Jesienią 1945 roku do nas – dzieci – dociera wiadomość, że rodzice mają zamiar wyjechać do Polski. Czują się Polakami i nie widzą swojej przyszłości na Białorusi. Tymczasem od wujka Janka Draczyńskiego dociera list z Gdańska, żeby wyjeżdżać jak najszybciej. Mama utyskuje, że nasz dziecięcy język polski jest bardzo słaby, często poprawia wypowiadane przez nas słowa i zdania, bardzo chce, byśmy w przyszłości nie miały problemów językowych. W marcu 1946 roku przygotowania do drogi są już w pełni. Rodzice wiedzą, że podróż będzie długa, więc szykują się do niej starannie. Babcia Rufina jest ciężko chora i pozostaje w Mieszycach. Z nią zostają ciocie: Janina i Mania. Mama przygotowuje żywność na drogę. Upiekła bardzo dużo chleba. Kroi go na grube kromki i suszy w piecu. Przygotowała już dwa wory sucharów. Zabito też parę kur i upieczono je. Przygotowana jest także skrzyneczka z mocno zasoloną słoniną. Pakują ubrania i wszystko, co można zabrać ze sobą. Zabierają również nieco samogonki, bo dzięki niej sporo spraw można łatwiej załatwić, ale o tym dowiedziałam się o wiele później. Szóstego kwietnia podjeżdża kilka zamówionych sań, bo śniegi są jeszcze po pas. Ludzie ładują na sanie cały dobytek, na koniec grubo okutane dzieciaki i ruszamy w drogę – chyba do Stołpc, gdzie formuje się transport przesiedleńców. Jadą rodzice z czterema córkami: ośmioletnią Lucią, sześcioletnią Bronią, trzyletnią Grażyną i pięciomiesięczną Kasią. Jedzie też z nami ciocia Ania – najmłodsza siostra mamy. W Stołpcach kilka dni trzeba czekać na transport. Ojciec gdzieś na bocznicy pilnuje mienia i jego załadunku, mama z dziećmi i najpotrzebniejszymi do życia tobołkami koczuje na wynajętej, prymitywnej kwaterze. Trwa to około tygodnia. W końcu zabierają nas do pociągu. Wagony są towarowe, z małymi okienkami wysoko pod dachem. Wymoszczono nam miejsca na poukładanych workach, pod samym sufitem. Jest 12 kwietnia 1946 roku – pociąg nareszcie rusza, co potwierdza rosyjska adnotacja na Ewakuacyjnym Arkuszu nr 3269. Siedzimy z Lucią przy okienku i patrzymy na uciekający od nas świat. Mówią nam, że w nocy będziemy przejeżdżać przez most na Niemnie, powinnyśmy nie spać, by to zobaczyć. Czekamy długo, oczy się już kleją… Wreszcie pociąg zwalnia, zmieniają się odgłosy dobiegające spod kół. W blasku księżyca dostrzegamy szeroką rzekę, ukochany przez rodziców, sławiony w pieśniach Niemen. Przekroczenie go jest dla nich chwilą magiczną i uroczystą. Zamykają obszerny, piękny a zarazem trudny i tragiczny okres swojego życia. – Zrozumiałam to dopiero teraz, gdy po latach, usiłuję odtworzyć miniony czas. Zasypiamy ukołysane miarowym turkotem. Początkowo podróż jest dla nas wielką frajdą. Pociąg jest bardzo długi. Jedzie nim pełno rodzin podobnych do nas. Ludzie wiozą bydło i kury. Tym samym pociągiem, w którymś z wagonów jedzie z rodziną siostra naszego taty – ciocia Katarzyna Makaś. Na środku naszego wagonu jest trochę wolnego miejsca. Stoi tam piecyk żelazny. Służy do ogrzewania i gotowania. Pociąg często przystaje, to jedzie naprzód, to się cofa. Nigdy nie wiadomo, czy będzie stał na bocznicy 5 minut, czy też kilka dni, dlatego nie wolno nam wysiadać z wagonu, chyba, że dłuższy postój jest bardziej pewny. Im dalej na zachód, tym więcej wiosny za okienkiem. Podróż się wlecze. Dobrze, że mama zrobiła spore zapasy. Powoli znikają przygotowane suchary. Jest ciepły słoneczny dzień. Pociąg stoi na bocznicy i nic nie zapowiada, by miał ruszyć wkrótce. Mama wpada na pomysł, że można by postawić obok wagonu balię i wykąpać dzieciaki. Tak robią. Ojciec przynosi z parowozu gorącą wodę i urządzają nam kąpiel. Już mama wykąpała najmłodszą Kasię i Lucię i odstawiła je do wagonu. W drugiej turze kąpie Grażynkę i mnie. Przyjemnie jest pławić się w ciepłej wodzie, w promieniach kwietniowego słoneczka. Nagle pociąg ruszył. Wagony wolno przesunęły się obok nas, zobaczyłyśmy oddalający się koniec naszego długiego pociągu. Przejechał jeszcze ze sto metrów i zatrzymał się ze zgrzytem. Mama szybko otuliła Kasię grubym, lnianym prześcieradłem, przykazała mi bezwarunkowo nie ruszać się z balii i szybko poniosła małą siostrzyczkę do wagonu. Trwało to dłuższą chwilę. Zrobiło się nieco chłodniej, więc zanurzyłam się po brodę i posłusznie czekałam na powrót mamy. Dopiero, gdy usłyszałam jej zbliżające się kroki, wyjrzałam z balii. Mama była przerażona. Nie widziała mnie i myślała, że balia jest pusta… Po chwili wróciłyśmy do naszego wagonu i wszystko skończyło się dobrze. 21 kwietnia w pociągu obchodziliśmy Wielkanoc. Ciocia Ania przygotowała święconkę i nawet zdążyła z innymi młodymi poświęcić ją w kościele przy jakiejś stacji. Pamiętam stół z dwóch desek ułożonych obok siebie na jakichś skrzyniach i przysmaki – jajka i mięso z tych upieczonych na drogę kur. Podróż dłużyła się już nam coraz bardziej. Tymczasem na dworze zrobiła się przepiękna wiosna. Zazieleniły się łąki, rozkwitły mlecze i kaczeńce, rozwijały się listki na drzewach. Była ciepła niedziela, widziałam spacerujące z rodzicami dzieci, a ja siedziałam przy maleńkim okienku w ciemnym wagonie i zazdrościłam im tej wiosennej przechadzki – powietrza i słońca. Podobne odczucia miały pewnie siedzące w kucki obok mnie siostry. Raz w czasie dłuższego postoju ciocia Ania zabrała Lucię i mnie na krótki spacer. Zachwycający widok, jaki wtedy ukazał się moim oczom zapamiętałam na całe życie. W jednym miejscu wybijała z ziemi bystra, przejrzysta struga. Jej czysta, zimna woda płynęła modrym zakolem wśród kęp kwitnących, złocistych kaczeńców. Ciocia powiedziała, że to jest krynica. Nigdy później już takiego pięknego źródełka nie widziałam i gdy kiedykolwiek w życiu słyszałam słowo krynica, czy kryniczna woda, miałam przed oczami ten właśnie obrazek. Pamiętam ogólne poruszenie i radość w pociągu po przekroczeniu granicy w Brześciu. Opowiadano, że w jednym z wagonów, w skrzyni z węglem przemycona została dziewczyna. Ktoś z młodych na postoju przy granicy kupił bochenek polskiego chleba. Wszyscy próbowali i dziwili się, że jest taki jasny. Byliśmy już w Polsce. Pociąg jechał teraz trochę szybciej, ale czekała nas jeszcze długa podróż. Przejeżdżaliśmy przez mosty nad wieloma rzekami, także przez most na Wiśle. Przejazdy po tych powojennych wątłych mostach kolejowych były zawsze nieco przerażające. Z pieczątki na Ewakuacyjnym Arkuszu nr 3269 wynika, że 2 maja byliśmy w Inowrocławiu. Wiem, że jechaliśmy przez Gniezno. Stopniowo odczepiano wagony i kierowano je na ziemie odzyskane. Gdzieś po drodze odczepiono też wagon, którym jechała rodzina cioci Katarzyny. Oni osiedlili się w powiecie pyrzyckim. Nasz tato od początku chciał jechać do Gdańska. Ponieważ był to początek maja, więc w mijanych miastach na wietrze, wśród wiosennej zieleni łopotały biało-czerwone flagi, ich widok radował serca rodziców. W końcu dotarliśmy do Gdańska. Oliwa była naszą docelową stacją. Stąd po kilku dniach samochodem pojechaliśmy do Jelitkowa, by tam w rybackiej chacie nad morzem osiąść na jakiś czas. Był 9 maja 1946 roku – cała Polska obchodziła właśnie Dzień Zwycięstwa. Trzy dni wcześniej w Mieszycach umarła babcia Rufina. Bronisława Kleinzeller
3 komentarzy
Małgorzata Stasiuk z.d.Bakinowska
15 czerwca 2014 o 21:21Z ogromnym zainteresowaniem przeczytałam opisaną przez Panią Bronisławę, historię powrotu rodziny do Polski. Moi rodzice urodzeni w Stołpcach, również podjęli taką decyzję, i w roku 1945 po przekroczeniu granicy w Brześciu na stałe osiedli w Białej Podlaskiej. Ich podróż towarowym wagonem trwała nieco krócej, ale w ich wspomnieniach pozostała na dłużej. Moja mama mająca obecnie 90 lat, często wspomina lata młodości spędzone w Stołpcach.
Bogusław Bryczkowski
3 marca 2017 o 14:58To chyba bardzo daleka ale rodzina. mój ojciec pochodzi z Mieszyc a w Polsce mieszkał właśnie pod Pyrzycami.
Paweł Makaś
28 października 2018 o 21:19Katarzyna Makaś to moja babcia mieszkała w Parsowie powiat Pyrzyce