Z głębokim smutkiem informujemy o niepowetowanej stracie dla środowiska artystycznego Grodna i całej społeczności polskiej na Białorusi – śmierci znanego grodzieńskiego artysty-malarza, współzałożyciela działającego przy ZPB Towarzystwa Plastyków Polskich, gorliwego polskiego Patrioty – Ryszarda Dalkiewicza.
Pan powołał do siebie legendę środowiska malarskiego Grodna, 28 października 2019 roku, kiedy artysta miał 85 ukończonych lat życia.
Skromny, ale do ostatnich dni życia niezwykle witalny, pełen inicjatyw działacz środowiska polskiego w Grodnie, Ryszard Dalkiewicz w ostatnich latach aktywnie działał w Uniwersytecie Trzeciego Wieku przy ZPB, rekompensując nieco mniejszą – z racji wieku malarza aktywność artystyczną.
Obszerną rozmowę o życiu, twórczości i polskości przeprowadziła z Ryszardem Dalkiewiczem w roku 2006 dla „Magazynu Polskiego na uchodźstwie” Iness Todryk-Pisalnik.
Dzisiaj, ogarnięci smutkiem po zmarłym, pragniemy Państwu przypomnieć słowa Artysty sprzed prawie czternastu lat:
Ocala świat, którego my szukamy
Rozmowa z artystą malarzem Ryszardem Dalkiewiczem
Gdy pytam malarzy o początki, zwykle słyszę, że zaczynali prawie od kołyski, a w przedszkolu już na pewno wiedzieli, że zostaną artystami.
– Urodziłem się w 1934r. Moja rodzina z dziada pradziada pochodzi z Grodna. Mieszkaliśmy na Przedmieściu przy ul. Żurawiej, za polskim cmentarzem. Wokół nas mieszkało wiele rodzin żydowskich, z którymi żyliśmy w zgodzie. Zawsze można było pójść do sklepu żydowskiego, których było bardzo wiele, i dostać na tzw. «kreskę» czy na «krzyżyk» bułeczkę, cukierki i lody. Mój ojciec pracował jako flisak, często brał mnie ze sobą w rejsy. Spławialiśmy drewno tratwami po Niemnie, Szczarze, Kotrze, Berezynie. Piękna przyroda nadniemieńska, urwiste brzegi i skarpy utkwiły na zawsze w mojej pamięci. I właśnie te krajobrazy sprawiły, że wybrałem zawód malarza.
Kiedy więc nastąpił przełom?
– Myślę, że wszelka autentyczna twórczość rodzi się z wewnętrznej potrzeby, która jest głównym motorem także i w moim malarstwie. Jest to, z całą pewnością, też kwestia jakiejś intuicji, która się uzewnętrznia już w młodym wieku. W moim przypadku była to dziewczyna, którą poznałem, odbywając służbę wojskową na Uralu. Będąc zauroczony, namalowałem parę zakochanych stojących na moście – siebie w mundurze wojskowym i moją dziewczynę. Nie było farb, więc malowałem ołówkiem. Właśnie ten obraz spowodował, że po wojsku pojechałem po tę dziewczynę, która została moją żoną.
Urodził się Pan przed wojną…
– Byłem najstarszy, a więc musiałem pomagać rodzicom. Pewnego razu, kiedy pasłem krowy, byłem świadkiem rozstrzelania polskich żołnierzy. To było straszne przeżycie. Był nawet wypadek, gdy jednego rannego udało się nam ocalić. Podczas wojny ojciec był saperem w Wojsku Polskim. Za Niemców ukończyłem potajemnie trzy klasy przy Kościele Pobernardyńskim. W 1945r. poszedłem do Batorówki, gdzie ukończyłem 4 klasę, a w szkole im. Królowej Jadwigi ukończyłem 5-7 klasę. W 1948r. polską szkołę zamknęli i przekształcili na rosyjską, więc zrezygnowałem z nauki. Przez dwa lata uczęszczałem do szkoły wieczorowej. Kiedy byłem w ostatniej klasie, zabrali mnie do wojska na Ural, gdzie ukończyłem 10 klasę. Na Syberię zawsze zabierali Polaków, żeby byli jak najdalej od domu.
Jak Pana traktowali?
– Przed wojskiem pracowałem jako kolorysta w poligrafii. Potrafiłem dobrze dobierać kolory, barwy, a za czasów Związku Radzieckiego drukowaliśmy przeważnie portrety Stalina i Lenina. W ciągu tych trzech lat dostałem najwyższy stopień w poligrafii, czyli siódmy. Grałem również w piłkę nożną za drużynę naszego miasta «Lokomotyw». Gdy dowódcy dowiedzieli się, że jestem dobrym fachowcem i sportowcem, traktowali mnie nawet nieźle. Najbardziej dokuczał mi klimat, mrozy syberyjskie. To policzek odmrożę, to nos… Po wojsku dostałem się na studia na Akademię Sztuk Pięknych w Leningradzie.
Studiowali w niej liczni Polacy: Henryk Siemiradzki, Walenty Wańkowicz, Wojciech Gerson, Antoni Oleszczyński, Konrad Krzyżanowski, Kazimierz Stabrowski, Ferdynand Ruszczyc, Jan Ciągliński i Henryk Weyssenhorf. Dlatego właśnie na tej uczelni chciał Pan doskonalić swój warsztat artystyczny?
– To przede wszystkim jedno z najpiękniejszych miast na świecie. Świetny ośrodek kultury i nauki. Mekka rosyjskiej kultury i architektury, która zachwyca swym pięknem i ogromem bogactwa, jakie zostawili po sobie rosyjscy imperatorzy. Słynna kolekcja Ermitażu – to 3 mln. eksponatów i 400 sal. Dzieła Leonarda da Vinci, Rafaela, Rembrandta, Michała Anioła, impresjonistów i setek innych wielkich twórców. Nie zostać artystą w takim mieście byłoby przestępstwem. Akademia wykształciła całą plejadę talentów, m.in. i Ilię Riepina. Na początku studiowałem na wydziale grafiki. Jeszcze w wojsku malowałem różne dekoracje i plakaty. Byłem zafascynowany polskim plakatem, który był znany w całym świecie. Później przeniosłem się na wydział malarstwa. Po ukończeniu wróciłem do rodzinnego miasta, gdzie w tamtych czasach nie było specjalisty. Zaproponowano mi pracę nauczyciela w czterech szkołach. Pracowałem również w Instytucie Pedagogicznym oraz w szkole o ukierunkowaniu plastycznym.
Czy rodzice chcieli, żeby został Pan malarzem?
– A skąd. Mama chciała, żebym został szewcem albo księdzem. Podejrzewam, że jeżelibym nie został malarzem, pracowałbym jako leśniczy. Lubię być w ciągłym kontakcie z przyrodą, móc ją podziwiać, oglądać…
Co jest tą siłą, która sprawia, że chwyta Pan za pędzel?
– Na pewno jest to sposób spędzania wolnego czasu. Maluję to, co fascynuje mnie w danej chwili. Czasem jest to jakieś wydarzenie, osoba, krajobraz, który mnie urzekł…
Jak wygląda proces powstawania obrazu, nazwijmy to «technologią»?
– Najpierw powstaje idea. Czasem nawet zapominam wysiąść na swoim przystanku autobusowym. Wyłączam się, ale nie próbuję przed czymś uciekać, tylko staram się skoncentrować i zobaczyć swoją wizję obrazu. Podstawą jest oczywiście szkic węglem, później nakładanie farb i wykańczanie. Bywa, oczywiście, że niby obraz gotowy, a jednak coś nie gra. Zamalowuję go i zaczynam jeszcze raz.
Zdarzyło się Panu malować na zamówienie?
– Nawet dosyć często. Zwykle latem, gdy wyjeżdżamy na plenery, w których biorę aktywny udział. Np. na jednym z ostatnich plenerów Uniwersytet Wrocławski zamówił kilka portretów m.in. Bronisława Piłsudskiego, Benedykta Dybowskiego i inne, które namalowałem.
Co daje uprawianie malarstwa poza gotowym produktem – obrazem?
– Zadowolenie i satysfakcję. Zawsze staram się wkładać w swój obraz dużo wysiłku i oczywiście umiejętności. Uważam, że tak jak i przy każdej innej pracy trzeba ją wykonywać dobrze. Tak, by dawała satysfakcję i dobrze świadczyła o autorze. W jakimś sensie wkładam w każdy obraz trochę siebie, swojej osobowości, a to powoduje, że podchodzę do tego emocjonalnie. Można powiedzieć, że maluję emocjami, ponieważ w moich obrazach doskonale odzwierciedlają się moje nastroje.
Ostatnie lata Pańskiej pracy malarskiej charakteryzuje bogactwo rozwiązań barwnych. Nowe obrazy mają jakby więcej witalności, pogody ducha, zgody na świat i radości z życia. Należy sądzić, że jest Pan spełnionym artystą i szczęśliwym człowiekiem. Czy tak właśnie jest?
– Co dotyczy spełnienia mnie jako artysty – chyba nie. Biedny jest ten malarz, któremu wypadło w życiu wykładać na uczelni. Jest on nieszczęśliwą osobą, ale innego wyjścia nie ma, żeby zarobić na chleb. Niestety, w naszej rzeczywistości z samego malarstwa się nie utrzymasz. Po drugie, w tamtych czasach trzeba było malować pod dyktando władz, np. pochody majowe, portrety Stalina i Lenina itd. A więc dopiero na emeryturze mam czas, żeby podejść do malowania obrazów poważnie. A szczęśliwym człowiekiem, myślę, że jestem. Mam kochającą żonę, dwóch synów, wnuka i dwie wnuczki. Przez całe życie zawsze mi sprzyjał los. Kiedyś marzyłem wejść na Kasprowy Wierch i dwa lata temu zdobyłem go. Mam wielu przyjaciół zarówno na Białorusi, jak i w wielu miastach Polski, większość z których to grodnianie. Poznałem ich dzięki plenerom malarskim oraz podczas licznych podróży po Związku Radzieckim, kiedy pracowałem jako pilot polskich grup i jako tłumacz.
Czym charakteryzuje się Pana twórczość?
– Każdy malarz powinien w sposób jak najbardziej indywidualny i prawdziwy robić to, co mu dyktuje serce, co mu później dyktuje rozum. Ale na pierwszym miejscu powinna być autentyczność, niepowtarzalność i szczerość. Dopiero z tego się wyłaniają kolejne elementy, a więc sprawy warsztatowe.
Wśród Pana obrazów znajduje się kilka ciekawych portretów, np. «Adam Mickiewicz», «Józef Piłsudski», «Jan Paweł II», «Pożegnanie z Ojczyzną» i inne, które wskazują na niepowtarzalność ich artystycznego piękna. Twarze są poważne, pełne skupienia i jakby pełne pewnego smutku czy zamyślenia…
– Zaczęło się od obrazu «Pożegnanie z Ojczyzną». Główną siłą napędową były moje przeżycia z 1939r., kiedy to byłem świadkiem niezwykle smutnej historii. Paliło się moje kochane Grodno. Ze Wschodu nacierali bolszewicy. Zobaczyłem małą dziewczynkę ze skrzypcami, która się zgubiła i była tak samotna (…) Jeden z bolszewików rozdeptał jej smyczek, ale ona i tak usiłowała grać. Ta scena do dziś pozostała w mojej pamięci, a więc odzwierciedliłem ją na płótnie. Uważam ten obraz za moment kulminacyjny w mojej twórczości.
Pana pejzaże są liryczne i radosne. Czy to jest Pana romantyczne widzenie otaczającego świata czy wyrażenie nastroju?
– Nie wszystkie moje prace są radosne, są i smutne. Moimi ulubionymi miejscami są wieś, las, przestrzeń pól, łąk, jezior, rzek (…), które staram się przenieść na płótno. Każdy artysta pragnie być niepowtarzalnym i maluje to, co jest dla niego najcenniejsze. Przede wszystkim maluję barwy mojej ziemi – ziemi kresowej. Ona jest jak wciąż nieprzeczytana książka, z której można wiele się dowiedzieć o tych, którzy na niej mieszkają. Nasza ziemia ukształtowana została dzięki wielowiekowej pracy ludzi. Dzięki niej jest pełna barw, tchnie ciepłem i miłością jak matka.
W Pana obrazach obecna jest również tematyka sakralna. Czy ona jest możliwością urozmaicenia Pana obrazów czy za nią stoją jakieś bardziej głębokie uczucia?
– Rzeczywiście za moimi obrazami związanymi z tematyką sakralną stoją głębokie uczucia osoby wierzącej. Myślę, że wiara jest rzeczą intymną każdego człowieka, a więc nie jest tematem głośnych rozmów. Każdy ma ją w sercu. Niech o mojej wierze powiedzą moje obrazy i tak będzie najlepiej.
Były zapewne w Pana życiu okresy, kiedy mimo wyboru czuł się Pan odosobniony?
– Nie lubię malować obrazów i wkładać do szuflady. Artystę nie stać na to, żeby swobodnie uprawiać twórczość. Na Białorusi niestety plenery są rzadkością. Mamy to szczęście, że jako Towarzystwo Plastyków Polskich mamy możliwość wyjazdu na plenery do naszej Macierzy. Również regularnie uczestniczymy w zbiorowych wystawach w Polsce. Co dotyczy kryzysu duchowego, zawsze jestem optymistą. Życie nauczyło mnie nie zwieszać nosa na kwintę, dlatego nigdy nie pokazuję po sobie, że coś u mnie nie gra. A moim hasłem są słowa z piosenki: «O mnie się nie martw, o mnie się nie martw, ja sobie radę dam…»
Jak się nie maluje, to…
– Przez cały rok wędkuję. A gdy latem przyjeżdża polska grupa kajakarzy, razem z nimi uczestniczę w rajdach. Bardzo dobrze znam nurty Niemna od jego początku aż do Kowna. Już mam na swoim koncie ponad pięć tysięcy kilometrów.
Czy widzi Pan perspektywy rozwoju twórczości malarskiej na Białorusi? Często słyszę, że kultura w kraju schodzi na psy. Co Pan o tym myśli?
– Zazwyczaj nasi malarze tworzą swoje obrazy «dla chleba». Nienormalna jest sytuacja, gdy dzieło sztuki jest jakby innym towarem, który trzeba sprzedać po jak najlepszej cenie. Dlatego nie zależy mi na tym, żeby moje obrazy zgodne były z aktualną modą. Niektórzy dobierają sobie obrazy do koloru tapet. Niestety ludzie nie zawsze mają dobry gust. Uważam, że sztuka nie powinna być dzisiejsza ani jutrzejsza – powinna być wieczna. Prawdziwy artysta nie marzy o tanim poklasku, lecz o tym, aby jego twórczość przetrwała próbę czasu.
Jakie jest według Pana znaczenie współczesnego malarstwa w naszym życiu?
– Myślę, że współczesne malarstwo nic nie znaczy dla większości ludzi i cieszy się i uznaniem wśród ograniczonego kręgu koneserów. Zresztą ja mówię o oryginalnej, prawdziwej sztuce, przecież są jeszcze i twórczy «oryginalnego malarstwa rodzajowego», które jest zdolne przyciągnąć i zainteresować rzeszę ludzi.
Jakie kierunki w malarstwie są ciekawe dla Pana?
– Z ciekawości studiowałem różne – dadaizm, kubizm itd. Ogólnie rzecz biorąc nie akceptuję współczesnego rozumienia sztuki, chociaż zaimponował mi impresjonizm. Próbowałem nawet naśladować symbolizm. Co dotyczy geometrycznego podejścia do sztuki, to np. rozumiem malarza impresjonistycznego Władysława Podkowińskiego, natomiast Kazimierza Malewicza z jego «Czarnym kwadratem» – nie. Akceptuję natomiast przedstawiciela abstrakcjonizmu Wassilego Kandinskiego i jego koncepcje filozoficznego podejścia do koloru.
A jacy malarze pozostawili ślad w Pana życiu?
– Z polskich – wybitny pejzażysta-kolorysta Leon Wyczółkowski i jego pejzaże impresjonistyczne, Andrzej Pawłowski – pionier polskiego wzornictwa artystycznego oraz Henryk Siemiradzki, który tematykę swoich dzieł czerpał z antyku. A z rosyjskich – Michał Wrubel i jego pejzaże z postaciami mitycznymi i portrety, Walentyn Sierow, którego uważam za jednego z najwybitniejszych malarzy rosyjskich, wspaniały kolorysta i autor słynnych portretów np. «Dziewczynka z brzoskwiniami» i pejzaży, a także Ilia Riepin, wspaniały przedstawiciel realizmu i jego słynne tematy rodzajowe np. «Burłacy na Wołdze», historyczne – «Zaporożcy piszący list do sułtana tureckiego» i portrety.
Gdzie powstają Pana obrazy?
– Jeszcze dwa lata temu mieliśmy swoją pracownię w centrum miasta. Było to bardzo wygodne. Każdy z nas miał swój kącik, mogliśmy spotykać się i pracować. Niestety zrezygnowaliśmy. Podnieśli nam opłatę za pomieszczenie, która wyniosła ok. 150 euro, a moja emerytura wynosi 90 euro. Teraz maluję na swojej działce, która znajduje się nad brzegiem Niemna, czasami na balkonie w bloku. A żeby farba olejna nie dawała zapachu, zacząłem malować akrylami.
Pamięta Pan może pierwszą swoją wystawę? Gdzie się odbyła?
– Do 1990r., niestety, takiej możliwości nie miałem, ponieważ pracowałem jako wykładowca i nie miałem czasu na malowanie obrazów. Dopiero gdy powstała placówka konsularna w Grodnie i Konsulem Generalnym był Mariusz Maszkiewicz, który nam bardzo pomagał, m.in. jako pierwszy zaproponował zrobić zbiorową wystawę w Ambasadzie RP w Mińsku. Później dostawaliśmy wiele zaproszeń z Polski na plenery i wystawy, co zmobilizowało mnie do aktywnego działania. A ponieważ tych doświadczeń, refleksji oraz tragicznych wydarzeń z dzieciństwa było tak wiele…
A więc większość wystaw i plenerów odbywa się w Polsce. Dlaczego nic nie organizuje się na Białorusi?
– Na Białorusi jest bardzo ciężko coś zorganizować. Np. w ubiegłym roku planowaliśmy zorganizować plener im. Czesława Niemena. Niestety nie udało się, przyczyny są znane. W tym roku planujemy zrealizować ten projekt. Już mamy sponsorów, robimy scenariusz tego przedsięwzięcia, zamierzamy zaprosić naszych kolegów malarzy z Litwy, Łotwy, Polski itd.
Jak daleko pada jabłko od jabłoni? Zazwyczaj nie ma reguły. Niekiedy bardzo blisko, a jak się mają sprawy w Pana rodzinie?
– Z Leningradu przywiozłem dużą bibliotekę. Moje dzieci miały dostęp do książek: anatomii plastycznej, albumów, aktów, pejzaży, może właśnie to ich stymulowało. Starszy syn, Igor, chciał studiować na Akademii Sztuk Pięknych w Leningradzie. Próbowałem go odmówić. Mówiłem, że starczy już jednego takiego tułacza, który jeden garnitur nosi przez kilkanaście lat. Namawiałem go, żeby zdawał na wydział kartografii lub topografii. Ukończył studia, dostał dyplom inżyniera-kartografa, a jednak i tak został malarzem. Czasem nawet zazdroszczę mu jego pomysłów. Igor maluje bardzo piękne pejzaże oraz obrazy o tematyce sakralnej. Natomiast najmłodszy syn, Oleg, interesuje się tematyką wędkarską. Po ukończeniu Politechniki w Mińsku pracuje jako konstruktor w Zakładach Azotowych. Bardzo dobrze włada techniką kreślarską oraz grafiką komputerową.
Ryszard Dalkiewicz ze swoim synem Igorem Dalkiewiczem
Chciałabym zapytać Pana jako nauczyciela, w jaki sposób można i należy uczyć się malarstwa?
– Im wcześniej rodzice ukierunkowują dzieci, tym lepiej. Wtedy tylko można uzyskać najlepszy wynik. Każde dziecko można nauczyć malować. Może nie tworzyć, ile rozumieć to, co już zostało stworzone. Przecież nie wszyscy rozumieją twórczość malarzy renesansu, a to przecież jest klasyką.
Zajęcia plastyczne w szkole są najczęściej traktowane jako strata czasu i zawracanie głowy. Czym się różniły zajęcia prowadzone przez Pana?
– Nie traktowałem dzieci instrumentalnie. Starałem się do każdego podejść indywidualnie. Tu nie można tak jak np. w matematyce czy angielskim «nauczyć czegoś». Trzeba uchwycić to, w czym ten mały artysta się dobrze czuje i wzmacniać w nim ten talent. Najważniejsze jest pielęgnowanie ich twórczej intencji. Np. rzeźbienie pozwala rozwijać orientację w przestrzeni, malowanie jest sprawą kolorów, wrażliwości na barwy. Zajęcia plastyczne wzbogacają je o wrażliwość i rozwijają intelektualnie
Ryszard Dalkiewicz ze swoimi kolegami Stanisławem Kiczko i Wasylem Martyńczukiem
Jaki będzie następny obraz? Nad czym Pan pracuje?
– W zasadzie w kręgu malarskim nie mówi się i nie zdradza swoich pomysłów. Natomiast ja zdradzę. Zbieram już materiał i planuję namalować moich kolegów. Nie tylko malarzy, ale i tych, którzy pomogli mi w ciężkich czasach stanąć na nogi. Będzie ich około trzynastu osób. Nawet mam już nazwę – «Koledzy po duchu». Życzę Panu dalszego pogłębienia warsztatu i ciekawych tematów, których artystyczną realizacją będzie mógł Pan zaskoczyć miłośników swojego talentu.
Rozmawiała Iness Todryk-Pisalnik/Magazyn Polski/2006 rok
1 komentarz
józef III
3 listopada 2019 o 20:27Kochany Rysio …