Opowieść o książce, „która cieszyła się u polskich czytelników tak wielkim powodzeniem, że doczekała się w podziemiu „pirackiego” wydania, co samo w sobie jest wydarzeniem bez precedensu” – na weekend polecamy kapitalną miniaturę Jerzego Lubacha.
„Dokładnie o trzeciej w nocy Czmotanow naciągnął na twarz maskę z pochłaniaczem i otworzył pojemnik z gazem usypiającym. W podziemiu rozległo się syczenie.
Sen wartowniczy przekształcił się w sen narkotyczny. Czmotanow podniósł się i pomyślał: „Trzeba by się rozruszać!”. Wlazł na sarkofag, zrobił stójkę i pochodził trochę na rękach. Potem zeskoczył na podłogę i szybko zerwał plombę. Zbadawszy zamek Wania parsknął śmiechem. Zamiast spodziewanego japońskiego zamka na potrójny klucz złodziej stulecia zobaczył zwykły zameczek od szafy kancelaryjnej. „Dewiz zabrakło!” – chichotał grabieżca, otwierając zamek agrafką. Podniósł za uchwyty szklaną pokrywę do góry, całkiem jak maskę samochodu i wlazł na łoże. Uklęknąwszy obok Iljicza, Wania wydobył piłę. Ostrożnie niczym minę uniósł nieco głowę z należnego jej miejsca i… głowa została mu w rękach”.
„Złodziej stulecia”, któremu udało się ukraść głowę Lenina z pilnie wszak strzeżonego Mauzoleum tuż pod murem Kremla, to bohater satyryczno-groteskowej powieści „Smuta najnowszych czasów”, jaką rosyjski samizdat w swoisty sposób uczcił hucznie świętowaną w Związku Sowieckim w 1970 r., setną rocznicę urodzin wodza światowego proletariatu.
Ponieważ niezauważalnie wkroczyliśmy w rok kolejnego wielkiego, choć nieco zapomnianego jubileuszu – tym razem stulecia przewrotu bolszewickiego z 7 listopada 1917 r., zwanego niegdyś z emfazą „Wielką Socjalistyczną Rewolucją Październikową”, tym razem ja postanowiłem w miarę swoich skromnych sił uczcić owo wiekopomne wydarzenie opowieścią o swojej przygodzie z Wanią Czmotanowem i jego twórcą.
A twórca ów długo (ze słusznej przezorności) pozostawał anonimowy. Ja zaś zetknąłem się z nim w następujący sposób…
Był ponury rok 1985. Stan wojenny niby już odwołany, ale w istocie nic się nie zmieniło – przed rokiem zamordowali księdza Popiełuszkę, telewizja z Urbanem, od której można rzygnąć, wszystko co ważne dla życia – wódka, mięso, cukier i papierosy – na kartki. Wiem, że tego się nie da przekazać młodym, bo pamiętam, jak nasi rodzice opowiadali nam o warunkach życia pod okupacją niemiecką i też nie mogliśmy tego pojąć. Nie sposób więc dziś im wyjaśnić, co znaczyła wówczas niespodziewanie otwierająca się możliwość wyjazdu – po raz pierwszy w życiu! – na mityczny Zachód, wcielenie obfitości wszelkich dóbr duchowych i materialnych, jak wolność wypowiedzi i dobre piwo.
I w takich oto okolicznościach przyrody otrzymałem nagle zaproszenie z Niemiec Zachodnich. Przysłała je moja koleżanka ze studiów reżyserskich w Moskwie, Estonka, która przez małżeństwo z cudzoziemcem kilka lat wcześniej wyrwała się na Zachód. Miała już obywatelstwo niemieckie i teraz zapraszała mnie do siebie, do Monachium.
Szkopuł polegał na tym, że pracowała tam w Radiu Wolna Europa i to nawet nie w redakcji estońskiej, ale w samej dyrekcji, u Amerykanów. Nasze SB musiało wszak o tym wiedzieć od towarzyszy radzieckich, nie miałem więc szczególnych nadziei na paszport, ale jednak złożyłem podanie – wówczas czyniło się to na komendzie Milicji Obywatelskiej. Wypełniłem wielostronicowy, zawierający dziesiątki niezwykle szczegółowych pytań formularz i to aż dwukrotnie, bo za pierwszym razem z rozpędu wpisałem do rubryki „używane pseudonimy” nazwisko Andrzej Poraj, którym sygnowałem swoje teksty w wydawnictwach i prasie podziemnej…
Wykorzystywałem w tej działalności profesjonalną znajomość rosyjskiego nabytą na studiach, tłumacząc różne antysowieckie dzieła, jak na przykład monumentalną książkę Abdurachmana Awtorchanowa „Technologia władzy” o kształtowaniu się zbrodniczej nomenklatury za Stalina. W Sojuzie za jej posiadanie otrzymywało się „5+3”, czyli pięć lat łagru i trzy zesłania. Wiedziałem, że jej autor, Czeczeniec, mieszka właśnie w Monachium, więc marzyło mi się spotkanie z nim i uzyskanie odeń wstępu specjalnie dla czytelników polskich.
Obawiałem się co prawda, że zamiast paszportu doczekam się raczej wezwania od SB „na okoliczność” mojej podejrzanej znajomości z byłą obywatelką sowiecką, która zaprzedała się imperialistom amerykańskim, a teraz chciała mnie zwabić do samego gniazda tej kontrrewolucyjnej zarazy. Jednak ku mojemu zdziwieniu po dwóch tygodniach zostałem wezwany tylko na komendę MO, gdzie nikt mnie o nic nie pytał, a tylko skwaszona z zawiści funkcjonariuszka wręczyła mi z wyraźną niechęcią wyśniony paszport.
Monachium po szarości zdeptanej przez „WRON-ę” Warszawy było dla mnie rajem – już w marcu rozkwitło wiosną, to wszak południe, a ja pławiłem się w dzikiej wolności od komuny i trosk stanu wojennego, delektując się bawarskim piwem, fantastycznymi zamkami szalonego króla Ludwika i… kontaktami z ciekawymi ludźmi. Poznałem wówczas na przykład późniejszego prezydenta wolnej Estonii, uroczego Toomasa Hendrika Ilvesa. Piłem sobie właśnie „Paulanera” pod słynną pagodą w parku, gdzie się odbywa Oktober Fest, o dwa kroki od muru okalającego siedzibę Radio Free Europe, gdy nadciągnęła stamtąd moja estońska przyjaciółka w towarzystwie wysokiego mężczyzny w nieskazitelnym stroju niegdysiejszego dżentelmena z muszką pod szyją i okrągłych okularach przypominających binokle, który wyciągając ku mnie rękę z miłym uśmiechem, rzekł czysto po polsku: „Siemasz, stara łachudro!”. Zdębiałem, ale Katrin wyjaśniła mi, że redakcje estońska i polska są niemal drzwi w drzwi…
Najważniejszego spotkania nie udało mi się jednak odbyć – odnaleziony przez kontakty z Wolnej Europy Awtorchanow nie zapominał, że nadal wisi nad nim wyrok śmierci wydany przez władze sowieckie za „zdradę” i każdego przybysza zza „żelaznej kurtyny” traktował ze zdrową podejrzliwością jako potencjalnego nasłanego zabójcę. Na pocieszenie otrzymałem jego nową książkę „Od Andropowa do Gorbaczowa”, która w moim przekładzie ukazała się wkrótce potem w podziemnym Wydawnictwie BAZA.
Ja tymczasem w znakomicie zaopatrzonej we wszelkiego rodzaju literaturę zakazaną księgarni rosyjskiej, odkryłem dla siebie historię Wani Czmotanowa. Na okładce ani stronie tytułowej nie było nazwiska autora, co zrozumiałe, gdyż tekst przemycono na Zachód z Sojuza, gdzie rozpowszechniano go jako dzieło anonimowe. KGB szalało z wściekłości, nie mogąc ustalić, kto tak fatalnie zepsuł obchody jubileuszu Iljicza.
Bowiem nieduża książeczka opisywała nie tylko, jak zwykły złodziej-recydywista wykradł sławetną głowę, ale i apokaliptyczne skutki owego wydarzenia dla losów całego Związku Sowieckiego:
„Sekretarz Generalny płakał jak dziecko, rozmazując po twarzy farbę z brwi. Płakali wszyscy. Nikt nie wiedział co robić. Do rozpoczęcia dnia pracy Mauzoleum pozostawało około pół doby.
– Tak szybkie zrekonstruowanie jest niemożliwe… – rzekł akademik Zbarski, gdy otrząsnął się z przerażenia – Jeśli się postarać… damy radę… w sześć miesięcy!
– Pół roku! – zajęczało Politbiuro.
Genialne jest zawsze proste.
– Wiecie co – powiedział Sekretarz Generalny – połóżmy tymczasem aktora.
– Urra! – zakrzyknięto w intymnym kręgu.”
Ten genialny pomysł miał jednak swoje wady – w sowieckiej nowomowie nazywało się to czeławieczeskij faktor – w odróżnieniu od martwego Iljicza, który leżał sobie spokojniutko, aktor był żywym człowiekiem, co miało swoje tragiczne konsekwencje…
„Kriwokorytow pracował w pocie czoła. Pierwszy dzień przeleżał z trudem, lecz stopniowo na tyle się oswoił z sytuacją i tak się nauczył koncentrować, że po zakończeniu zwiedzania trzeba go było budzić. […].
W południe, równo z ostatnim uderzeniem kurantów, Kriwokorytow wyczuł, że coś mu zawadza w lewej dziurce od nosa. Stopniowo uświadomił sobie przyczynę: niewystrzyżony włosek łaskotał go w nozdrze. Cichaczem lecz nieuchronnie przybliżała się z każdym oddechem klęska. […].
Urwał się nadawany mu przez radio fokstrot.
– Hallo, hallo, Kriwokorytow! – rozległ się głos Szefa Bezpieczeństwa – Co wy tam knujecie?!
Świadomość Roberta mąciła się. Kriwokorytow nadął się jak żaba. Glob ziemski wypadł ze swej orbity i runął bezpowrotnie wprost w rozpalone słońce.
– A- A – PSSSIK!
– Ja cię, swołocz, rozstrzelam! Sprzedawczyk! Faszysta! – ryczał głos Szefa w poduszce fałszywej mumii. Aktor pojął, że wszystko stracone. Z wyciem zerwał się na czworaki i szlochając zamiotał się pod szkłem. Grzmotnął głową o wieko i padając rozpruł obcasem pierzynę, a gęsi puch wzbił się w górę w kryształowym grobowcu. Aktor szamotał się w ograniczonej szkłem przestrzeni niczym gąsior w maszynie skubiącej pierze.
Osłupienie zwiedzających trwało niemal wieczność. Naraz ci z nich, którzy postradali zmysły, wybuchnęli straszliwym rykiem. Tłum runął ku sarkofagowi.
– Zmartwychwstał! Zmartwychwstał!”.
Uwolniony z sarkofagu aktor chcąc nie chcąc odgrywa rolę powstałego z martwych Lenina, a sytuacja komplikuje się dodatkowo, gdy w innej części kraju pojawia się kolejny Samozwaniec – sam „złodziej stulecia”, czyli tytułowy Wania Czmotanow, który od młodości był uderzająco podobny do Wodza Światowego Proletariatu. Wybucha prawdziwa wojna domowa…
Zachwycony tą błyskotliwie napisaną książeczką przemyciłem ją wraz z dziełem Awtorchanowa do Polski i wydałem z pomocą ANTYK-u, nadal nie mając pojęcia, kim jest autor „Smuty”. Dowiedziałem się tego dopiero po 1989 r. Odnalazłem go we Francji, gdzie mieszkał podówczas nieopodal Paryża… w pieczarze.
Nikołaj Bokow – na Zachodzie Nicolas Bokov – urodził się w Moskwie w 1945 r. Ukończył studia filozoficzne na prestiżowym Uniwersytecie Moskiewskim i szykował właśnie doktorat, gdy KGB wziął się za niego na poważnie. Już wcześniej podpadł za kontakty z Sołżenicynem i dysydentami, a teraz pokazowo wyrzucono go z uniwersytetu. Rozpoczęły się lata prześladowań, ale Bokow i tak był szczęśliwy, że nie odkryto jego autorstwa bluźnierczej książeczki, która rozsierdziła samego Breżniewa. Wreszcie KGB złożył Bokowowi propozycję nie do odrzucenia: albo dogłębne zwiedzanie syberyjskich regionów Kraju Rad, albo bilet w jedną stronę na Zachód.
Tym sposobem znalazł się w 1975 r. w Paryżu, gdzie już wcześniej wydane francuskie tłumaczenie „Smuty” pod tytułem „Głowa Lenina” („La tete d’Lenine”) cieszyło się sporym powodzeniem, torując mu drogę do miejscowych kręgów literackich. Ale ani uznanie, jakie zyskały mu kolejne, napisane już we Francji powieści, ani współpraca z renomowanymi pismami jak „Paris-Match” i emigracyjna „Russkaja Mysl” nie ukoiły niepokojów „russkoj duszy” Bokowa, który doznawszy iluminacji dokonał nagłego zwrotu w swoim życiu.
W poszukiwaniu nowego sensu istnienia odbywa piechotą podróż do Ziemi Świętej, próbuje życia kontemplacyjnego zarówno w klasztorze katolickim w Chartreuse, jak i w słynnej prawosławnej „republice mnichów” na Górze Atos, wreszcie wraca do Francji, gdzie jego domem stają się ulice Paryża. Następne cztery lata spędza na nich bez grosza przy duszy żyjąc niczym clochard, zaś owocem przemyśleń z tego okresu stał się… bestseller pod prostym tytułem „Na ulicach Paryża” („Dans le rue a Paris”, 1998). Powieść wydana początkowo w swoistym prywatnym „samizdacie” przez samego autora, wkrótce ukazuje się w renomowanym wydawnictwie Les Editions Noir Sur Blanc z entuzjastyczną przedmową słynnego l’Abbe Pierre, opiekuna paryskich biednych i bezdomnych, wielkiego – i autentycznego – autorytetu moralnego we Francji.
Mimo ogromnego sukcesu książki Bokow nie wraca do świata, a wręcz przeciwnie – staje się współczesnym eremitą. Na pustelnię wybiera sobie pieczarę w nieużytkowanym już kamieniołomie Gagnies położonym nieopodal Paryża. W tym dobrowolnym odosobnieniu powstają jego kolejne dzieła, które o dziwo zyskują powodzenie u zblazowanej francuskiej publiczności czytelniczej. W 2001 r. ostatnia napisana w samotni powieść, a właściwie wielki esej filozoficzny „Soliloque” przynosi mu prestiżową nagrodę literacką „Prix Delmas” przyznaną przez L’Institute de France.
Czego nie dokonały nalegania przyjaciół, stało się za sprawą choroby i po 6 latach odosobnienia Bokow wrócił do Paryża, ale już nie na jego ulice, a do skromnego mieszkanka, gdzie nadal tworzy.
W jego „epoce jaskiniowej” próbowałem zrobić film o zawiłej drodze byłego dysydenta i nawet znaleźliśmy francuskiego koproducenta. Wedle mojego pomysłu Bokow miał wrócić do Rosji z „głową Lenina” pod pachą, czyli ze swoją pierwszą książką, którą teraz miano tu po raz pierwszy opublikować oficjalnie. Chcieliśmy dotrzeć wraz z pisarzem do jego wydawców z „Samizdatu”, doprowadzić do jego powtórnego spotkania z Sołżenicynem, którego postawa silnie niegdyś wpłynęła na młodego Bokowa, odszukać prześladujących go podówczas kagiebowców.
Z projektu ostatecznie nic nie wyszło – moskiewscy wydawcy zaczęli rakiem wycofywać się z chęci drukowania „Smuty”, bo właśnie putinowskie władze zaczęły forsować nowy kurs – pozostawiono ciało Lenina w Mauzoleum, po leksykalnej jedynie kosmetyce przywrócono sowiecki hymn i tylko patrzeć jak powróci na cokół przed Łubianką „żelazny Feliks”. Gdy się o tych trudnościach dowiedział francuski koproducent, który już wcześniej krzywił się na eksponowanie chrześcijańskich korzeni duchowego przełomu Bokowa, skorzystał z okazji, by zrejterować, jak to żabojad zakochany w samodzierżawnej Moskwie…
Tak że po całej monachijskiej przygodzie AD 1985 pozostała mi wydana w podziemiu książeczka, przyjaźń jej Autora i kilka lat mojej pracy jako polskiego korespondenta… estońskiej redakcji Radia Wolna Europa. Trzeba tu jednak dodać trzy punkty Post Sriptum:
1) Gdy podczas swej krótkiej prezesury Bronisław Wildstein nakazał wszystkim pracującym dla TVP lustrację, jako jej tzw. „współpracownik” skorzystałem z otwartej w ten sposób „szybkiej ścieżki” i uzyskałem z IPN zaświadczenie, że nie byłem ani funkcjonariuszem SB, ani TW. Kiedy jednak dostałem dostęp do swojej „teczki” okazało się, że zawiera ona… tylko mój wniosek o paszport z 1985 z lakoniczną adnotacją, kiedy go wydano i kiedy został zwrócony. Rozczarowany spytałem zaprzyjaźnionego historyka z IPN, gdzie jest reszta, na co odpowiedział, że zapewne w osławionym Zbiorze zastrzeżonym ze względu na to, że studiowałem w Moskwie w niebezpiecznych latach powstania i zdławienia „Solidarności”. Może teraz, po odtajnieniu zbioru uda mi się je odnaleźć?
Na moje szyderstwa pod adresem SB, która bez żadnych „rozmów wyjaśniających” i prób werbowania dała paszport uczestnikowi podziemia wydawniczego, po czym nawet nie spytała mnie po powrocie, co właściwie robiłem w mieście-siedzibie Wolnej Europy, młody wiekiem, lecz obyty już z komuszą psychologią kolega historyk zasugerował, że zapewne esbecy brali mnie za agenta sowieckiego i woleli nie podpadać towarzyszom z Centrali przez utrudnianie wyjazdu z jakąś nieznaną im, bo w Moskwie wymyśloną misją… Przecież dla nich to było zbyt grubymi nićmi szyte – pracownica Wolnej Europy jakby nigdy nic zaprasza kolegę ze studiów w Związku Sowieckim, na co niby oboje liczyli? Kiedy opowiedziałem o tym Bokowowi, pękał ze śmiechu!
2) Powieść o człowieku, który ukradł głowę Lenina cieszyła się u polskich czytelników tak wielkim powodzeniem, że doczekała się w podziemiu „pirackiego” wydania, co samo w sobie jest wydarzeniem bez precedensu: oto ktoś wydrukował bez zgody mojej i wydawcy (czyli ANTYK-u) „Smutę” w moim przekładzie, przypisując jej autorstwo… Aleksandrowi Sołżenicynowi, widocznie sądząc, że znane nazwisko będzie sprzyjało lepszej sprzedaży. Na dowód: okładka pirackiego wydania.
3) Wprawdzie udało mi się wydać w podziemiu Awtorchanowa „Od Andropowa do Gorbaczowa”, ale moje tłumaczenie jego fundamentalnej „Technologii władzy” nigdy się nie ukazało. Ponad tysiąc stron z setkami moich przypisów, dwa lata ciężkiej pracy… Jak się mówiło w kręgach wydawców podziemnych, z którymi miałem do czynienia, publikację tę zablokował dzięki swoim wpływom sam Adam Michnik. Zachodziłem wtedy w głowę, z jakiego powodu? Jednakże w ubiegłym – 2016 roku zdarzyła się podobna zadziwiająca historia!
Jak przeze mnie Michnik zemścił się tym razem na Maksymie Gorkim, również wydanym poza zasięgiem peerelowskiej cenzury w moim tłumaczeniu – opowiem w następnym odcinku z cyklu „Na stulecie Wielkiej Socjalistycznej Rewolucji Październikowej”.
W artykule zostały wykorzystane fragmenty książki „Smuta najnowszych czasów czyli Zadziwiające przypadki Wani Czmotajewa” (Smuta nowiejszego wriemieni ili Udiwitielnyje pochożdienija Wani Czmotajewa) Editions La Presse Libre, Paris 1970. Przełożył z rosyjskiego i opatrzył przypisami Andrzej Poraj [Jerzy Lubach], Wydawnictwo ANTYK, Lublin-Śląsk-Warszawa 1986.
Jerzy Lubach
Tekst ukazał się pierwotnie w Kurierze Galicyjskim.
2 komentarzy
observer48
23 kwietnia 2017 o 23:08Piękne! 🙂 Więcej takiej lektury! Pan Jan Pietrzak miał rację głosząc ze sceny Kabaretu Pod Egidą, że „wszystko, co jest naprawdę straszne jest również naprawdę śmieszne.”
Kacapię i jej chorą mitomanię duszącą się w oparach absurdu należy ośmieszać, bo to najlepszy sposób na jej zneutralizowanie.
Mariusz Mizera
30 kwietnia 2017 o 07:13tak samo, zresztą, jak PiS.