słusznego” filmu o Powstaniu Warszawskim nie będzie wypadało krytykować.
Dlaczego rosyjski „Kołczak” może być filmem dobrym, a jego epokowy odpowiednik – „Bitwa Warszawska” Jerzego Hoffmana – jego beznadziejnym przeciwieństwem? I to pomimo wspaniałych scen batalistycznych robionych przez pasjonatów tematu oraz pomimo świetnych strojów i scenografii? Ano dlatego, że reżyser – chyba tylko po to, by film sprzedał się na Wschód – zrobił z polskich oficerów „panów”, prymitywów bez empatii i tolerancji, ludzi o ciasnym umyśle. Z kolei bolszewicy są pokazani bardziej śmiesznie niż strasznie, zaś polski bolszewik, choć zabija ludzi, budzi sympatię, podobnie niemal jak bolszewicy gwałcący ukraińską dziewczynę (sic!). Można w filmie dopatrzyć się wręcz ich usprawiedliwienia – przecież kręcąc się wokół wygłodniałych bolszewickich frontowców ocierała się o nich obfitym biustem. Znaczy sama sobie winna?
Młody widz po obejrzeniu „Bitwy Warszawskiej” nie wyrobi sobie obrazu tego, co było, gdyby została ona przegrana i że utrata niepodległości stanowiłaby tylko jeden z jej strasznych skutków. Zbrodniczość i zezwierzęcenie bolszewików ukazane są delikatnie i jakoś marginalnie (żeby nie urazić Rosjan?). A dodatkowy ukłon w stronę Rosji reżyser wykonał wplatając dość pokaźny wątek „dobrych” Kozaków dońskich, spieszących na pomoc Polsce, choć z historycznego punktu widzenia było to zdarzenie mniej niż marginalne. Ciekawe czemu nie pokazał naszych ówczesnych realnych sojuszników – żołnierzy Bułaka-Bałachowicza, którzy odegrali w tym starciu istotną rolę? Czy to tylko słaba wiedza historyczna, czy może obawa przed pokazaniem, że Białorusini walczyli w tej wojnie po naszej stronie przeciwko Rosjanom?
Ludzie wychodzą z tego filmu bez dumy, a przecież to jedno z najbardziej heroicznych wydarzeń w naszych dziejach. Czyli kolejny piękny temat spalony. Tymczasem rosyjski „Kołczak”, choć nie jest wybitnym arcydziełem, jest bez wątpienia filmem na poziomie hollywoodzkim. I w odróżnieniu od poprawnego politycznie Hoffmana, rosyjski reżyser jakoś nie obawia się urażenia polskich uczuć: pokazując zdradę Czechów, w sposób bezczelny przemilcza piękny wątek wierności polskiej Dywizji Syberyjskiej, która ofiarnie walczyła u boku Kołczaka przeciwko bolszewikom i za to została skazana na bolszewicką zagładę. A po cóż dodawać chwały Polaczkom?
Kolejnym filmem, który pali piękny temat, choć sięga do zupełnie innej epoki, jest „Bitwa pod Wiedniem” Lorenzo Martinellego. To wprawdzie nie polska produkcja, lecz koprodukcja. Twórcom filmu można darować „osławione” już tanie efekty specjalne, ale nie można darować, że husaria rozwija sztandary… ze współczesnym polskim orłem. Aż oczy bolą jak się na to patrzy. Wystarczyłoby już przynajmniej sięgnąć do wzorca z XIX wieku i pewnie prawie nikt nie zobaczyłby różnicy. Ale w tym przypadku nie trzeba być koneserem, żeby dostrzec ów żenujący absurd. Oczywiście film o bitwie wiedeńskiej został zrobiony tak, by… nie urazić muzułmanów. Brzmi to jak jakiś żart ale to prawda. Racje obu przeciwstawnych obozów prezentowane są niemal na równi. Gdyby takie podejście wpisano w konwencję dokumentu, byłoby to jeszcze zrozumiałe. Na tym tle „Katyń” Andrzeja Wajdy, który budził sprzeczne, choć częściej przychylne opinie, jest po prostu arcydziełem.
Czym w takim razie możemy się pochwalić w ostatnich latach? Chyba jedynie serialem „Czas Honoru” i „Szwadronem” Juliusza Machulskiego z 1992 roku… Ale pewnie, gdybym wgłębił się bardziej we współczesne kino rosyjskie, którego nie jestem znawcą, ilościowe porównanie byłoby miażdżące dla polskiej kinematografii historycznej. A szczególnie godny ubolewania jest fakt, że w rosyjskich filmach pokazujących nieprawdziwy i krzywdzący dla Polski obraz historii, zgadzają się występować polscy aktorzy. Czyżby Rosjanom brakowało rodzimych gwiazd? Skądże! Chodzi o bardzo prosty zabieg propagandowy – filmy z udziałem Polaków uwiarygadniają te produkcje w oczach polskiej widowni i zwiększają zainteresowanie nimi w naszym kraju. To element świadomie od lat realizowanej i szeroko zakrojonej rosyjskiej kampanii wpływu na świadomość polskiego społeczeństwa. Na takie cele w Rosji nigdy nie skąpiono środków.
A nam pozostają tylko pytania: Dlaczego świetne tematy na piękne filmy, które mogłyby stać się budulcem polskiego patriotyzmu, są u nas palone? A zaraz, mamy przecież jeszcze bardzo dobrą „Historię Roja”. Tylko dlaczego nie weszła ona jeszcze do kin? Nie ma pieniędzy na dokończenie? A ile w polskim kinie odkopano wątków obrony polskich Kresów, po kilkudziesięciu latach przemilczeń? Zero. Czy ktoś w ogóle dostrzega, że kino historyczne to arcyważny element budujący poczucie dumy, wzmacniający tożsamość i postawę obywatelską? Tak. Tyle, że nie myśli o tym, niestety, większość naszej mainstreamowej elity…
Z drugiej strony, jeśli miałoby po raz kolejny powstać coś, co patriotyzmem zanudza, zamiast nim ujmować, może rzeczywiście niech lepiej nie powstaje, bo bardziej szkodzi niż pomaga. Tak więc o pięknych współczesnych filmach fabularnych z dziejów Kresów możemy na razie tylko pomarzyć. Jak długo jeszcze?
Aleksander Szycht
9 komentarzy
piłsudczyk
10 października 2013 o 10:46Z tego artykułu wynika, że Rosja dalej manipuluje historią i to tak samo jak robiła to w ZSRR. Oglądałem niedawno film Kołczak i jak kiedyś wszyscy biali byli be , to teraz są cacy. Ciekawe czy współcześni Rosjanie po wyjściu z takiego filmu „Admirał” nie zadadzą sobie pytania. Dlaczego właściwie biali przegrali wojnę domową. Po ich stronie przecież było wszystko : wiedza, środki( na białe wojska szło uzbrojenie ententy), sympatia prawosławnego ludu, siła. W roku 1918 Bolszewicy panowali nad obszarem podobnym wszak do średniowiecznego Księstwa moskiewskiego. Jak to się stało, że opanowali całe imperium carów aż po Ocean Spokojny. W tym filmie są sukcesy militarne i nagle biali jak grom wszyscy ponoszą klęskę i nie wiadomo dlaczego. Nic się nie mówi w tych filmach, że wszyscy dowódcy biali widzieli przyszłą Rosję jedną i niepodzielną i nic nie chcieli wiedzieć o aspiracjach ludów i narodów zamieszkujących imperium carów. Po wkroczeniu wojsk białych ( tego też nie ma w filmie) np. Denikin urządzał orgie zemsty i odpłaty miatieżnikom z masowymi rozstrzeliwaniami i pędzeniami buntowszczykow przez kozackie nahajki. Czy to się mogło ludziom podobać. Myślę, że nie. Bolszewicy byli zaś nawet bardziej okrutni wobec swoich przeciwników, lecz mieli porywające idee i ludzie szli na lep tych idei dopóki bolszewicy nie zaczęli rządzić. A wtedy było już za późno za sprzeciwianie się. Tym samym film historyczny w Rosji to nadal wytwór niedaleki od agitpropu, tylko obecny jest bardziej wyrafinowany. Czy taką samą metodę mamy stosować w Polsce ?Mamy przecież mnóstwo filmów o wymowie propagandowej np. „Krzyżacy” wybitnie antyzachodni i antyniemiecki . Tak samo serial „Czarne Chmury” chociaż wzorowany na kinie francuskim płaszcza i szpady , to rajtarzy Knotego zachowują się jak ss-mani i popełniane są tam ewidentne błędy historyczne ( wysyłanie kogoś do Mrągowa w XVII wieku choć to miasto tak się nazywa dopiero od 1945 r. wcześniej mazurska nazwa to Ządzbork i identyfikowanie polskości z katolicyzmem. Tutaj akurat Mazurzy w większości wyznawali luteranizm. Tak więc mowa o prześladowaniu kościoła katolickiego przez elektora są wyssane z palca. Sam zresztą był ewangelikiem reformowanym i musiał być tolerancyjny dla wyznawców innych wyznań.) Mieliśmy „Potop” gierkowski już mniej propagandowy. Kino w Polsce na szczęście nie jest na usługach władz i reżyserzy mogą sobie robić filmy jakie chcą. Należy pozostawić ocenę widzom, założywszy że na takei filmy idą ludzie myślący. Np. bardzo podobał mi się film Wajdy „Katyń”, który be z wielkiego zadęcia o wielkich sprawach opowiadał z pozycji tęskniącej żony za mężem i dziecka za swoim ojcem. Wydarzenia historyczne są jakby tłem. Tym niemniej końcowa scena egzekucji nakręcona z kronikarską wręcz dokładnością ze strugami krwi jest najbardziej wymowna przez sam swój obraz. Nie ma tutaj bohatersko ginących polskich oficerów z uniesioną głową. Jest pokazany zwykły , ludzki strach przed śmiercią i starszliwa obojętność nkwódzistów, którzy traktują to jak zwykłą swoją codzienną pracę jak przerzucanie węgla do piwnicy . Pracują jak mechanizmy. Jeden otwiera dzrzwi do piwnicy, drugi zza tych drzwi wychodzi i strzela w tył głowy, usunąć trupa, wiadro wody, aby zmyć kałużę krwi i następny.
Staszek
10 października 2013 o 14:35Ze wszystkim się zgadzam. Problem polega tylko na tym, że pomimo tych niewątpliwych błędów, a nawet przekłamań historycznych w dawnych serialach i filmach, o których piszesz, całe moje pokolenie siedziało co tydzień z wypiekami na twarzy oglądając przygody pułkownika Dowgirda. A potem naśladowało go na podwórku. A na „Potop” – poza wycieczką klasową – poszedłem z własnej woli jeszcze dwa razy. Tak się buduje patriotyzm w dzieciakach. A dlaczego tak to oglądaliśmy? Bo bohaterowie tych filmów byli szlachetni, odważni, kochali swój kraj i chcieli go bronić. Pewnie gdyby – wzorem obecnych filmów – byli „prawdziwsi”, to znaczy mieli ciągle wątpliwości czy w ogóle warto walczyć o kraj, od czasu do czasu by się uchlewali i rzygali, a na końcu połowa z nich przeszłaby na stronę wroga, to nikomu by to nie imponowało. Ale dziś już mi nawet nie chodzi o to, żeby upiększać naszą historię (tylko czy Batory pod Pskowem lub Bitwa pod Grunwaldem albo powieść Ogniem i mieczem to nie jest „upiększanie historii”? I co w tym niby złego?) Wystarczy mi, że się tej historii nie będzie opluwać.
BFG
10 października 2013 o 14:32Ciekawy artykuł. Choć od siebie dodałbym jeszcze „Różę” Wojciecha Smarzowskiego, gdzie zezwierzęcenie czerwonej armii jest ukazane bez mała perfekcyjnie. Zapowiada się też film o Rzezi Wołyńskiej i chciałoby się rzec… w końcu.
Tom
10 października 2013 o 21:39Z sama konkluzją artykułu mogę się zgodzić, rzeczywiście u nas te filmy historyczne nie najlepiej wyglądają, a Rosjanie nie dbając o historię robią je w iście hollywoodzkim stylu. Niewątpliwie jednak, Rosjanie mają łatwiej: rynek zbytu dla rosyjskiej produkcji jest kilkanaście razy większy.
Nie mniej przykłady, które podaje autor artykułu i jego recenzje… ręce opadają.
Z seriali obok „czasu honoru” był jeszcze bardzo dobry serial „wojna i miłość”
Co do „Tajemnicy Westerplatte” akurat patriotyzm jest tam nieźle pokazany a film rzeczywiście koncentrował się na konflikcie dwóch postaw.
Jeśli chodzi o „Bitwę pod Wiedniem” film równo schrzaniony, ale zdaje się ze autor oglądał go chyba bez zrozumienia, co akurat mogę zrozumieć bo film był tak nudny, że rzeczywiście można było odjechać myślami gdzie indziej. Przesłanie jednak było zupełnie inne: ten film to przestroga przed Islamem, przed tymi, którzy mieszkają w Europie i są niby zasymilowani, film mówi, że gdy zostaną wezwani przez swoich kalifów, poderżną nam gardła bez zmrużenia okiem – w imię wiary. Film mówi jeszcze, że ocaleniem dla nas jest powrót do tradycji. Szkoda tylko, że reżyser był marnych lotów.
zizmo
16 października 2013 o 11:35Интересная статья (читал перевод). Не нашел на торрентах ваших фильмов, к сожалению. А по нашим фильмам скажу: да, фильмы хорошие. Огрехи есть, но главная цель таких фильмов именно воспитание гордости за страну и ее историю. Исключение „Мы из будущего-2. Сплошные повторы, смотреть не интересно, нет таких чуств, как от певрой серии.
Ну а мой младший смотрит „4 танкиста и собаку”, как и я смотрел в свое время.
wulgarny
26 sierpnia 2015 o 16:49Rosyjskie filmu poza nielicznymi wyjątkami, to bajki dla wypranych mózgów homosowietikusów. Nic nowego nie wnoszą i są niewarte oglądania. Mimo tp polecam: Czekista , Major, Żyła sobie baba.Oraz amerykański 4 dni wojny.
Robin
16 września 2015 o 12:42Jeszcze jest „Wojna i Miłość”. 13-to odcinkowy serial o walkach z bolszewikami. Jak dla mnie dobry film.
novus
30 września 2016 o 20:49Cóż, cała nasza historia to jedno wielkie pole dramaturgiczne. Gdzie nie spojrzeć, materiał na filmy, przy których Szeregowiec Ryan byłby spacerkiem u cioci. Ale brutalna prawda jest taka – kino, jak patriotyzm, jest tylko wtedy dobre, kiedy płynie z rozumu i serca, nie zaś jest czynionym na siłę „epopeizowaniem się”. Wtedy, kiedy aktorzy grają, a nie udają święte postacie. Dobre kino wojenne to mocne kino, za przeproszeniem, przesycone krwią, śmiercią i seksem, a pod ta warstwa – kierunkowym przekazem. U nas – krew z soku, śmierci udawane, żadne flaki po scenie raczej nie latają, a z problemem seksu – to już lepiej się nie odzywać.
W skrócie – bohater czy łajdak, bohater filmu jest kluczem i receptą na sukces, gdy jest człowiekiem w każdym calu. I dlatego jego życie jest intensywne, a jego filmowa historia – trafia do widza, implikując wartości, jakim w ostatecznym rozrachunku hołduje filmowy bohater. A inna rzecz – brutalna i prawdziwa – porównajcie budżety… Dajcie 25 milionów dolarów i zrobi się film przyzwoity … W którym zagrają dobrzy aktorzy z Zachodu.
Eileen
31 grudnia 2016 o 19:54Punkt widzenia Kalego. Polacy zawsze dobrzy, Rosjanie, Niemcy, Czesi, Ukraińcy zawsze źli.
Skoro sami nie pamiętacie to spytajcie swoich rodziców lub dziadków jak to było naprawdę z tymi bohaterskimi polskimi żołnierzami, z tymi patriotami cywilami wychowanymi na Sienkiewiczu.
Prawda jest taka, że nie ma żadnej różnicy pomiędzy żołnierzem polskim, rosyjskim, amerykańskim czy niemieckim. Wszyscy oni byli, są i będą bestiami w ataku i szczurami w odwrocie, bo są po prostu ludźmi śmiertelnie przerażonymi utratą życia.
Jak się komu wydaje, że my Polacy jesteśmy inni, szlachetni na tle naszych sąsiadów barbarzyńców to niech sobie poczyta literaturę z wspomnieniową, a nie beletrystykę sienkiewiczowską.
Lektura wspomnień Wojciecha Dębołęckiego, kapelana polskiej jazdy Lisowskiego powinna otworzyć oczy tym, którzy święcie wierzą, że Polacy to święci pośród wilków. To pierwsza z brzegu pozycja, ale takich książek jest mnóstwo tylko o wiele przyjemniej czyta się sienkiewiczowskie bajki niż „literaturę faktu”, czyli opsy naocznych świadków.