Nurtowało mnie pragnienie ponownego odwiedzenia martyrologicznego uroczyska Kuropaty na Białorusi. Przed dziesięciu laty byłam tam z Joanną Stankiewicz-Januszczak, narzeczoną mojego dwudziestoletniego brata Bogusława Wężyka, który wyrokiem Najwyższego Sądu Wojskowego ZSRR na sesji wyjazdowej w Mińsku 29.01.1941 roku został skazany na karę śmierci za działalność konspiracyjną na terenie Baranowicze – Lida. Jego grobem stał się dół śmierci w Kuropatach.
Porośnięty lasem obszar usiany jest licznymi krzyżami – katolickimi i prawosławnymi, postawionymi przez rodziny ofiar reżimu stalinowskiego na znak pamięci o tych, którzy nie mają swoich grobów, o których zapomniał świat. Jako jedyny prezydent zagraniczny odwiedził Kuropaty w 1994 roku prezydent Stanów Zjednoczonych Bill Clinton. Po jego wizycie stanęła tam ławka z białego marmuru z wyrytym napisem: «Od narodu Ameryki dla narodu Białorusi na pamiątkę».
Wzdłuż szerokiej, długiej alei, pod którą znajdują się doły śmierci, ustawiono krzyże. Niczym strażnicy strzegą tego miejsca, które w zamyśle władz państwowych miało być przeorane pod budowę drogi. Po dramatycznym proteście ludności nieformalny cmentarz został uratowany przed unicestwieniem. Jeden z krzyży, vis à vis «ławki Clintona», upamiętnia mojego brata tabliczką o treści:
„Ś.P. Bogusław Wężyk syn Andrzeja i Jadwigi z Godlewskich ur. 30 listopada 1920 r. w Aleksandropolu (Armenia) student Państwowej Szkoły Morskiej w Gdyni zginął dnia 17 lutego 1941 r. w Mińsku Wieczne odpoczywanie racz mu dać Panie”.
W moim początkowym zamyśle krzyż w Kuropatach miał być jedynym celem wyprawy. Jednakże różnorakie przeszkody odsuwały pielgrzymkę do tego miejsca. W 2011 roku marzenie stało się rzeczywistością dzięki mojemu synowi Markowi. Nie tylko postanowił towarzyszyć mi w wyprawie, ale rozszerzył mój pierwotny plan o krótki pobyt w Baranowiczach – mieście, w którym się urodziłam i mieszkałam z rodzicami do 20 czerwca 1941 roku, to jest dnia zesłania na Sybir.
Historię mojego życia, zesłania i rodzinnych losów opisałam w książce «Retrospekcja. Z Baranowicz przez Syberię do Gdańska» wydanej w 2010 roku. Okres pisania wciągnął mnie w nurt wspomnień, ożywił je i obudził tęsknotę do tych miejsc.
Teraz, po siedemdziesięciu latach, powrócę do miejsca szczęśliwego dzieciństwa, brutalnie przerwanego przez II wojnę światową i sowiecką okupację. 21 czerwca 2011 roku o 21.05, zaopatrzeni w niezbędne dokumenty, środki pieniężne i adresy, odjechaliśmy z peronu Dworca Centralnego w Warszawie wagonem sypialnym pociągu Paryż-Moskwa. W naszym koedukacyjnym przedziale górne miejsce zajmował już sympatyczny, młody Białorusin, mówiący trochę po angielsku.
Okazał się bardzo rozmowny, chętnie odpowiadał na pytania, a także opowiadał o swoich podróżach po Europie. Wyglądem zewnętrznym też nie odbiegał od wizerunku europejskich rówieśników. Zapytany przez celnika, co ma w bagażu, odpowiedział jednym słowem «dżinsy» i otworzył schowek znajdujący się pod moim łóżkiem, w którym znajdowała się jego torba turystyczna. Celnik pobieżnie do niej zajrzał. Nas, bez sprawdzania bagażu, zapytał, do kogo jedziemy i co wieziemy. Odpowiedź: cztery opakowania kawy, drobne prezenty dla znajomych – całkowicie usatysfakcjonowała funkcjonariusza, który życząc dobrej nocy, zamknął za sobą drzwi przedziału.
Po kontroli granicznej i celnej nasz sąsiad wysiadł w Brześciu i zostaliśmy sami. W Baranowiczach Noc trudno było nazwać dobrą z powodu owych kontroli, a także wymiany kół w składzie pociągu. Czynności tej towarzyszył niesamowity łomot i szarpanie wagonu. Gdy wszystko się uspokoiło i pociąg osiągnął miarowe tempo, zapadliśmy w sen, ale nie na długo. Wkrótce obudziło nas energiczne pukanie do drzwi i głos konduktorki: «probudżdajties’», czieriez poł czasa budiem w Baranowiczach» (budźcie się, za pół godziny będziemy w Baranowiczach).
W pośpiechu ubieramy się i pakujemy podręczne rzeczy. Przez korytarzowe okno patrzę na zielony, równinny krajobraz zasnuty jeszcze poranną mgłą. Koła pociągu toczą się coraz wolniej, aby ostatecznie poddać się hamulcom. Marek dźwiga bagaże, a ja z pomocą konduktorki żegnającej nas uprzejmym «spasibo» i «do swidania» (dziękuję, do widzenia), gramolę się po stromych schodkach wagonu na peron. Pierwsze spojrzenie pada na tablicę z nazwą «Baranowiczi», poznaję niski budynek dworca, z napisem: «Baranowiczi Centralnyje». Automatycznie budzi się wspomnienie tamtej strasznej nocy 20 czerwca 1941 roku. Wtedy na tej stacji stał długi skład bydlęcych wagonów, do których ładowano polskich zesłańców. Moją mamę i mnie także. Peron był wówczas zatłoczony ludźmi i rzeczami, które stopniowo znikały w czeluściach wagonów pod czujnym okiem uzbrojonych enkawudzistów.
Rozlegał się płacz przerażonych dzieci, wołania i krzyki zrozpaczonych kobiet, gromkie pohukiwania konwojentów z karabinami. Dzisiaj stoję w tym miejscu jako obywatelka wolnej Polski, z polskim paszportem. Odczuwam spokój, ale jednocześnie ucisk w gardle. Idziemy długim peronem z równo ułożonej kostki, estetyczne ławki, puste kosze na śmieci, kwiaty, nigdzie nie widać skrawka papieru lub niedopałka papierosa. Wchodzimy po wysokich schodach na długą kładkę zawieszoną nad licznymi torami (Baranowicze były w czasach przedwojennych dużym i ważnym węzłem kolejowym).
Co chwila zagadują nas mężczyźni proponujący pomoc w niesieniu bagażu oraz przewóz prywatnym samochodem. Decydujemy się na jednego z nich. Z niemałym trudem pokonuję mnóstwo stopni prowadzących do kładki, by potem zejść na dół i wsiąść do wysłużonego auta. Podajemy adres: Dom Polski, ul. Caruka 43 i ruszamy. Na ulicach stoją kałuże po wczorajszym deszczu, ale teraz świeci słońce i jest ciepło. Nasz kierowca najwyraźniej nie bardzo orientuje się w terenie, ale robi dobrą minę i nadkłada kilometry. Dzięki temu za umówioną cenę 15 białoruskich rubli oglądamy jeszcze obrzeże miasta z parterowymi, drewnianymi domami wśród ogródków tonących w zieleni i kwiatach.
Ulice są jeszcze puste. Wreszcie jesteśmy na miejscu. To ta ulica, której szukaliśmy i dom, w którym mamy zarezerwowany nocleg. Jezdnia jest wyasfaltowana, chodnik tylko po jednej stronie, po drugiej ścieżka wydeptana wśród traw. Dom Polski w Baranowiczach powstał w 1994 roku dzięki wysiłkowi miejscowej społeczności polskiej oraz finansowemu wsparciu Stowarzyszenia «Wspólnota Polska». Jest to murowany budynek, w którym mieści się Społeczna Szkoła Polska im. Tadeusza Rejtana w Baranowiczach. Szkołę założyła i kieruje nią wielce zasłużona pedagog, pani Elżbieta Dołęga- -Wrzosek.
Na pierwszym piętrze znajdują się pokoje gościnne, tutaj zajmujemy przeznaczone dla nas lokum: dwa pokoje z łazienką i dostępem do kuchni wyposażonej w lodówkę, czajnik elektryczny i naczynia niezbędne dla podróżujących. Marek wyrusza do sklepu, wkrótce wraca z zakupami żywnościowymi z wyjątkiem chleba, który przywiozą dopiero o 9.00. Jemy to, co mamy, przebieramy się i wyruszamy do pobliskiego kościoła. Z daleka widać papieską flagę zatkniętą na wysokiej bramie prowadzącej na teren kościoła. Kościół katolicki pod wezwaniem Podwyższenia Krzyża Świętego jest najstarszym kościołem w tym mieście. Drewniana świątynia z kolorowym wizerunkiem Chrystusa na fasadzie udekorowana jest girlandami zieleni i chorągiewkami na cześć jutrzejszego święta Bożego Ciała.
Wchodzimy przez otwarte drzwi do oświetlonego jeszcze po skończonej mszy wnętrza. Klękam w ostatniej ławce, rozglądam się i rozmyślam. To ten sam kościół, do którego przed wojną każdej niedzieli jeździliśmy dorożką, w którym zajmowaliśmy w ławce miejsce oznaczone mosiężną tabliczką z nazwiskiem rodziców. Tutaj w Boże Narodzenie śpiewaliśmy kolędy i oglądaliśmy szopkę betlejemską, a w Wielką Sobotę przynosiłam koszyczek z wielkanocnym święconym. Klękało się przed Chrystusowym grobem przystrojonym białymi kwiatami, straż przy grobie pełnili żołnierze, strażacy i harcerze. Również w tym kościele, w czerwcu 1940 roku, przyjęłam Pierwszą Komunię Świętą.
Pojawia się ksiądz, z pękiem kluczy w dłoni, zamyka główne drzwi, ale pozwala nam zostać. Modlę się, a potem rozglądam. Śliczny obraz Matki Boskiej Różańcowej z Dzieciątkiem – Jej twarz przypomina wizerunek Matki Boskiej Ostrobramskiej. Duży obraz św. Andrzeja Boboli, patrona Kresów Wschodnich. Wychodzimy na zewnątrz przez zakrystię. Marek puka do drzwi plebanii, żeby krótko podziękować księdzu. Ale proboszcz Józef Dziekoński zatrzymuje nas i serdecznie zaprasza na herbatę. Przedtem jednak pomyślałam, że mam niepowtarzalną okazję otrzymać odpis aktu chrztu. Pytam o księgę metrykalną. Po długich poszukiwaniach ksiądz stwierdza, że najstarsza jest z roku 1930.
Pospieszyłam się o rok z przyjściem na świat. Przechodzimy do pokoju i siadamy przy dużym, prostokątnym stole. Ksiądz krząta się, podaje nam osobiście szklanki z herbatą, zachęca do jedzenia kruchych ciasteczek i miodu. Prawie non stop mówi, opowiada o sprawach parafii, o dniu wczorajszym i bieżącym. W pewnej chwili wstaje i przynosi z sąsiedniego pokoju tomik swoich poezji zatytułowany «Bóg nie pisze doktoratów. Wiersze kresowe». Wpisuje dedykację dla Marka. Jak się okazuje, ich drogi życiowe krzyżowały się i to niejednokrotnie. Trzeba było przyjechać do Baranowicz, żeby się o tym przekonać. Ja dostaję obrazki Matki Boskiej Różańcowej i Ostrobramskiej. Słuchamy z zainteresowaniem o niezwykłej drodze życiowej i kapłańskiej naszego gościnnego gospodarza. Niezwykły to człowiek i duszpasterz. Erudyta, szlachetny, odważny, a przy tym nadzwyczaj skromny. Dobroć ma wypisaną na twarzy, wyczuwa się ją w każdym słowie i geście. Przed wyjściem Marek zadaje pytanie: – Czy w Baranowiczach jest jakieś muzeum?
– Tak, jest tu Muzeum Krajoznawcze, przy ulicy Sowieckiej. Wychodzimy z plebanii, żegnając się do jutra, i zmierzamy we wskazanym kierunku. Ulica, którą idziemy, jest bardzo długa. Szeroka jezdnia, równe chodniki. Na skrzyżowaniach sygnalizacja świetlna dla pieszych odmierza sekundy pozostające do zmiany świateł, ściany budynków bez graffiti, jest czysto, skromne witryny sklepów, nieliczne reklamy. Wszędzie panuje język rosyjski. Dziwi nieobecność języka białoruskiego, przecież to niepodległe państwo.
Białorusinki są ładne, wysokie i zgrabne, mają długie, przeważnie jasne włosy, są modnie ubrane. Młodzi mężczyźni ubrani sportowo, w dżinsy i T-shirty. Starsi panowie w tradycyjnych spodniach i koszulach z krótkim rękawem, czasem w marynarkach. Zatrzymujemy się na krótki odpoczynek w Miejskim Parku naprzeciwko Kinoteatru, po czym wsiadamy do autobusu, żeby przejechać dwa długie przystanki. Wysiadamy przy Placu Lenina, a tam, na wyniosłym cokole, stoi sobie najspokojniej wódz październikowej rewolucji i zwycięsko spogląda na otoczenie, w którym, jak widać, pod pewnym względem nic się dotąd nie zmieniło. Na próżno szukam, zapamiętanego z dzieciństwa miejsca w centrum miasta, w którym przy ulicy Szeptyckiego stał Pomnik Nieznanego Żołnierza.
Odbywały się tam przed wojną uroczystości państwowe, defilady wojskowe, składano wieńce i kwiaty w rocznice powstania listopadowego i styczniowego. Mój tatuś w stopniu majora Wojska Polskiego salutował, a ja jakże byłam wtedy dumna. Jest południe, słońce solidnie przygrzewa. Wstępujemy na pocztę z zamiarem kupienia kartek i znaczków, ale odstrasza nas tłum ludzi stojących w kolejkach do wszystkich okienek. Nie mamy czasu, jak się później zresztą okazuje, nie ma widokówek z Baranowicz.
Trudno, wyślemy jakieś z Mińska. Fotografujemy się przed sklepem o wielkich witrynach z materiałami fotograficznymi, przed którym stoi oryginalna rzeźba przedstawiająca dziewiętnastowiecznego fotografa naturalnej wielkości, wyposażonego w ówczesny charakterystyczny sprzęt. Po drugiej stronie placu Hotel Centralny i bank. Przed tym nowoczesnym, jak na Baranowicze, kompleksem – nieduży skwerek z kwiatami, a obok – pomnik naturalnej wielkości osiodłanego konia. Właśnie jakiś ojciec usadawia na nim kilkuletniego chłopczyka, który najwyraźniej nie jest tym zachwycony i protestuje gromkim płaczem. Ja natomiast proszę Marka o zdjęcie przy koniu, który mi się spodobał. Z placu skręcamy w ulicę Sowiecką, zabudowaną całkiem przyzwoitymi kamienicami. Dom towarowy z parkingiem samochodowym, ruch niewielki. Nie widać tutaj charakterystycznych dla polskich miast wózków na zakupy. Nabywcy towarów noszą je w niewielkich torbach z tkaniny lub plastyku. Zwraca uwagę brak korpulentnych sylwetek, mieszkańcy są szczupli. Te dwie przytoczone obserwacje wydają się pozostawać ze sobą w ścisłym związku. Wszędzie panuje czystość i porządek.
Moja pamięć przywołuje obrazy sprzed wojny: parterowe domy, najczęściej drewniane, «kocie łby», którymi była wybrukowana większość ulic, toczące się po nich dorożki, a w dniach targowych także furmanki zdążające ku targowisku na krańcu miasta, brud i niechlujstwo wyzierające z wielu miejsc, nędzne sklepiki. Wyróżniało się kilka nowoczesnych, eleganckich sklepów, jak na przykład drogeria i perfumeria pana
Rosenhauza, sklep spożywczo-kolonialny Witkowski i spółka, wędliniarnia Zambrzyckiego.
Teraz mam przed oczami rozbudowane, unowocześnione miasto z dziesięciokrotnie większą liczbą mieszkańców. Śledzimy numerację budynków w oczekiwaniu na numer 72, pod którym mieści się muzeum. Otóż i ono. Biały budynek wciśnięty pomiędzy sąsiednie wyróżnia się estetyką. Przy drzwiach wejściowych tablice z dwujęzyczną nazwą instytucji. Wchodzimy do holu, w którym wita nas uśmiechnięta kasjerka. Przed nią na stoliku bukiecik róż. Pani sprzedaje bilet ulgowy dla mnie, natomiast międzynarodowa legitymacja nauczycielska, respektowana przez wiele muzeów europejskich, tutaj jest bez znaczenia, podobnie zresztą jak dla nas niska cena biletów wstępu.
Wchodzimy na pierwsze piętro i zaczynamy zwiedzanie od sali przyrodniczej. Zgodnie z nazwą muzeum (krajoznawcze) w wielkich gablotach widzimy okazy ptaków i drobnych zwierząt na tle barwnych fotogramów przedstawiających pejzaż okolic miasta. Lasy, łąki, wody, równiny. W następnej sali typowe eksponaty pochodzące z miejscowych i okolicznych wykopalisk. Przechodzimy do sali historycznej i znajdujemy to co nas interesuje najbardziej: stare fotografie, wycinki prasowe, reklamy handlowe i autentyczne dokumenty z okresu przedwojennego, kiedy Baranowicze były miastem powiatowym w województwie nowogródzkim II Rzeczypospolitej Polskiej. Oglądam wszystko w nerwowym napięciu, z dużym zainteresowaniem.
Chłonę nazwy obiektów, podpisy pod zdjęciami, czytam nazwiska na zbiorowych fotografiach, na których utrwalono obchody uroczystości. Szukam twarzy osób mi najbliższych bądź obcych, ale znanych. Niestety, nie odnajduję. Ale oto zapamiętany przeze mnie tak dobrze Pomnik Nieznanego Żołnierza, podczas defilady. W kolejnej sali na ścianie plan miasta. Szukam Kolonii Urzędniczej i ulicy Staszica, przy której stał rodzinny dom. Szukam, chociaż wiem, że już od lat tam go nie ma.
Marek pyta panią dyżurną, czy wie, jak obecnie nazywa się ta ulica. Nie wie, ale udziela rzeczowej rady, by na parterze wstąpić do gabinetu pracowników naukowych muzeum. «Tam uzyskacie odpowiedź na to pytanie» – dodaje z życzliwym uśmiechem. Zwiedzamy jeszcze pobieżnie ostatnie dwie sale o tematyce związanej z wojną ojczyźnianą (tak nazywają tutaj, podobnie jak w Rosji, wojnę niemiecko-sowiecką). Styl znany sprzed lat: wielkie plakaty, szczytne hasła, portrety bohaterów, drastyczne sceny egzekucji dokonywanych przez Niemców. Żegnamy miłą panią dyżurną i schodzimy na dół. Z łatwością znajdujemy gabinet pracowników naukowych. Drzwi są uchylone jakby w oczekiwaniu na nas. Zza biurka wstaje uśmiechnięta młoda pani o miłym wyglądzie. Wita nas z odcieniem szacunku dla gości, a może mojej siwizny. Przedstawiamy się nawzajem, siadamy i wyjawiamy cel naszej wizyty. Pani Irina Sajko na chwilę nas opuszcza i powraca z planem miasta. Rozkłada dużą płachtę na blacie biurka.
Mamy kserokopię przedwojennego planu Baranowicz, na którym pokazujemy ulicę Staszica. Pani Irina uważnie wpatruje się w oba plany, porównuje i długopisem wskazuje interesujące nas miejsce na aktualnej mapie. – Spójrzcie, tu znajdował się «czinounyj pasiołok» (urzędnicze osiedle), tutaj więc musiała przebiegać dawna ulica Staszica – powiedziała, po czym dodała – od wielu lat nie ma już tego osiedla i tej ulicy. Na tym terenie powstała nowoczesna zabudowa.
– Właśnie tam stał dom rodziców mamy – wyjaśnia Marek. – W pobliżu naszego domu był gmach Narodowego Banku Polskiego – uzupełniam. Bardzo dobrze pamiętam topografię tego miejsca. – Tak – stwierdza pani Irina. – Ten budynek ocalał, zmienił się jednak jego wygląd, ponieważ od frontu dobudowano dodatkowe skrzydła. Obecnie także mieści się w nim bank – dodała uzupełniająco. Nasza rozmówczyni podnosi nagle wzrok z nad mapy i trzymając nadal w ręku długopis, zadaje pytanie:
– Proszę mi powiedzieć, a jak nazwisko pani ojca? – Wężyk – odpowiadam. – Andrzej Wężyk? Lekarz? – Tak, to mój ojciec – mówię i zamieram w przeczuciu, że stanie się coś niezwykłego. Niedługo czekam na potwierdzenie. – W naszym muzeum są pamiątki po pani ojcu. Odtąd zaczyna się historia jak z bajki. Do gabinetu wchodzi pracownica i kładzie na biurku przyniesione materiały. Oglądamy «Chrześcijański kalendarz-przewodnik baranowicki na rok 1937» i «Kalendarz popularny baranowicki» z tego samego roku.
W obu, na pożółkłych kartkach, zapisy dotyczące mojego ojca, majora Wojska Polskiego, lekarza, inicjatora i założyciela w 1930 roku Polskiego Czerwonego Krzyża w Baranowiczach. Po chwili ktoś kładzie przede mną odznaczenie. Jest to piękny srebrny krzyż z orłem w koronie, zdobiony czerwoną emalią. Na rewersie napis: «P.C.K. Zasłudze». Biorę do ręki krzyż, który należał do mego ojca! Marek robi zdjęcie, scenę tę fotografuje także ktoś z muzeum.
Wszyscy są poruszeni. Jeszcze nie ochłonęliśmy, gdy pani Irina oznajmia, że musimy poczekać na akta rodziny Wężyków, które przyniosą z innego budynku. – Akta rodziny Wężyków? – jesteśmy zaskoczeni. Po jakimś czasie na biurku pojawia się duża tekturowa teczka z napisem: «FAMILIA WIENŻIK».
Pani Irina ostrożnie dociera do dokumentu oddzielonego od innych specjalną przekładką: naszym oczom ukazuje się oryginalne, sporządzone w języku rosyjskim zaświadczenie o przebiegu służby wojskowej mego ojca, z dokładnymi datami poszczególnych okresów. Na obrzeżach pożółkłego arkusza widać zacieki i ślady grzyba, od strony rewersu papier jest w wielu miejscach podklejony. Mimo to dokument można odczytać. Analogiczny dokument stwierdza przebieg służby wojskowej mojego dziadka. Tutaj czas sprawił, że zapisy w poszczególnych rubrykach są bardzo trudne do odszyfrowania. Trzeci dokument – to zaświadczenie z września 1939 roku o pełnieniu przez mego ojca funkcji kierownika Szpitala dla Ozdrowieńców w Pińsku. Tyle o zawartości muzealnej teczki.
– Jak te dokumenty trafiły do muzeum? – pyta Marek. – Przed rozbiórką domu pani rodziców w 1973 roku pracownik administracji G.K. Kucharczik, znalazł na strychu pakiet z dokumentami owinięty w gazetę «Sowietskaja Biełarussija» z 19.10.1940 roku. Następnie przekazał je do muzeum. Z zapisu na karcie inwentarzowej muzeum wynikło też, że ulica Staszica nazywała się już wówczas Popowa.
Cała ta niezwykła historia pozostałaby dla mnie i mojej rodziny na zawsze tajemnicą, gdyby nie mój syn. To on węchem historyka szukał muzeum, a gdy już w nim był, chciał koniecznie ustalić nową nazwę starej ulicy, co okazało się początkiem przysłowiowej nitki prowadzącej do kłębka. Pani Irina pyta nas o dalszy plan dnia. Przyznaję, że chcę zobaczyć bank i miejsce, gdzie stał dom. Uczynna rozmówczyni proponuje, że nas zaprowadzi. Dochodzimy do gmachu dawnego Narodowego Banku Polskiego. Jego wygląd różni się nieco od dawnego wskutek dodania skrzydeł. Oczywiście zniknął duży kamienny orzeł. CDN…
Zofia WĘŻYK-MACHOWSKA
Tekst opublikowany w Magazynie Polskim na uchodźstwie
Dodaj komentarz
Uwaga! Nie będą publikowane komentarze zawierające treści obraźliwe, niecenzuralne, nawołujące do przemocy czy podżegające do nienawiści!