Nasza rozmówczyni, mieszkanka Łucka Walentyna Olich pochodzi z Podola. Historia jej rodziny odzwierciedla losy mieszkańców tego regionu, którzy jeszcze w 1918 r. znaleźli się pod rządami bolszewików.
Oprócz dramatycznych wydarzeń, które odbywały się w życiu jej przodków, pani Walentyna podzieliła się wspomnieniami z dzieciństwa, zarówno radosnymi, jak i smutnymi.
Oddajemy głos naszej rozmówczyni.
***
Spróbuję opowiedzieć o moich przodkach. Może nie wiem tyle, ile bym chciała, ale są ku temu powody. Przede wszystkim dlatego, że wielu moich przodków zmarło w dość młodym wieku. Znałam tylko moją babcię ze strony ojca i prababcię ze strony matki, i to przybraną.
Rodzice mojej mamy poznali się w Donbasie
Pochodzę z rodziny mieszanej: mój ojciec jest Polakiem, a moja matka Ukrainką. W okolicach Szarogrodu (miasto na południu obwodu winnickiego) prawdopodobnie wszystkie rodziny są mieszane, ponieważ jeśli cofniemy się o kilka pokoleń przodków, okaże się, że nikt nie ma «czystej» linii, w której są tylko Polacy lub Ukraińcy. Narodowość jest tu raczej kwestią umowną, ponieważ w Szarogrodzie od niepamiętnych czasów żyli razem Ukraińcy, Polacy i Żydzi. Tak naprawdę liczyło się tu wyłącznie wyznanie.
Ojciec mojej matki, a mój dziadek, Wasyl Slusar (ur. w 1932 r.) był mieszkańcem wsi Łozowa w rejonie szarogrodzkim obwodu winnickiego. Żona mojego dziadka Wasyla, moja babcia, Ksenia (Oksana) Korop (ur. w 1928 r.), pochodziła ze wsi Hybaliwka k. Szarogrodu. Jej rodzice, mój pradziadek Serhij i prababcia Tetiana, byli prawosławni. Wiem jednak, że matka Serhija, czyli moja praprababcia, była katoliczką. Ponieważ jednak cała rodzina była prawosławna, a we wsi znajdowała się tylko cerkiew, została jej parafianką. Do kościoła w Szarogrodzie chodziła tylko na Boże Narodzenie i Wielkanoc.
W rodzinie Serhija i Tetiany było troje dzieci: Ilko (ur. ok. 1920 r.), Arsentij (ur. 1925 r.) i Oksana. Niedługo po narodzinach Oksany prababcia Tetiana zmarła, a pradziadek Serhij ożenił się ponownie. Nowa żona zmarła niecały rok później na skutek ukąszenia żmii. Trzecią żoną była Tetiana (więcej o niej poniżej).
Dziadek Wasyl Slusar mając 16 lat wyjechał do Donbasu na zarobek. Tam spotkał pochodzącą z jego okolicy Oksanę, którą znał już wcześniej. Spotkanie to okazało się znamiennym: razem wrócili na Podole i wzięli ślub.
Młody Wasyl Slusar na zarobku w Donbasie. 1950 r.
Ślub Wasyla i Oksany
We wsi Wasyl uchodził za chorego na gruźlicę, gdyż miał duszności i kaszel. Powodem było to, że od pobytu w Donbasie cierpiał na górniczą chorobę zawodową – pylicę – i każdego roku zmuszony był spędzać długi czas w szpitalu.
Trzy pogrzeby
Pierwsze dzieci małżeństwa, Wołodymyr i Eudokia, zmarły w wieku niemowlęcym. Natomiast dwójka kolejnych, Wasyl i Halina, moja matka (ur. w 1960 r.), przeżyła. W 1962 r. dziadek Wasyl, ojciec mojej matki, zmarł w wieku 30 lat. Nieuleczalna choroba odebrała mu życie. Ale ten czarny rok dla rodziny na tym się nie skończył.
Mój pradziadek Serhij w tym czasie dorywczo pracował w kołchozie jako stróż. Coś tam stało się koniowi, więc go zabił i rozebrał tuszę. Wrócił do domu i powiedział żonie, żeby zawołała jego syna Ilka. Mieszkał bardzo blisko. Gdy przyszli za kilka minut, Serhij już nie żył. Wydarzyło się to zaledwie kilka tygodni po śmierci Wasyla.
Na trzeci pogrzeb nie trzeba było długo czekać. Krótko po śmierci męża i ojca Oksana dowiedziała się, że jest w ciąży z trzecim dzieckiem. Koleżanka namówiła ją na aborcję. Po zabiegu Oksana zmarła na skutek wykrwawienia. Tak więc w ciągu roku odbyły się trzy pogrzeby: mój dziadek, pradziadek i babcia zmarli jeden po drugim. Mama i jej brat zostali sierotami. Mieli odpowiednio 2,5 oraz 1,5 roku.
Gdyby dzieci nie miały opiekunów, trafiłyby do sierocińca. Więc maluchy zostały podzielone: prababcia ze strony dziadka zabrała Wasyla do Łozowej, a prababcia Tetiana (trzecia żona mojego pradziadka Serhija) zabrała moją matkę Halinę do Hybałówki.
Tetiana bardzo kochała moją matkę, mimo że nie były spokrewnione. I mnie kochała. To ona zajmowała się wychowaniem mnie i mojego brata Wasyla, kiedy rodzice byli w pracy.
Moja niekrewna prababcia
Tetiana Kozaczok, moja prababcia, przy boku której dorastałam, pochodziła ze wsi Bilany. Według dokumentów urodziła się 19 stycznia 1914 r., ale w rzeczywistości była o kilka lat starsza. Jej rodzice mieli na imię Fedor i Fedora. Przed rządami sowietów jej rodzina była zamożna, miała dużo ziemi, bydło, kilka par koni i własny sprzęt rolniczy, taki jak pługi i siewniki.
Jak opowiadała mi prababcia, mieli we wsi liczną, ale dość biedną rodzinę. Chłopcy byli zatrudniani na sezon letni, aby pracować dla swoich bogatszych krewnych. Według niej, to właśnie jeden z nich poinformował władze sowieckie, że jej rodzice nie chcą iść do kołchozu. Aktywiści przybyli w środku nocy. Mimo że było zimno, kaci nie pozwolili im nawet ubrać się i założyć butów. Wszyscy zostali wyrzuceni z domu, a tata został zabrany. W domu rozlokowano radę wiejską, a bezdomna rodzina przeprowadziła się do Szarogrodu. Schronienia udzielili im Żydzi.
W rodzinie były trzy córki: najstarsza Tetiana oraz młodsze Iryna i Olga. Młodsze siostry ukończyły szkołę, potem poszły na studia, podjęły pracę i pozostały w Rosji. Ponieważ Tetiana musiała zarabiać na życie, nie nauczyła się nawet pisać. Miała żal do sióstr, a one z jakiegoś powodu również miały żal do niej, więc stosunki między nimi nie były zbyt ciepłe. Ponadto trudno im było korespondować ze sobą z powodu analfabetyzmu Tetiany.
Przybrana prababcia Tetiana. Lata 60. XX wieku.
Moja prababcia nigdy nie lubiła władz i aż do śmierci nazywała ich po prostu sowietami. Była pewna, że to oni odebrali jej dobry los. Bo trudno sobie wyobrazić, żeby bogata dziewczyna z własnej woli wyszła za mąż za wdowca, który na dodatek ma trójkę dzieci. Warto podkreślić, że najstarszy syn pradziadka Ilko był młodszy od swojej macochy zaledwie o kilka lat…
Moja mama Halina wspominała, że chociaż nie mieli krowy, to babcia zawsze dbała o to, żeby dziecko, kiedy się budziło, dostawało ciepłe mleko. Dlaczego ciepłe? Ponieważ jej matka zmarła, a ojciec chorował na gruźlicę, więc uważała, że dziecko powinno dostawać wyłącznie ciepłe picie. Z tego samego powodu mała Halinka była zawsze bardzo ciepło ubrana. Babcia doglądała wnuczki: dziecko było zawsze zadbane, uczesane, miało dwa splecione warkocze.
Żyli jednak biednie, bo prababcia nie miała emerytury. Państwo przeznaczało pieniądze na utrzymanie dziecka, ale oczywiście tego nie wystarczało. Utrzymywali się ze sprzedaży tego, co wyhodowała w ogrodzie i sadzie, na żydowskim targu na Starym Mieście w Szarogrodzie. Kiedy byłam mała, również chodziłam z babcią na ten targ. Wszyscy ją tam znali, miała stałych klientów – naszych miejskich Żydów.
Rumuński bat i suchary
Prababcia Tetiana wychowywała mnie, ponieważ nie chodziłam do przedszkola, a moi rodzice pracowali. Nawet kiedy już uczęszczałam do szkoły, uwielbiała ze mną rozmawiać.
Przypomniała mi się pewna historia, którą mi opowiedziała. Jej mąż, mój pradziadek Serhij, mimo że był prawosławny, jako dziecko chodził z matką do kościoła. A kiedy w lipcu 1941 r. wojska niemieckie i rumuńskie wkroczyły do Szarogrodu, tego samego dnia katolicy odzyskali zamknięty przez bolszewików kościół.
Serhij postanowił obejrzeć świątynię, a wraz z nim poszła jego żona. Jak wspominała moja prababcia, było to podczas jakiejś uroczystości. Chociaż być może była to normalna niedzielna msza, trudno powiedzieć, ponieważ nigdy wcześniej nie była w kościele ani na nabożeństwie katolickim.
Kiedy rumuński ksiądz dokonywał podniesienia Najświętszego Sakramentu podczas wystawienia, wszyscy, jak to musi być, uklękli i pochylili głowy. Zamiast tego Tetiana chciała zobaczyć, co się tam dzieje, i podniosła głowę. I w ten sam moment «pobożny» Rumun, który stał z tyłu, uderzył bardzo ciekawską kobietę batem w plecy. Tak zapamiętała swoją wizytę do swiątyni.
Po otwarciu kościoła mój pradziadek czasami chodził tam, chociaż aż do śmierci pozostał prawosławny. U nas panował zwyczaj: w którym kościele osoba bierze ślub, to do tego chodzi i w nim chrzci swoje dzieci. Każdy, kto stawał członkiem rodziny, przyjmował jej wiarę.
Prababcia Tetiana zmarła 20 stycznia 1994 r. Aż do śmierci trzymała suchary pod poduszką. Przeżyła kilka klęsk głodu, więc zawsze przed pójściem spać sprawdzała, czy ma chleb. Dopiero po upewnieniu się, że ma, zasypiała. Tata czasami strofował ją za okruszki na łóżku, ale to nie pomagało.
Ojciec pochodził z katolickiej Szostakówki
Mój tata, Jan, urodził się 1 stycznia 1955 r. w katolickiej rodzinie w katolickiej wiosce Szostakówka. W jego akcie urodzenia widnieje narodowość «Polak», imię – Jan. Natomiast w paszporcie miał już «Ukrainiec» oraz «Iwan».
Moi dziadkowie ze strony ojca nazywali się Marian Andrijec (ur. w 1932 r.) i Paulina Kusznir (ur. w 1922 r.). Ojciec Mariana, mój pradziadek Feliks (ur. w 1890 r.), został zamordowany podczas Operacji Polskiej w Winnicy. W dokumentach NKWD jest zapisany jako Filip, syn Iwana. Przekaz rodzinny mówi, że ojciec Feliksa, mój prapradziadek Jan, nie był miejscowy, lecz przybył tu z skądś z Polski.
Marian i Paulina mieli trzech synów: mojego tatę Jana (ur. w 1955 r.), Władysława (ur. w 1958 r.) i Czesława (ur. w 1962 r.). Dziadek Marian zmarł w 1965 r., gdy jego najmłodszy syn miał trzy lata. Chorował na gruźlicę i nie chciał się leczyć. Urodził się podczas Wielkiego Głodu, a dzieci, urodzone w te lata, jeśli przeżyły, cierpiały na wiele chorób spowodowanych niedożywieniem, co później stawało się przyczyną ich śmierci.
W ten sposób moja babcia Paulina została z trójką dzieci na rękach i siostrą męża, Zofią, która była chora psychicznie. Bywały dni, kiedy wszystko rozumiała i pomagała w pracy, ale zdarzały się też dni, kiedy nikogo nie poznawała.
Państwo przyznało babci Paulinie świadczenie pieniężne w wysokości 50 rubli z powodu utraty żywiciela rodziny. Co kilka lat dzieci w szkole też otrzymywały szkolny garnitur lub płaszcz półsezonowy.
Babcia Paulina (pierwsza z prawej). Lata 60. XX wieku
Nikt nie chciał jej zatrudnić, bo chodziła do kościoła. Ksiądz Bronisław Drzepecki z Szarogrodu, który pracował w naszej parafii po powrocie w 1966 r. z łagrów (nawiasem mówiąc, pochodził z diecezji łuckiej), przyjął ją jako katechetkę. Ksiądz płacił jej małą sumę. Za te pieniądze mogła przynajmniej coś kupić, bo ona i dzieci jadły tylko to, co wyhodowała we własnym ogrodzie. Ich dzieciństwo nie było zbyt zamożne.
Ksiądz Bronisław Drzepecki z parafianami
Władysław jako dziecko trzykrotnie złamał rękę i często cierpiał na zapalenie oskrzeli. U niego zdiagnozowano zapalenie kości i szpiku oraz zapalenie oskrzeli, w związku z czym chłopiec często przechodził kurację w sanatoriach, ośrodkach leczenia gruźlicy i szkołach z internatem. Był zdolnym uczniem, wygrał olimpiadę matematyczną. Czesław też sporo czasu spędzał w szkole z internatem. Tylko mój ojciec, Jan, cały czas mieszkał ze swoją matką.
Tata też miał talent do matematyki i był dobry w rysowaniu. Nawet wiele lat po ukończeniu szkoły potrafił rozwiązywać złożone zagadnienia. Gdy byłam dzieckiem, koledzy z sąsiedztwa przychodzili do niego po pomoc, gdy nie potrafili odrobić zadań domowych.
Ojciec zmarł w 2008 r.
Inne zasady
W rodzinie mojego ojca, mieszkającej w Szostakówce, mówiono po polsku, a po ukraińsku tylko z obcymi. We wsi mieszkali wyłącznie katolicy. Idąc do babci wiedziałam, że począwszy od ulicy prowadzącej w dół od budynku milicji obowiązują inne zasady. Tam powitaniem nie było powszechne «Добрий день» tj. «Dzień dobry», lecz polskie «Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus». Mimo polityki wynarodowienia prowadzonej przez władze sowieckie, nadal istniały rodziny, w których pielęgnowano język polski. Ludzie zachowali także polskie modlitewniki, te przedwojenne, a w niektórych przypadkach nawet przedrewolucyjne.
W Szostakówce w latach dwudziestych XX w. była szkoła początkowa, w której uczono języka polskiego. Moja prababcia Tetiana była pokojówką nauczycielki języka polskiego w tej szkole. A babcia Paulina tam się uczyła, czyli umiała czytać, pisać i mówić po polsku. Zachowała swój stary «Elementarz», z którego później uczyła swoje dzieci języka przodków.
Płacenie za narzeczoną
Kiedy moja matka Halina ukończyła ośmioletnią szkołę, dla niej jako sieroty rada wiejska i szkoła zbudowały dom na działce należącej do rodziców jej matki.
Wspominała: gdy ekipa z kołchozu postawiła już chatę i wykonała sufit, ściany i sufit trzeba było następnie wysmarować gliną.
Kiedy Halina w szkolnej sukience smarowała gliną sufit, przybyli nauczyciele. Zapytali: «Dlaczego pracujesz w tej sukience? Może jednak poszłabyś jeszcze na jakieś studia?» A moja mama tylko płakała, bo bardzo chciała się uczyć, ale babcia powiedziała: «Jak możesz mnie, taką starą, zostawić samą?»
Więc moja matka poszła do pracy – do apteki, którą kierowali Karawańscy, nasi miasteczkowi Żydzi. Ponieważ nie miała jeszcze 16 lat, pracowała nieoficjalnie: myła probówki i opiekowała się dziećmi.
Gdy przygotowywała się do ślubu z moim tatą Janem, poprzedni adorator z pobliskiej wsi Derewianki zobaczył ją w sukni ślubnej, którą przymierzała w domu towarowym. Zaoferował Janowi 200 rubli za odejście od niej. Oczywiście ojciec się nie zgodził.
Rodzice pobrali się w 1977 r., kiedy moja mama miała zaledwie 17 lat.
Dlaczego matka, prawosławna, wzięła ślub w obrządku katolickim? Bo podczas swatania babcia Paulina stwierdziła, że ślub musi odbyć się w kościele, i to nie może być przedmiotem dyskusji. Prababcia Tetiana się zgodziła. Więc mama nie miała wyboru.
W związku z tym nie poruszano również kwestii chrztu dzieci: skoro małżeństwo zawierano w kościele, to i dzieci muszą zostać ochrzczone tamże.
Kiedy mama przygotowywała się do ślubu, musiała nauczyć się katechizmu katolickiego. Oczywiście, po polsku. Egzaminy przeprowadzał zakrystian Józef Nemczenko. A ponieważ Halina miała zostać synową Pauliny, która była katechetką, pan Józef potraktował tę sprawę bardzo poważnie. Trzeba było wiedzieć wszystko, bez najdrobniejszych uchybień. Co więcej, należało odpowiadać dokładnie w taki sam sposób, w jaki nauczał. Mama musiała kilka razy poprawiać egzamin.
Ślubu nowożeńcom udzielił ówczesny szarogrodzki proboszcz, ksiądz Wincenty Witko.
Urodziłam się w 1978 r., a w 1984 r. – mój brat Wasyl. Ochrzczono nas w kościele Świętego Floriana w Szarogrodzie.
Walentyna z rodzicami i babcią Pauliną. 1984 r.
W kościele Świętego Floriana
Kiedy byłam mała, chodziłam do kościoła z moją babcią Pauliną. Przyznaję, że sporadycznie. Zaczęłam chodzić regularnie pod koniec lat 80. Tata uważał, że dzieci powinny same dokonywać wyboru, dlatego nie zmuszał mnie i brata do chodzenia do kościoła. Przeżył trudne chwile, ponieważ w szkole i na studiach był szykanowany za chodzenie do kościoła. Dlatego nie chciał, żeby spotkał nas taki los.
Kiedy babcia kazała mi iść do kościoła, tata mówił: «Nie zmuszaj ich. Muszą sami podjąć decyzję». Częściej się zgadzałam, niż nie zgadzałam. Babcia zawsze dawała mi rubla, więc czemu nie pójść?
Babcia Paulina śpiewała w chórze kościelnym. Miała dobry słuch i czysty, ale specyficzny głos – zawsze śpiewała z tremolo. Organista, pan Gienek, pozwolił mi przychodzić na chór kościelny. Stamtąd wszystko było widać. Siedziałam w kącie, starając się nie przeszkadzać. Chór był zatłoczony: śpiewało dużo ludzi, stali w grupach, podzieleni na głosy. Kiedy babcia schodziła na dół, aby przyjąć komunię świętą, zabierała mnie ze sobą. W tym czasie w kościele było stłoczonych kilka tysięcy ludzi. Było tak ciasno, że po ścianach korytarza ze schodami prowadzącymi na chory spływała skroplona para.
Później, w okresie tzw. pierestrojki, mój tata został zaproszony do pracy w kościele. Proboszcz parafii, ksiądz Zenon Turowski, jednocześnie budował cztery kościoły, więc potrzebni byli robotnicy. Mój ojciec był wykwalifikowanym murarzem. Mama zaczęła pracować u niego jako pomocnik, a wkrótce została zaproszona do pracy w kuchni kościelnej.
W tych jeszcze sowieckich czasach autobusy były bezpłatne dla uczniów, więc od czasu do czasu po szkole jechałam z koleżankami do miasta. Przystanek autobusowy znajdował się niedaleko księgarni w dzielnicy żydowskiej. Wysiadałyśmy na nim. Oglądałyśmy książki, a gdy miałyśmy pieniądze, chodziłyśmy do kawiarni na mleczny koktajl. Urządzałyśmy sobie taką ucztę. Potem wracałyśmy do domu, a ja czasem odwiedzałam mamę.
Podczas jednej z takich wizyt siostra benedyktynka Władysława Szklaruk zaprosiła mnie na katechezę. Wiedzieliśmy, że jest zakonnicą, ale w tamtych czasach noszenie habitu nie było dozwolone. W parafii pojawił się wówczas młody kapłan z Polski, nowo wyświęcony ksiądz Krzysztof Chudzio. Razem przygotowali mnie do Pierwszej Komunii. Zaczęłam przygotowania ostatnia w grupie i byłam najstarsza, bo wszyscy mieli około ośmiu, dziewięciu lat, a ja miałam już jedenaście. Katecheza była prowadzona w języku polskim. Długo nie mogłam poradzić sobie z «Wierzę», więc uczył mnie ksiądz, a ja powtarzałam za nim. Obecnie ksiądz Krzysztof jest biskupem pomocniczym w Przemyślu.
Pamiątka Pierwszej Komunii Świętej. 1990 r.
Po katechezie ksiądz uczył nas, dzieci i młodzież, języka polskiego. Najpierw uczyliśmy się czytać, bo wszystkie modlitewniki były po polsku, tak samo jak msze.
Mali wywiadowcy
W większe święta staraliśmy się chodzić na mszę razem, całą ulicą. Najbardziej zapadło mi w pamięć nasze uczestnictwo w nocnym nabożeństwie wielkanocnym. Poszliśmy ścieżką przez wąwozy, ponieważ była to szybsza droga i mniej osób nas w ten sposób widziało. Pamiętam, jak przeprawialiśmy się przez rzekę po powalonym drzewie i szliśmy ścieżką do dolnej bramy kościoła. Wszyscy starsi, kobiety i mężczyźni, zatrzymali się na ścieżce, podczas gdy ja z sąsiadką, moją kuzynką, także Walentyną, poszłyśmy na zwiady. Najpierw wyszłyśmy na ulicę i sprawdziłyśmy, czy ktoś tam jest. Następnie zajrzałyśmy na kościelne podwórko, żeby sprawdzić, czy nie ma tam jakichś obcych. Dopiero wtedy wróciłyśmy i zawołałyśmy wszystkich. Ciotka Maria, matka Walentyny, pracowała jako główna księgowa w zakładzie «Sielgosptechnika» i nie chciała, żeby ktokolwiek ją widział.
Wycieczki do Polski. Dżinsy
W 1990 r. po raz pierwszy byłam w Polsce, a dokładniej – w mieście Brzeg w województwie opolskim. Za granicę podróżowaliśmy tylko mając akty urodzenia. Przez ponad dwa tygodnie mieszkaliśmy w domu dziecka, zabierano nas na wycieczki, m.in. do Częstochowy i Wrocławia. Po raz pierwszy w życiu byłam w polskim kinie i oglądałam film po polsku. Był to film «Książę w Nowym Jorku» z Eddiem Murphym w roli głównej. Do tej pory to pamiętam.
Brzeg. Walentyna stoi szósta od lewej w górnym rzędzie
Razem z nami była dziewczynka z Szostakówki, Kasia Nimak, która zaczęła mówić po polsku drugiego lub trzeciego dnia, z pięknym polskim akcentem. Pozwalano nam spacerować po parku samym, bez opiekunek. Podczas jednego z takich spacerów, jakiś dziadek zaczął rozmawiać z Kasią i dopiero gdy zwróciłyśmy się do niej po ukraińsku, zdziwił się i zapytał: «A więc jesteście Moskalkami?» Poczułam się strasznie urażona: babcia mówi po polsku, tata też mówi po polsku, a ja jestem Moskalką?
Z tej podróży pozostały wyryte w mojej pamięci jeszcze inne zdarzenia. Oto pierwsze z nich. Kiedyś zabrano naszą grupę do sklepu z dżinsami. Nas, dzieci, było około dwudziestu. Właściciel sklepu powiedział nam, aby każde dziecko wybrało sobie jedną nową rzecz w prezencie. Myślę, że w Polsce w tamtym czasie te ubrania nie były tanie, nie mówiąc już o Związku Sowieckim! Byliśmy oszołomieni. Nawet teraz łzy napływają mi do oczu.
A oto drugie. Pojechały jakoś z nami nieco starsze dziewczyny z sąsiedniej parafii Murafa. Każda z nich posiadała całkiem spory wybór różnych rzeczy, nawet pościel. Ale nie handlowały na targu. Nauczycielki, które się nami opiekowały, zawiadamiały swoich znajomych i przyjaciół, a oni przychodzili i coś od nich kupowali. Myślę, że był to raczej gest życzliwości z ich strony, a nie chęć kupienia czegoś tańszego.
Nasz proboszcz, ksiądz Zenon Turowski, każdego lata organizował dla nas wycieczki do Polski. Jeździłam, aż osiągnęłam pełnoletniość. Pamiętam ciekawe wycieczki, a Częstochowa zawsze była jedną z nich.
Kamieniec Podolski i Łuck
W 1998 r. wyszłam za mąż. Mój małżonek Anatol, który podobnie jak mój ojciec również pochodzi z Szostakówki, pracował już wówczas w kurii diecezji kamieniecko-podolskiej u biskupa Jana Olszańskiego, którego proces beatyfikacyjny jest obecnie w toku, oraz u księdza kanclerza Krzysztofa Chudzia. Po ślubie zamieszkaliśmy w tym cudownym mieście, tutaj został ochrzczony nasz syn Bohdan.
W 2000 r. męża zaprosił do pracy w swojej kurii ordynariusz łucki biskup Marcjan Trofimiak. Od tego czasu mieszkamy w Łucku.
Walentyna z matką Haliną i synem Bohdanem. 2020 r.
Walentyna z bratem Wasylem, żołnierzem Sił Zbrojnych Ukrainy. 2025 r.
Olga Szerszeń
Zdjęcia pochodzą z rodzinnego archiwum Walentyny Olich
Tekst ukazał się w numerze № 3 (371) 6.02.2025 Monitora Wołyńskiego
Dodaj komentarz
Uwaga! Nie będą publikowane komentarze zawierające treści obraźliwe, niecenzuralne, nawołujące do przemocy czy podżegające do nienawiści!