Było późne popołudnie. Niewielkie kopy siana suszyły się w pobliżu chaty dziadka Jana. Poszedłem do sadu. Niebo nad wysokimi drzewami od strony rzeczki Łyntupki przybrało kolor ciemnoszary. Na coś się zanosiło, a może i nie, gdyż przeważająca jego część była jasnobłękitna z kilkoma wolno żeglującymi białymi chmurkami.
Wtem do moich uszu doszedł jakiś szum. Z początku nie mogłem go zlokalizować. Wzmagał się, przybierał na sile i po chwili już wiedziałem skąd nadchodził. Biegł od Łyntupki jak sprinter na olimpiadzie i błyskawicznie mnie dopadł!
W pierwszej chwili myślałem, że jest to grad, przed którego zimnymi i bolesnymi kulkami odruchowo schowałem głowę w ramiona. Na szczęście to nie był grad, ale duże i ciepłe krople deszczu, które gwałtownie atakowały mnie z góry.
– Przykrywać kopy! – krzyknął wujek Władek wybiegając z chaty.
Biegłem od kopy do kopy siana, narzucałem na nie kawałki folii i przyduszałem gałęziami. Ogarnęło mnie uczucie wielkiej radości i czułem się cudownie. I wcale nie chciałem się chować jak to bywa przed zwykłym deszczem. Wyciągnąłem ręce do nieba i tak szedłem do chaty obmywany tysiącami kropel, owiewany chłodniejszym wiatrem.
Niedaleko od kolonii przechodziła burza a wraz z nią gwałtowny ulewny deszcz, nawalniczny, który przykrył nas skrajem swojego płaszcza. Jeszcze słychać było kroki odchodzącego grzmotu, który pierwszy parł do przodu gdzieś dalej i co pewien czas głośniej tarabanił w burzowe bębny. Na horyzoncie małanka ostatni raz, jakby na pożegnanie, rozświetliła ciemnoszare niebo i spiesznie podążyła za swoim panem. Najdłużej ociągał się deszcz, który nad kolonią jeszcze kropił, pokropywał sobie.
Stanąłem przy samej dziadkowej chacie i przytuliłem się do drzwi wejściowych do werandy. Z wąskiego okapu dachu pojedyncze krople deszczu spadały na moją głowę i wolno spływały po skroniach, czole i twarzy rozciągając swoje kuliste kształty. Kilka z nich połączyło się w delikatną wodną nitkę, która przesuwała się po nosie i łaskotała mnie w jego czubek.
Było ciepło i trochę parno. Przyjemnie czyste i świeże powietrze samo wpływało do moich płuc. Ono zawsze jest tutaj takie o poranku, ale niedawna burza coś mu jeszcze od siebie dla mnie dodała, tak że nie chciało mi się wchodzić do chaty. Nastała cisza, którą lubię najbardziej. Cisza, kiedy tylko przyroda rozmawia.
W ciemnoszarej powłoce nieba od strony Gieranion pojawiła się bardzo jasna szczelina. Ukazało się w niej słońce, które z trudem, ale skutecznie rozsuwało na boki chmury i jak snopem mocnego reflektora przebijało się w moją stronę przez gęstwinę drzew i krzewów. Jak dobry znajomy przyjaźnie podało mi swoją promienną dłoń, którą ufnie pochwyciłem i z uśmiechem przymknąłem oczy.
Blisko mnie cały czas śpiewały ptaki rozradowane tym, że najgorsze już się skończyło, a to pokropywanie jest nawet przyjemne. No i znowu świeci słońce! (…)
(…) Latem ubiegłego roku wraz z kuzynem Jankiem spłynęliśmy Gawią z Żemłosławia do Sobotnik. Płynęliśmy dość wygodnym, nadmuchiwanym plastikowym pontonem. Rzeka od środka wyglądała inaczej niż z brzegu i była o wiele piękniejsza. Następnie ja sam popłynąłem od Sobotnik kawałek za Borowiki. Największą dla mnie atrakcją były płochliwe czaple białe i siwe gnieżdżące się w pobliżu tej wioski. Podczas tego pobytu też dwukrotnie popłynąłem naszą rzeką. Trasa była prawie taka sama, od końca wioski Szarkucie do Sobotnik.
Dwa dni później popłynąłem tylko z Wadimem nadmuchiwanym czerwonym kajakiem, który również przywiozłem z Poznania. Płynęliśmy szybciej niż poprzednio, ale tylko fragmentami rzeki, tak niski był w niej poziom wody. Zostało to spowodowane przez podniesienie tamy w Żemłosławiu, gdzie w latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku utworzono na Gawii sztuczne jezioro i wybudowano niewielką elektrownię wodną. Miejscami wysiadaliśmy z kajaka i ciągnęliśmy go za sobą.
Przyjemnie było kroczyć po rzece w płytkiej wodzie. Jeszcze przyjemniej było, kiedy usiadłem na jej dnie w trochę głębszym miejscu, z głową i ramionami wystającymi na powierzchnię wody, na popołudniowe słońce. Usłyszałem wtedy wyraźny głos Gawii i domyśliłem się, że rzeka do mnie mówiła, gdyż na całym swoim ciele poczułem jej siłę, którą chciała mnie ruszyć z miejsca i delikatnie unieść ze sobą gdzieś do Niemna. Ale nie teraz Gawio. Proszę poczekaj trochę i na pewno popłyniemy razem. (…)
(…) Lida 14 września, czwartek. Odpust w najstarszej lidzkiej świątyni Podwyższenia Krzyża Świętego. Kościół ten zwany farnym został ufundowany przez króla Władysława II Jagiełłę w 1387 roku. Była piękna wczesnojesienna pogoda. Chociaż największe święto parafialne przypadło w dzień roboczy, to już w wigilię uroczystości została odprawiona pierwsza msza święta, a w czwartek były ich cztery. Na wszystkich ich wiernych było tak dużo, że nie mieścili się oni w murach kościoła.
Za zgodą księdza proboszcza ustawiłem skromne stoisko z książkami mojego autorstwa. Obok mnie inne osoby oferowały dewocjonalia i święte obrazy. Sprzedałem kilka egzemplarzy „Białoruskich podróży” z dedykacjami dla pań pięknie mówiących po polsku.
Uroczysta suma odpustowa o godzinie trzynastej zakończyła się procesją wokół świątyni. Z biegnącej tuż obok ruchliwej ulicy Sowieckiej, przedwojennej Suwalskiej, hałas trochę przeszkadzał uroczystościom. Budującym dla mnie widokiem był umundurowany milicjant, który przeciskając się przez zgromadzony na zewnątrz kościoła tłum zdjął czapkę z głowy. (…)
(…) Był już piątek, kiedy wcześnie rano pojechałem na parę chwil do Trokiel autobusem relacji Lida-Gieranony. To zaledwie siedemnaście kilometrów na północny-wschód od miasta, ale już w rejonie woronowskim. Jeżeli chodzi o narodowość jest to najbardziej polski rejon na Białorusi. Według oficjalnych statystyk ponad osiemdziesiąt procent jego mieszkańców przyznaje się do polskości i polskiego pochodzenia.
Wieś i diecezjalne sanktuarium Maryjne były ciche i puste o tej porze dnia i roku. Dwa miesiące wcześniej, w drugą sobotę lipca, Trokiele zaludniły się kilkoma tysiącami pielgrzymów przybyłych z całej Grodzieńszczyzny, żeby pokłonić się Matce Bożej z okazji jej święta. (…)
(…) Na lidzkie dożynki miał przyjechać sam baćka, jak żartobliwie nazywa się na Białorusi prezydenta Aleksandra Grigorijewicza Łukaszenkę. Z tego powodu w centralnej części miasta trwały różnorodne prace budowlane, remontowe oraz inwestycyjne. Setki pracowników układało kostkę brukową na chodnikach, skwerach i placach, stawiało nowe krawężniki, wymieniało nawierzchnię asfaltową na ulicach, odnawiało elewację frontową stojących przy nich budynków mieszkalnych, sklepów i urzędów.
Podobnie było podczas organizacji centralnych dożynek w Polsce, na których głównym gospodarzem był zawsze i aktualnie panujący I sekretarz Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, nieformalna głowa państwa. Remontowano fronty budynków, ale już za nimi pozostawał obraz starych podniszczonych domów, dziur i strzępów asfaltu na wewnętrznych uliczkach osiedlowych. Tak samo było w Lidzie.
Niektóre budynki znajdujące się w historycznym centrum Lidy, jak kościół farny, odnawiano na zewnątrz w całości. Świątynię otaczała pajęczyna drewnianych rusztowań, a na dachu trwały prace przy układaniu nowego i bardzo ładnego poszycia z miedzianej blachy w kolorze złotobrązowym. Tuż obok na zamku pamiętającym czasy, kiedy Lida była stolicą Wielkiego Księstwa Litewskiego w 1323 roku odbudowywano jego zewnętrzne mury. Po deszczu i niewielkiej burzy, które godzinę temu przeszły nad miastem na niebie pojawiła się kolorowa wstążka tęczy – wiasiołki obejmując swoimi ramionami farę i zamek.
Uniwersam znajdujący się obok cioci Władzi był zamknięty i także remontowany, a właściwie przebudowywany po wykupieniu go przez prywatnego przedsiębiorcę z Brześcia. Ma to być najnowocześniejszy market w mieście z własną mini piekarnią, produkcją garmażerki oraz różnego rodzaju sałatek i surówek. Nowy właściciel posiadał już trzydzieści trzy podobne placówki na terenie Białorusi, co w realiach gospodarczych i politycznych tego kraju nie jest czymś zwyczajnym i prostym do osiągnięcia. Ciekaw byłem, czy przed tym zupełnie odmienionym obiektem też będą stały pojedyncze osoby i sprzedawały skromne ilości warzyw, owoców i nabiału ze swoich przydomowych gospodarstw, tak jak to było przed starym uniwersamem.
Ciocia codzienne zakupy robiła trochę dalej w niewielkim markecie z sieci „Euroopt”. Także w tym miejscu przez wiele lat funkcjonował państwowy sklep spożywczy – praduktowy mahazin, który został przejęty przez Litwina. Nieduża powierzchnia lokalu była bardzo dobrze zaopatrzona w artykuły rodzime oraz importowane, a codzienne dostawy towaru i sporo osób kupujących świadczyły o tym, że „Euroopt” cieszył się sporym powodzeniem.
Wspomniałem wcześniej, że na rogatkach Lidy, gdzie zwykle czekam na autobus jadący do Sobotnik, powstaje kryte lodowisko do uprawiania sportów zimowych. Tuż przy nim na miejscu dużego bazaru i parkingu samochodowego trwały zaawansowane prace przy budowie stadionu lekkoatletycznego. Wiadomo powszechnie na Białorusi, że prezydent Łukaszenka jest zapalonym sportowcem i hokeistą numer jeden w swoim kraju. I z pewnością osobiście przetnie wstęgę otwierającą ten kompleks sportowy.
Idąc od cioci ulicą Tawłaja w kierunku centrum, z przedwojennych Roślaków, przeszedłem przez niewielki most na rzeczce Lidziejce. Po jego lewej stronie wąską strugę Lidziejki poszerzono, a kawałek dalej rozkopano do sporej wielkości prostokąta. Nad tym niewielkim akwenem wodnym ma powstać restauracja z częścią konsumpcyjną, także na otwartym powietrzu, i sceną do różnego rodzaju występów artystycznych. To miejsce, niedaleki kurhan „Nieśmiertelnych” – park upamiętniający bohaterów II wojny światowej, który przecinany był nową siecią spacerowych alejek oraz bliskie centrum historyczne miasta z hotelem „Lida” będą ciekawą atrakcją dla krajowych i zagranicznych turystów.
Dwa dni przed moim odjazdem z Lidy do Poznania nad miastem przeszła duża burza z ulewnym deszczem. Niektóre słabo ukorzenione i czasami w nieodpowiednim miejscu posadzone drzewa wierzby iwy z łatwością poddały się tej nawałnicy.
Tuż za blokiem cioci Władzi znajdowało się przedszkole. Na wąskim rozgraniczającym je pasie ziemi rósł rząd wysokich jesionów. Kilka z nich nie wytrzymało nawałnicy i powaliło się na budynek Na szczęście upadek drzew zamortyzowało solidne metalowe ogrodzenie terenu przedszkola. Chociaż drzewa oparły się gałęziami o mury bloku, to nie uszkodziły żadnych okien. Nazajutrz w tym miejscu pojawili się robotnicy z piłami spalinowymi, obcięli gałęzie a pnie poprzecinali na mniejsze kawałki. Później, mimo że padał deszcz, przyjechał niewielki traktor z przyczepą, na którą pracownice gospodarcze przedszkola ładowały pocięte drewno.
Połowa lipca to były dni, kiedy powoli kończył się czas zbierania jagód w lesie. Ciocia Władzia z koleżankami prawie codziennie jeździła na jagody pociągiem Lida-Mołodeczno w okolice Wodoli, południowego krańca sobotnickiej gminy. Każda z pań przywoziła pełne wiadro tych leśnych owoców. Ale by je nazbierać, trzeba było spędzić w lesie cały dzień w upale, w atakujących komarach i pośród kleszczy. Po powrocie kobiety od razu oddawały jagody do punktu skupu, który znajdował się niedaleko dworca kolejowego. Ich kilogram kosztował około sześciu tysięcy białoruskich rubli, w wiadrze było sześć kilogramów co w sumie w bardziej konkretnej walucie wynosiło około osiemnastu dolarów. Był to istotny dodatek finansowy do niewielkich emerytur cioci i jej koleżanek. W punkcie skupu przyjmowano także kurki w cenie ośmiu tysięcy rubli za kilogram. (…)
Kazimierz Niechwiadowicz
Powyższy fragment pochodzi z książki ”Nad Gawią” składającej się z 14. relacji z podróży Autora w rodzinne białoruskie, a przed wojną polskie strony. To część powiatu lidzkiego, sąsiadującego na południu z Litwą. Kazimierz Niechwadowicz opuścił swoją małą ojczyznę w ramach 2. ekspatriacji i wyjechał do Polski mając zaledwie 10 miesięcy. Nie opuścił jednak swojej małej ojczyzny na zawsze, gdyż powracał do niej dziesięciokrotnie i nadal powraca, jak podkreśla, z wielką miłością. Książkę można nabyć u Autora na adres so*******@po****.pl
Dodaj komentarz
Uwaga! Nie będą publikowane komentarze zawierające treści obraźliwe, niecenzuralne, nawołujące do przemocy czy podżegające do nienawiści!