Zapatrzeni w Zachód, zapominamy o Kresach. A przecież tuż obok znajdują się ziemie przez tyle wieków związane z Rzecząpospolitą, mieszkają tu ludzie, którzy po dziś dzień mówią, że są Polakami, choć nie zawsze mówią po polsku, konstatuje Piotr Jaroszyński w artykule pt: „W nowogródzkiej stronie”, opublikowanym w najnowszym numerze Magazynu Polskiego na uchodźstwie.
– Iluż naszych przodków żyło tam i umierało, uprawiało ziemię, budowało świątynie i klasztory, walczyło i zwyciężało, iluż wywieziono do łagrów i kopalń, z których wielu nigdy już nie wróciło. Przed oczami stają bogate dzieje wschodnich terenów: pojawienie się pierwszych Słowian, utworzenie Księstwa Kijowskiego, panowanie Mongołów, potem Litwy, a wreszcie objęcie ziem protektoratem Rzeczypospolitej Obojga Narodów.
Następnie rozbiory, powstania i odzyskanie wraz z niepodległością części naszych dawnych terenów. I wreszcie komunizm, który na długo przypieczętował losy Białorusi, silniej niż najazd mongolski. Dziś na granicy czeka długi sznur samochodów. Ciekawe jak nas przyjmą «pogranicznicy»? Dawniej byli bardzo nieprzyjemni, traktowali każdego jak przemytnika.
Póki co zbliżyła się nasza policja, ubrana na czarno. Nie zawsze tu stoją. Są ponurzy, pasażerów w samochodzie na białoruskich tablicach traktują z lekceważeniem, jakby chcieli powiedzieć: «wy Ruskie, my Polacy». Widząc, że za kierownicą siedzi ksiądz w koloratce, ostentacyjnie mówią do niego per «pan». Nawet po zwróceniu uwagi, w dalszym ciągu jest dla nich «panem». Kto ich tego nauczył? Na zlaicyzowanym Zachodzie do księdza mówi się jednak z szacunkiem «father». A tu te dzieci z polskich wiosek, ochrzczone, bierzmowane, poddane zostały prawdopodobnie jakiemuś praniu mózgu w czasie szkolenia, już w III Rzeczypospolitej.
Straż graniczna jest uprzejma, po jednej i po drugiej stronie. Ale ci ze Wschodu mają w sobie typowo kresową witalność, bardzo żywo i dowcipnie reagują. Wreszcie ruszamy, kończy się dzień, na Białoruś wjeżdżamy przed zmrokiem. Jest coś w tej ziemi nieuchwytnego, wyjazd na Zachód nie ma żadnej tajemnicy, jest zrutynizowaną czynnością, rezerwacją miejsca, wyuczony uśmiech stewardesy, nowoczesne lotnisko, sprawne metro, cywilizacyjny gwar, tu natomiast ziemia ma w sobie jakiś niezwykły oddech, w dalszym ciągu unoszą się nad nią opary przeszłości, która jest silniejsza od dążeń aktualnie zamieszkujących ją ludzi. Tu ścierał się Wschód z Zachodem, walka jeszcze się nie skończyła. W porównaniu z naszymi zatłoczonymi drogami szosa wydaje się całkowicie pusta, rzadko pojawia się samochody.
Zbliżamy się wreszcie do miasta, gdzie stoi ciągle pomnik Lenina. Niedaleko od naszej granicy jest zupełnie inny świat, od którego oddziela nas nie przestrzeń, ale epoka. A przecież to wszystko ciągle jest nam tak bliskie. Czy da się przeniknąć czas i ludzi? Same nazwy miejscowości, rzek, jezior i lasów brzmią jak drogocenne skarby: Grodno, które kiedyś miało być nawet stolicą Polski, Lida, Baranowicze, Stołpce, Rubieżewicze, Nowogródek, Puszcza Nalibocka, Świteź, Niemen. To tylko wdzięczne nazwy, a przecież zostały nie tylko one. Jadąc dniem z Lidy do Nowogródka, przekraczamy Niemen.
Nie jest jeszcze zbyt szeroki, ale wije się majestatycznie, niczym święta rzeka, w rozległej dolinie pełnej traw i kwiatów. Na horyzoncie nie widać żadnych zabudowań, czas się zatrzymał, można wyobraźnią przenieść się w odległe wieki. Gdziekolwiek przekracza się Niemen: czy to pod Grodnem, czy pod Wilnem, mimo różnic, wrażenie jest zawsze takie samo, tę rzekę można pokochać na zawsze, by tęsknić do niej gdziekolwiek człowiek się znajdzie.
Pojawia się zza tajemniczego zakrętu i niknie gdzieś wśród łąk. Przed nami coraz więcej wzgórz, zbliżamy się do Nowogródka. Jeżeli przyjeżdża się tu po raz pierwszy, to jednak drży serce. Więc to tutaj. Dziś w mieście mieszka tylko 3% Polaków. Gdy jednak wejdziemy na nowogródzką górę, na której sterczą mury pradawnego zamku, gdy popatrzymy daleko na pola, które ciągną się kilometrami (a widok jest tak rozległy jak ze średniowiecznych katedr odległej Francji), to wówczas znowu wydaje się, że znaleźliśmy się w innych czasach i w innym świecie. Po tej górze chodził Adam Mickiewicz i patrzył tam, gdzie i dziś można patrzeć.
W farze usytuowanej na zboczach góry znajduje się XVIII- -wieczna chrzcielnica, w niej znajdowała się woda święcona, którą chrzczono Adama. Mieni się czas i mienią się widoki. Przy rynku, tak niepozornym, ze szpetną naleciałością akcentów sowieckich, znajduje się dwór. Jakby nie z tego świata.
Pięknie odrestaurowany. Symbol Polski i Zachodu. Każdy szczegół: schodki, kolumny, tympanon, dach – są znakiem cywilizacji łacińskiej, która przedzierała się przez wpływy turańskie, judaistyczne i bizantyńskie. Dwór jest perłą, która przykuwa oko ze wszystkich stron. Jakże tu cenną i rzadką. Pomyśleć, jak bardzo zmienił się pejzaż.
Dawniej były dwory, dworki i kolonie, parki, sady i stawy, piękne aleje, zaścianki wtulone w zaciszną okolicę i śliczne rzeczki wijące się wśród pól. Pola zrównano, większość dworów i pałaców popadła w ruinę i zanikła, a rzeki meliorując teren wyprostowano i wciśnięto w wąskie, brudne rowy.
Starzy dotąd wspominają przepiękną rzeczkę Sułę, która zygzakiem snuła się wśród pól, obrośnięta olchami, pełna ryb i ptaków. Dziś na spopielałym polu widać tylko zbite stado kołchozowych krów, woda nie ma nawet sił płynąć, zatrzymała się w ciemnych kałużach. Wysuszono teren dokumentnie, aż zabrakło wody w studniach. A tak pięknie dawniej słowiki śpiewały na wiosnę.
Niedaleko Nowogródka w gęstym borze, gdzie do tej pory rosną potężne dęby, jaśnieje jezioro Świteź. Ma kształt dużego koła. Piaski Świtezi są białe, miękkie i delikatne. W takim jeziorze mogły się niegdyś dziać przedziwne rzeczy, zwłaszcza gdy rzadko witał tu gość nieproszony.
Wiersze wielkich mistrzów słowa, choć mają wymiar uniwersalny, to jednak wyrastają z konkretnej gleby, a kto jej się dotknie, temu stają się bliższe, brzmią soczyściej, intensywniej pachną, są tak cudownie wyraziste. «Ktokolwiek będziesz w nowogródzkiej stronie…» Byłem. To prawda.
Jadąc w kierunku Grodna wystarczy nieco pokluczyć wąskimi, ale już wyasfaltowanymi dróżkami, aby trafić do niezwykłego miejsca. To zaścianek Bohatyrowicze, ten sam, którego dzieje popowstaniowe stały się głównym motywem powieści Elizy Orzeszkowej. Kolejne zderzenie dziejów i literatury z rzeczywistością.
Bohatyrowicze leżą wzdłuż nadniemeńskiej skarpy; na dwadzieścia domostw, większość jest niezamieszkała, okolica pustoszeje. Domki są zadbane, toną w zieleni i kwiatach. Starsi, ale serdeczni mieszkańcy chętnie wspominają czasy, gdy całymi rodzinami siadali nad rzeką, by śpiewać polskie pieśni. Gospodarstwa nie były wielkie, liczyły około 20 hektarów. Dziś zaścianek otoczony został wszechwładnym kołchozem, młodzi wyjechali do miast, najmłodsi coraz słabiej mówią po polsku.
Dwór Strzałkowskich chyli się ku upadkowi. Przekrzywiony ganek trzyma się ostatkiem sił, a przecież z daleka właśnie ten dwór najbardziej rzuca się w oczy. Tuż za zaściankiem, przy stromych, drewnianych schodkach prowadzących nad Niemen, stoi samotny grób Jana i Cecylii, rzeźbiony w drewnie, z Chrystusem niosącym krzyż, bez podpisu, każdy rozpozna, jeśli tu trafi.
Historia zatoczyła koło, było przyznanie szlachectwa przez króla przed ponad 400 laty, była walka w powstaniu styczniowym, była praca, by przetrwać, potem wróciła niepodległość, a po wojnie granica odcięła tę szlachtę od Polski. Komunizm i życie kołchozowe okazały się bezlitosne, gorsze od rozbiorów. Tylko w ludziach pozostało jeszcze dużo ciepła, jakiegoś blasku w zmęczonych życiem oczach.
Dobrze, że dzieci i wnuki odwiedzają na wakacje i święta. Niedaleko królewskiego Grodna znajdują się Sopoćkinie. Tam mieszka dużo Polaków, a jedna z ulic nosi imię Jana Pawła II. Gdy tam byłem, na wielu ulicach były napisy polskie. To rzadkość, ponieważ na Białorusi dąży się do zaplaMiejsce śmierci gen. Olszyny-Wilczyńskiego nowanej i całkowitej depolonizacji.
Nawet w niektórych kościołach, gdzie modlą się Polacy, słychać białoruski, widać białoruskie napisy. Starsi ludzie są oburzeni, młodzi mniej. Nic dziwnego, brakuje szkół polskich. Dzieci i młodzież tracą polskość, chyba że rodzice świadomie dbają o jej zachowanie, czego głównym znakiem jest troska o język. Są dzieci, które pięknie mówią po polsku, z tym miłym dla ucha kresowym akcentem.
A przecież nie chodzi tylko o język, polski może być bowiem dla tych ludzi oknem na świat, perspektywą lepszego życia, nadzieją na kontakt z kulturą, która człowieka podnosi, ukazuje mu godność tak bardzo deptaną przez carat i przez komunizm. Na Białorusi pod płaszczykiem depolonizacji prowadzona jest… rusyfikacja. Językiem najbardziej powszechnym jest rosyjski, gdy więc w szkole, o której mi opowiadano, była kiedyś jedna godzina polskiego, a trzy białoruskiego, to rosyjskiego nie tylko cztery godziny, ale wszystkie przedmioty wykładane były po rosyjsku! Jakże często spotykaliśmy rodziców, którzy wprawdzie przyznawali, że są Polakami, ale z dziećmi rozmawiali po rosyjsku.
Przez wieki toczyła się tu walka nie o powrót pierwotnej kultury białoruskiej, jakże niepozornej, ale o wpływy polskie lub rosyjskie. I dziś walka ta toczy się jeszcze, choć nie wszyscy Polacy tam mieszkający rozumieją to należycie.
W efekcie bezwiednie poddają się rusyfikacji. Za Sopoćkiniami, niedaleko Nowik, znajduje się samotny grób. Możemy przeczytać, że jest to «miejsce, w którym 22.09.1939 komandir Armii Czerwonej zamordował strzałami w tył głowy generała brygady Józefa Olszynę- -Wilczyńskiego oraz kapitana Mieczysława Strzemińskiego, w okolicznych polach rozstrzeliwano oficerów i podoficerów WP». Wokół jest cicho i pusto, a przecież tak wiele polskiej krwi wsiąknęło w tę ziemię. Gdyby nie ten krzyż i napis, kto by pamiętał?
Tchórze i barbarzyńcy nie mieli nawet odwagi spojrzeć ofiarom w oczy, strzelali w tył głowy. Już niedaleko do Kanału Augustowskiego. W Polsce tętni on życiem, rocznie przepływają nim setki, a może tysiące kajaków. Wtedy, gdy go zwiedzałem, jeszcze nie był odbudowany, były zrujnowane śluzy, zawalone połamanymi drzewami. Wody jednak toczyły się jednostajnie, by w końcu dotrzeć do Niemna, niedaleko granicy z Litwą.
Kanał Augustowski dochodzący do Niemna jest bardzo wąski, ma przy ujściu najwyżej dwa, trzy metry. Stojąc tam i patrząc na nieustannie toczące się wody, mamy wrażenie ponawianych zaślubin, przyroda nie poddała się i nie straciła nadziei. Jakaż to musiała być niegdyś wyprawa: Czarna Hańcza, Kanał Augustowski, Niemen, a Niemnem do Wilna i do Kowna.
W miejscowości Niemnowo w starym garażu znajdowały się wtedy dwie instytucje: Muzeum Kanału Augustowskiego i Kaplica. Powstały z inicjatywy mieszkańców, którym kanał tak bardzo przybliża Polskę, a kaplica – Boga.
Tak dużo tu Polski, choć znajdujemy się w obcym państwie. Odrobina polskości, choćby w garażu. Pora kończyć podróż po ziemiach, które bliskie być muszą sercu każdego Polaka. Jak w sposób całkiem nienaturalny przegrodzono wody, tak i oddzielono ludzi pozbawiając ich kontaktów z rodakami i z polską, wysoką kulturą. Dawniej wschodnie tereny stanowiły główne źródło siły i potęgi Rzeczypospolitej, stąd pochodziło wielu naszych największych twórców i artystów.
4 komentarzy
józef III
16 lipca 2019 o 15:29Panie Jaroszyński – Niemen nie płynie przez Wilno !
józef III
16 lipca 2019 o 20:33PS. pod Sopoćkiniami a właściwie w Nowikach jest oznaczone miejsce śmierci gen. Olszyny – Wilczyńskiego. Jego grób znajduje się w pobliskim Teolinie. Krzyż w miejscu zbrodni posadowiła (w pierwszym dniu puczu Janajewa) Straż Mogił Polskich – na Wschodzie (z Wrocławia).
Rysio
16 lipca 2019 o 17:27Przy drodze Grodno-Sopoćkinie jest fort nr 11. Warto odwiedzić. Miejsce kaźni Polaków
Andrzej Dankowski
17 lipca 2019 o 08:57Dobrze powiedziane Panie Jaroszynski- my tu Polacy na kresach ginemy, jakies ruchy sa, ale tak naprawde to ……. Jakies 20 lat temu byl u nas podmurek- nasi dziadkowie i rodzice, prawdziwi Polacy, zostali okruchy Polskosci. Zye w Dzembrowe rn. Szczuczynski jeden dziadek, prawdziwy Polak, ma 88 lat, durzo pamenta, prosilem kilka razy polskie osrodki w Grodnie zebym go odwedzic- zero reakcji. Smutno to wszystko. Dzenkue Panie Jaroszynski