Anastazja Chorąża wywożona z całą rodziną 13 kwietnia 1940 r. na Sybir w ramach drugiej deportacji (pierwsza rozpoczęła się w nocy z 9 na 10 lutego 1940 r.), zeskoczyła z wozu przed samym wyruszeniem z Huty Stepańskiej. Pobiegła do domu, aby zabrać białą sukienkę ślubną.
Masowe deportacje Polaków w głąb ZSRR rozpoczęły się już w 1935 r., kiedy sowieci w ramach kolejnej fali rozkułaczenia wywieźli z pasa przygranicznego na budowę Kanału Białomorsko-Bałtyckiego także Niemców, Ukraińców, Czechów, Mołdawian oraz przedstawicieli innych narodowości. Kolejną masową wywózką uderzono w polską ludność w 1936 r. Tysiące Polaków z zachodnich obwodów ZSRR przemieszczono wówczas do Kazachstanu. W latach 1937–1938 w Związku Radzieckim zorganizowano tzw. operacje narodowościowe wymierzone w Niemców, Rumunów, Łotyszy, Greków, Bułgarów i innych. Szczególnie okrutnie jednak rozprawiono się z Polakami w ramach tzw. operacji polskiej NKWD nr 00485, podczas której rozstrzelano ponad 111 tys. osób.
Zajęcie Kresów Wschodnich nie zwiastowało niczego dobrego. Sowieci urządzili podbitym narodom i swoim obywatelom «wędrówkę ludów». Najpierw w nocy z 9 na 10 grudnia 1939 r. była tzw. Noc Sierowa i Canawy. NKWD uwięziło wówczas ok. 4800 Polaków, a następnie wywiozło ich w głąb ZSRS. W styczniu 1940 r. wywieziono «ciepłuszkami», tj. krytymi wagonami towarowymi z piecykami, Niemców do Kraju Warty wokół Poznania (Kraj Warty – nazwa regionu administracyjnego utworzonego na terenie III Rzeszy – red.). Początkiem lutego na stacjach w Antonówce, Rafałówce i w Sarnach na nowo pojawiły się te same wagony. Każdego dnia ich przybywało, a wiadomości o nich szybko rozeszły się po okolicy. Nikt jednak nie przypuszczał, co to oznacza. Machina deportacji ruszyła z zaskoczenia, a w jej szpony wpadły też wsie wokół Huty Stepańskiej.
Przy gospodarstwie Włodarczyków w Dworcu k. Stepania przydział otrzymał i osiedlił się piłsudczyk Władysław Laskowski z rodziną. Polaków, mimo że walczyli w różnych armiach, łączyła wyczekiwana z dziada, pradziada Polska. Sąsiedzi szybko się zaprzyjaźnili. Spotykali się wieczorami i razem z innymi weteranami rozpamiętywali czasy wojny, co bardzo zbliżało ich do siebie. Razem też pocieszali się w zmartwieniu, obu bowiem zmarły żony. Włodarczyk miał ośmioro dzieci, a Laskowski siedmioro, najmłodsze z nich miały po kilka lat.
Pod dom Laskowskiego nocą z 9 na 10 lutego 1940 r. podjechało kilka sań. Przyjechały całą kolumną i rozjechały się pomiędzy inne domy. Tej nocy wywożono prawie 50 rodzin z przysiółka Batory. Włodarczyk, zbudzony przez psa, obserwował ze swojego okna, co się dzieje. Na wszelki też wypadek pobudził i ubrał dzieci. Z sowietami, choć z nakazu restrykcyjnie traktowali Polaków, w indywidualnych kontaktach można było nawiązać normalne relacje. Kiedy Laskowscy zaczęli wynosić swoje rzeczy, Włodarczyk mimo obaw zdobył się na odwagę, wziął kule, bo był wojennym kaleką, i poszedł zapytać, gdzie zabierają sąsiada. Oficerowi zameldował się jak żołnierz 100 Dywizji 397 Pułku Piechoty Armii Carskiej. On salutując potraktował go jak weterana, nie odpowiedział jednak na pytanie, ale pozwolił pożegnać się z wywożonymi.
Deportacja była całkowitym zaskoczeniem, wiele rodzin nie było na to w ogóle przygotowanych. Laskowskim brakowało zapasów jedzenia i ciepłych ubrań. Włodarczyk wrócił więc do domu, przygotował tobołek z żywnością, zebrał ciepłe swetry i poszedł z powrotem do sąsiada. Wręczył też Laskowskiemu 15 dolarów i serdecznie się pożegnali. Wszystkie sanie na nowo utworzyły kolumnę i około drugiej w nocy wyruszyły w drogę. Już sama podróż do Sarn w mroźną zimę dla niektórych zapowiadała szybką śmierć. Prawie wszystkich z okolicy wywieźli pod Wołogdę do osady Katromskij.
Spośród wielu opowieści wywożonych na Sybir, wtedy dzieci, najbardziej w pamięci zapadły mi słowa Pawła Sadowskiego (ur. w 1929 r.), syna Adolfa, gajowego z lasów koło Romejek.
Od wybuchu wojny byli zatrwożeni o swój los, obawiali się, co się z nimi stanie. Ukraińcy rozebrali wybudowaną tuż przed wojną gajówkę, a Adolf ze strachu nie powiedział ani słowa sprzeciwu. Zamieszkali w pomieszczeniu przy stajni. Sowieci nie reagowali na zachowanie Ukraińców, mimo że we wsi był posterunek milicji, a ci robili, co chcieli. Nie było ani możliwości by bezpiecznie się ukryć, ani uciec. Wszystko, co miało jakąś wartość, w tym kożuchy, Adolf zakopał, żeby zdziczeni sąsiedzi nie rozkradli.
(…)
Więcej świadectw tutaj.
Janusz Horoszkiewicz, „Monitor Wołyński”
fot. Janusz Horoszkiewicz
1 komentarz
tomek
11 lutego 2020 o 14:44nie wiem co bym wybral Syberie czy siekiere ukrainskich mordercow….