Unia Europejska wywiera presję na władze w Wilnie, by te skróciły karę politycznego niebytu dla usuniętego w 2004 z urzędu prezydenta Rolandasa Paksasa. Czy centrolewicowa koalicja rządząca ugnie się pod tym naciskami? A może zwycięży kontrpropozycja prawicy?
Rolandasem Paksasem – bo o niego chodzi – gębę wycierają sobie na Litwie dosłownie wszyscy. W jakimś sensie stał się punktem odniesienia w rodzimej polityce – dla sił, nazwijmy je umownie, ancien-regime’owymi jest nadzieją; dla niepodległościowców – zmorą, przypominająca czasy najgorszego zaprzaństwa.
W księdze rekordów Guinnessa pozostanie długo, a być może na zawsze. Jest pierwszym i jak na razie (od 13 lat) jednym przywódcą europejskiego państwa, który został odsunięty od władzy wskutek zastosowania procedury impeachmentu – tej samej, którą próbowano przeprowadzić na Billu Clintonie w USA. Rzecz wydarzyła się w roku 2004.
Powody wyglądały poważnie: Paksas i jego bliscy współpracownicy mieli być związani z rosyjską mafią. Wydarzeniem szczególnie bulwersującym opinię publiczną stało się nadanie w trybie nadzwyczajnym obywatelstwa rosyjskiemu „przedsiębiorcy” – cudzysłów jest tu konieczny – Jurijowi Borysowowi. Na takie rzeczy nie pozwalał sobie nawet Olek Kwaśniewski w najgorszych czasach postkomunizmu, tzn. w latach 1997-2001.
Prezydentowi podziękowano również w tym sensie, iż Trybunał Konstytucyjny zabronił jego Partii Liberalno-Demokratycznej startować w wyborach parlamentarnych. Bohater skandalu nie zamierzał jednak składać broni. Najpierw „oskarżał podwładnych, zawistnych kolegów, nieprzyjazne wiatry…”, mówiąc, że padł ofiarą spisku elit. Potem, gdy nic to nie dało, postanowił zaistnieć w polityce europejskiej.
Z powodzeniem. Po zmianie nazwy ugrupowania na „Porządek i Sprawiedliwość”, został wybrany eurodeputowanym w 2009 roku, a 5 lat później udało mu się uzyskać reelekcję. Co prawda w litewskich wyborach w 2016 litewskich partia nie przekroczyła progu wyborczego, ale jeszcze przez trzy lata ma zapewnione funkcjonowanie w oparciu o Brukselę i Strasburg.
Teoretycznie Litwini mogliby machnąć na niego ręką, dochodząc do wniosku, że jest daleko i krzywdy wielkiej krajowi nie wyrządza. Czy aby na pewno? Obok argumentu o używaniu przez Kreml ludzi mu podobnych do ingerencji w politykę europejską należy przywołać i ten, że Unia wykorzystuje postać ex-prezydenta jako oręż w walce o zmniejszenie restrykcji dla polityków, którzy „złamali przysięgę na konstytucję”, a więc sprawie cokolwiek podejrzanej.
Swoją droga co za czasy, co za nowomowa? Kiedyś mówiono o zdradzie stanu, teraz używa się słownego kamuflażu w postaci „złamania przysięgi na konstytucję”. Ale niechby!
Zgodnie z orzeczeniem litewskiego Trybunału Konstytucyjnego ktoś taki, jak Paksas, nie ma prawa ubiegać się o urząd, w którym ponownie musiałby złożyć przysięgę na ustawę zasadniczą. Problem w tym, że nie ma w tej sprawie odpowiedniego ustawodawstwa.
Tę lukę może wykorzystać jedna z dwu strony – jeśli można tak powiedzieć – politycznego sporu. Unia, której bardziej niż Litwy reprezentantem jest Paksas, chce wymusić na sejmowej Komisji Ustawodawczej takie rozwiązanie, by mógł on wrócić do czynnej polityki w kraju. Podstawa prawna już jest, ponieważ Europejski Trybunał Praw Człowieka wydał w 2011 roku stosowną opinię, w której można przeczytać, m.in. iż „mimo naruszenia przez Paksasa konstytucji, dożywotnie wyeliminowanie go z życia politycznego jest karą zbyt surową”.
Ze swojej strony konserwatyści postulują, aby sprawę uporządkować, ale nie w duchu przebaczenia bez kary, tylko ażeby zakaz ubiegania się o funkcje publiczne dla osób, które „rażąco złamały ustawę zasadniczą” opiewał – na przykład – na lat 10.
Kresy24.pl
Dodaj komentarz
Uwaga! Nie będą publikowane komentarze zawierające treści obraźliwe, niecenzuralne, nawołujące do przemocy czy podżegające do nienawiści!