Minął rok odkąd bojownicy z Niebiańskiej Sotni oddali życie za Ukrainę, która miała być nowym, demokratycznym, wolnym od przestępczej władzy państwem, a tymczasem kraj zdaje się nadal tkwić na krawędzi przepaści.
O to, by był tam zawieszony dba Rosja, dla której klęską będzie zarówno silna, niepodzielna Ukraina, jak i rozczłonkowana i osłabiona. Ta pierwsza stanie się niebezpiecznym dowodem na to, że ci dziwni naddnieprzańscy ruscy mogli stworzyć nowoczesne państwo, zatem tego samego mogą spróbować mieszkańcy Moskwy, Petersburga czy Rostowa. Ta druga przegra swoje kolejne ziemie na rzecz Kremla, którego już dziś nie stać na Krym, zatem Donieck, Łuhańsk czy Mariupol będą mu kulą u nogi. Dlatego z perspektywy Moskwy ze wszech miar rozsądniej jest utrzymywać Ukraińców w stanie niepewności, w którym każdy krok może oznaczać pogrążanie się państwa w ruinie, a ta świadomość jest doskonałym hamulcem dla wszelkich zmian, których obawia się Putin. Zwłaszcza, że mimo obietnic, nikt z Zachodu nie rozciągnął w rozpościerającej się przed Ukrainą przepaści symbolicznej siatki, gwarantującej miękkie lądowanie w nowej rzeczywistości.
I gdy tak patrzę na to, jak Kijów balansuje nad otchłanią, to zaczynam nabierać pewności, że mu tam dobrze. Nie cofnie się, bo będzie to oznaczało powrót w zaborcze ramiona Moskwy. Nie pójdzie też naprzód, bo Zachód nie chce go chronić. A w zawieszeniu, jakim jest „hybrydowa wojna”, można tłumaczyć narodowi, że siły polityków muszą być skupione na działaniach zbrojnych, nie reformach, a co za tym idzie, można nic nie robić.
Jakkolwiek można pojąć, że na reformy nie ma dziś pieniędzy, to jasnym jest, że bez nich tych pieniędzy na pewno nie przybędzie. Kraj pogrąża się w gospodarczej ruinie, kurs hrywny leci na łeb, na szyję, a pensje, emerytury, świadczenia socjalne stoją w miejscu. Ci, którzy jeszcze niedawno kupowali ziemniaki workami, dziś wracają do domu niosąc w torbie cztery kartofle. Cztery. Ani jednego więcej. Na tyle wystarcza pieniędzy, a na żadne marnotrawstwo nie można sobie przecież pozwolić. I ci sami ludzie, dokonujący cudów, aby przetrwać w pogłębiającym się z każdym dniem kryzysie, nie wychodzą dziś na żaden majdan. Nie tylko dlatego, że pewnie nie widzą sensu w kolejnej rewolucji, ale przede wszystkim dlatego, że od poczucia krzywdy i od biedy większy jest strach przed wojną. To obawa przed rosyjską agresją, przed zielonymi ludzikami w Tarnopolu, Użhorodzie, we Lwowie, zamyka dziś obywatelom usta, a rządzący manipulują strachem przed eskalacją konfliktu tuszując własną niekompetencję.
Od przejęcia władzy przez Poroszenkę nie zakończono, a w wielu przypadkach nawet nie podjęto, prac nad koniecznymi zmianami w gospodarce czy w ustawodawstwie. Oczywistym jest, że rosyjska agresja pęta wiele możliwości działania, ale trudno uwierzyć w to, że wszyscy członkowie rządu są zaangażowani w problemy Donbasu i nikt nie ma czasu, by zająć się wszechobecną korupcją, wymagającym reform systemem prawnym czy sprawami ekonomii. W rok od „rewolucji godności” (gdzie cudzysłów jest jak najbardziej zasłużony) nie tylko nie wywalczono sobie godności, ale wciąż nikt o nią nie walczy.
Ukraińcy, jak przed laty, tkwią w postkomunistycznym grajdole, z którego owszem, coraz ciekawiej wyglądają na Zachód, ale niezmiennie liczą na to, że ten mityczny Zachód sam, bez ich pracy, pewnego dnia objawi się w ich życiu. Jednak łudzenie się, że w czarodziejski sposób ktoś zmieni świat, jest niepoważne. Pod tym względem mieszkańcom Ukrainy niebezpiecznie blisko jest do Rosjan, którzy boją się brać los we własne ręce. Majdan, rewolucja to coś, co paradoksalnie łatwiej jest „zrobić”, niż z dumnie podniesioną głową wejść do urzędu i oznajmić, że skończył się czas uniżoności i łapówkarstwa. Za wielkimi słowami i czynami stoją tysiące ludzi, potężny, zbiorowy bohater, natomiast to, co z pozoru małe, a na pewno codzienne, wymaga rzeczywistej odwagi jednostki i woli zmian, a o te na pewno jest trudniej.
Dlatego nadal istnieje grupa ludzi uprzywilejowanych ze względu na zajmowane stanowisko i nie ma tu wielkiego znaczenia, czy mowa jest o szefie urzędu podatkowego, czy naczelniku poczty. Władza i okrągła pieczątka pozostały święte. Nadal przeciętny Ukrainiec może pomarzyć o darmowej opiece zdrowotnej, edukacji, o załatwieniu ważnych dla niego spraw bez łapówki, choć jednocześnie wszystko to dostępne jest rządzącym.
Przy tym urzędnicy „biorą w łapę” i będą brać, póki petenci będą przynosić pękate koperty. A ci żalą się, że nic się nie zmieniło, że za drobną sprawę muszą płacić pod stołem… Nie rozumieją, że płacą, bo każdego dnia utwierdzają kogoś w przekonaniu, że to jest normalne, by taką łapówkę dawać i brać. Ci, co zrzucili ze stołka prezydenta, boją się urzędnika w prowincjonalnym mieście i mają pretensje do bóg wie kogo, że rewolucja godności nie przyniosła efektów.
Mieszkańcy Ukrainy uznali, że odpracowali swoje stojąc na majdanach i obalając Janukowycza. Za hasłami z przełomu lat 2013 i 2014 nie poszła tak oczekiwana zmiana mentalności, której zwiastunem miał być protest w dużej mierze rozgrywający się w wirtualnej przestrzeni, otwartej na świat i demokratycznej. To prawda, że taka zmiana nie dokona się w przeciągu miesięcy, ale pokładaliśmy wielkie nadzieje w młodzieży, najbardziej rewolucyjnej i chłonnej warstwie społeczeństwa, a tymczasem kolejne roczniki studentów nie kryją tego, że „zdają” egzaminy na podstawie grubości koperty, a dopiero w dalszej kolejności wiedzy. Skoro młodzi ludzie nie wykorzystali momentu, w którym mogli przeciwstawić się niechlubnej korupcyjnej tradycji, to przestaję wierzyć, że zrobią to ich dzieci.
Ci sami Ukraińcy, którzy z dumą mówią o swoim kraju i pragnieniu wolności dziennikarzom z innych państw, z pochylonymi głowami prezentują całą gamę kompleksów, tak wobec mieszkańców Zachodu Europy, jak i Rosji. I nie ma wielkiego znaczenia, czy to polityk z pierwszych stron gazet, czy mieszkaniec wołyńskiej wsi. Różnica między nimi jest tak naprawdę jedna – politycy pokazują, że są równi kolegom z Brukseli, Berlina czy Londynu, a płaszczą się przed Putinem. Z kolei „zwyczajni” obywatele gardzą Rosjanami, ale kornie chylą czoła przed polskim pogranicznikiem, cerberem strzegącym wrót do lepszego świata. Zapomnieli, że to za ten lepszy świat zginęli ci, co oddali życie na Majdanie, że każdego dnia giną walczący we wschodnich obwodach.
Rodacy tych bohaterów potrafią pięknie krzyczeć o chwale i sławie, jakie należą się poległym, potrafią czcić ich śmierci, ale poza zasięgiem ich możliwości jest własna, codzienna walka o należny im szacunek. Radziecka scheda, którą tak gardzą, wgryzła się w ich umysły i dusze i nie pozwala dziś domagać się respektu dla człowieczeństwa, estymy należnej każdej kobiecie, niezależnie od tego, czy nosi suknię Diora, czy okutana chustą handluje na bazarze, godziwej wypłaty za dobrze wykonaną pracę, równości wobec prawa.
Można tłumaczyć wojną to, że jedyne ceny, które zdają się stać w miejscu, to ceny wódki, choć wiadomo, że ktoś „na górze” o to dba, bo naród mogący się znieczulić lżej zniesie kryzys. A przecież można by krzyczeć, żeby wódka drożała ile wlezie, bo i tak kupują ją (coraz mniej liczni) turyści, a niech tanieje chleb, bo to on jest potrzebny narodowi. Kilkadziesiąt lat sowieckiej supremacji sprawiło jednak, że w Ukraińcach zaszły daleko idące zmiany nawet, jeśli oni sami nie chcą ich dostrzegać. Przystają dziś na drogi chleb i tanią wódkę, podnoszą głowy wtedy, gdy podgląda ich oko zagranicznej kamery, są w opozycji do Rosji i chełpią się siłą majdanów. Ale godność ciągle znają z medialnych haseł, a nie z własnego życia.
Agnieszka Sawicz
Tekst ukazał się w nr 4 (224) „Kuriera Galicyjskiego”, 27 lutego – 16 marca 2015
Skróty – red. Kresy24.pl
3 komentarzy
ela
9 marca 2015 o 09:53Biedniej to nie znaczy niegodnie. Reformy nigdy nie działają od razu. Trzeba minimum 2 lat a w warunkach wojny to na pewno trudniej działać i żyć. Niepodległość też kosztuje jak wszystko w zyciu. Darmochy się nie ceni i nie szanuje.
bogdas
9 marca 2015 o 10:30Reformy nie działają od razu – zgoda lecz nigdy nie zadziałają te niewprowadzane.
ela
9 marca 2015 o 14:11Słusznie. Az tak źle z tymi reformami?