Wiele razy utrapiony, uciemiężony, w ciągu wieków płonął przeciętnie raz na dwadzieścia lat. Przetrzymał dziesiątki napadów i oblężeń tatarskich, hajdamackich, tureckich. Przejściowo wpadał w ręce Szwedów, Austriaków, Rosjan, Sowietόw i Niemców.
Słynna z karnawału i kontraktów, nadpełtwiańska Europa przedstawiała sobą właściwie miniaturową Amerykę, gdzie stapiały się rozmaite rasy i narodowości, od Greków i Ormian, aż do Anglików i Szkotów. Obcokrajowców przyciągał duch miasta, kalejdoskop kultur, dech ziemi. Zamarstynόw i Kleparόw, Łyczakόw, Kajzerwald i Kulparków – już same nazwy dzielnic z daleka wzywają i wabią. Lwowa zawsze było pełno. „Wierzę w Boga i Lwów!” zadeklarowała Maryla Wolska, młodopolska poetka, w 1918 roku.
W 1940 roku obraz miasta nieodstępnie towarzyszył zesłańcom przez tundrę i tajgę w drodze do Gułagu. Przypominał się polskim żołnierzom rozmieszczonym po obozach w Szkocji, gdy Wesoła Lwowska Fala, przemianowana na „Czołówkę Teatralną Wojska Polskiego Lwowska Fala”, koncertowała tam pod deszczowym niebem. Czy w sowieckim łagrze, czy w nazistowskim kacecie, wciąż umierał ktoś majacząc o swoim mieście. Po II wojnie światowej „Lwowie! Ojczyzno moja! Ty jesteś, jak zdrowie!” wygłaszał Feliks Konarski, kijowianin z urodzenia. Uwaga dla wycieczkowiczów z dalszych stron Galicji: „Co we Lwowie, to nie w Krakowie”.
Jako Lwowianin z wyboru – urodził się, bowiem w Grόdku Jagiellońskim – autor tej książki miał to szczęście, że nie musiał rozstać się z miastem. Kiedy zmarł, został pochowany na cmentarzu Łyczakowskim (na polu 13), a gmina miasta wzniosła mu nagrobek dłuta Witolda Rawskiego, na którym relief przedstawia Dawida obłaskawiającego lwa. Wybitny znawca Lwowa, prawnik z wykształcenia, publicysta i dziennikarz, archiwista z powołania, Franciszek Jaworski (1873–1914) mógł spokojnie szperać wśród zakurzonych teczek, trzymać w ręku cymelia, a ze zmurszałych szpargałów wydobywać lub zgoła zapomniane zdarzenia dziejowe i rozbudować je w barwne, zajmujące felietony.
Szkice Jaworskiego przedstawiają wydarzenia z wielkiej areny dziejowej – „wizytę” Krzyżaków, w której umiera Mistrz, napaść szwedzkiego żołdactwa, które dziko buszowało po Zamku i podrzucało akta miejskie koniom na pościόłkę. Pojawiają się na tych kartkach postacie powszechnie znane z podręczników szkolnych, jak to Stefan Czarnecki czy książę Pepi, są także epizody z opowieści rycerskiej, podawane nieco od podszewki. Zakrawało to nieraz na czyste awanturnictwo, gdy w celach rabunkowych czterech opryszków (jeden z nich – szlachcic) wywołało skrajny popłoch wśród mieszkańców, pozorując napaść tatarską, co skończyło się wzięciem winowajców na męki. Jaworski ujawnia mniej chlubny rozdział biografii słynnego humanisty z Włoch, bowiem Kallimach Buonacorsi, spiskowiec na życie papieskie i uciekinier przed wymiarem watykańskiej sprawiedliwości, przybywszy nad Pełtew zadurza się w posługiwaczce z winnej gospody. Z wątków romansowych, autor najdokładniej opisuje los Jadwiszki, damy serca krόla Władysława IV, dyskretnie przemilczanej przez pobożnego Sarbiewskiego w Silviludiach. Rozsupłując uwikłania miłosne pewnego arcybiskupa, Jaworski świetnie się sprawdza, jako kronikarz sensacji obyczajowych. Swoją drogą fertyczne i pyskate bywały te lwowskie mieszczki.
Nie mniej ciekawie od makrohistorii przedstawia się historia partykularza, wizerunek urbanistyczny, gdyż poszczególne dzielnice, czy nawet pojedyncze budynki, doczekują się tu swoistej monografii. Jaworski wciąga czytelnika w ciemne zaułki kamienic, ciekawi go burzliwymi przygodami domu wybudowanego przez pana – omen nomen – Kłopota, czyli losem rudery, która waląc się całe trzy wieki, wciąż wrzała życiem, hałasem i szwargotem. Grzebiąc w dawnych aktach urzędowych i rejestrach lokatorów, odsłania wciąż nowe winietki, kuriozalne scenki rodzajowe, wywołuje całą galerię typów lwowskich, często gęsto zaplątanych w krzykliwe rozprawy sądowe. Czytając Franciszka Jaworskiego ma się czasem wrażenie, że lwowianie byli z natury czupurni i najbardziej gustowali w procesowaniu się chociażby o mur sąsiedzki. W tym krajobrazie ludzkim nie brak jednak portretu durnego Jasia, swoistego jurodiwego, poznanego nie w starych dokumentach, ale, na co dzień widywanego na miejskim bruku.
Książka Jaworskiego wiele zyskuje na tym, że nie odtwarza wizerunku Lwowa utrwalonego w oklepanym stereotypie pamięci zbiorowej. Autor nic nie idealizuje, zdradza raczej skłonność do odbrązowienia. Stwierdza zresztą, że nad Pełtwią sielanka schodziła z reguły na kupiectwo, a kupiectwo na pieniactwo. Gdy jezuici zapragnęli ongiś zażywać własnej idylli, urządzili sobie folwark wraz z cegielnią, browarem i karczmą dla chłopów czynszowych, założyli też ogród w stylu włoskim, który po kasacie zakonu zdziczał, a zastąpiony ogrodem francuskim pomieścił łazienki i karuzelę. Do zniszczenia lwowskiej „Sodomy i Gomory” przyczynił się sam klimat, zamienił dolną część ogrodu w malaryczne „trzęsawisko moczarzyste”. W połowie XIX wieku odbywały się tam festyny i loteria fantowa. Później do ogrodu pojezuickiego w poszukiwaniu zadumy i natchnienia przychodził Artur Grottger, wśród cienistych drzew odnajdował aurę boru litewskiego dla swego cyklu Lituania. O tym może warto pamiętać podczas spaceru po parku, który nosi obecnie imię Iwana Franki. A przy Wałach Hetmańskich należy wspomnieć, że w czasach jeszcze „wiejskich” ten teren leżał na zarosłym trzciną trzęsawisku, gdzie polowano na kaczki, pasiono kozy i krowy i wywieszano na sznurku bieliznę.
Pohulanka, Cetnerόwka, Kortumόwka. Franciszek Jaworski z miłą chęcią oprowadza nas po obszarach, które bądź zanikły, bądź zmieniły się nie do poznania. Jak gdyby chciał odrzeć ze złudzeń przyszłe już pokolenia, przypomina, że z Pohulanki, leżącej w terenie jarów, dolin i wzgórz, a rozsławionej w niejednym sztuczydle, wybrzmiewała tandetna wiedeńska muzyczka. Uchodząc za szwajcarską Arkadię, staw Pełczyński „z tajemniczą głębią, częsty przytułek samobójców, śmiejące się i zielone wzgórza, stare aleje drzewne i słońca bezmiar ogromny” stanowił przez jakiś czas estradę dla inscenizowania dziwowisk, walk potworów morskich – tekturowych krokodyli, wielorybów i latających smoków. Tak wyglądała oaza bezgrzesznych lat.
Miasto jak brylant, miasto, które śpiewało. Dobry znajomy Jaworskiego, historyk i profesor Uniwersytetu Lwowskiego Ludwik Finkel (1858–1930) skreślił jego sylwetkę moralną: był „…obdarzony umysłem wrażliwym na wszelkie piękno i dobro. Był jedną z tych wybranych, obleczonych smutkiem, ale pogodnie na świat patrzących dusz, przejmujących się każdą krzywdą ludzką”. Zmarł, co prawda przedwcześnie, ale i tak nie mógł przewidzieć wszystkich okrucieństw cechujących dzieje miasta w XX wieku. Za to żywił istny hołd dla przeszłości, dla zmarłych przodków, nurtowała go nostalgia za czasem minionym, który odszukiwał, zbierał, przygarniał i uwieczniał piórem na papierze. Jeżeli można mówić o duszy Lwowa – o wspólnocie obejmującej żywych i umarłych, o duchowości promieniującej z ziemi i z murów – to Franciszek Jaworski stał się ważnym pośrednikiem w łańcuchu obcowania i przekazu.
Nina Taylor-Terlecka
Tekst ukazał się w Kurierze Galicyjskim nr 12 (232) 30 czerwca – 16 lipca 2015
Kresy24.pl/Kurier Galicyjski
1 komentarz
Pafnucy
25 lipca 2015 o 00:53Leopolis SFTP czasowo pod ukraińska administracją