Jest taka znana kompozycja Modesta Musorgskiego „Obrazki z wystawy”, składająca się z szeregu autonomicznych miniatur. W przypadku najnowszej książki Wacława Radziwinowicza mamy do czynienia z czymś konstrukcyjnie podobnym, lecz objętościowo znacznie zwielokrotnionym. Problem w tym, że Crème de la Kreml jest w dużym stopniu tym, czym chyba w założeniu miał się nie stać.
Jeśli wierzyć jednemu z rosyjskich recenzentów książki – Dmitrowi Muratowowi – Wacław Radziwinowicz był „legendą Moskwy” oraz „dobrym duchem oddelegowanym do nas z Polski”. Dlaczego „był”? Otóż w grudniu 2015 w odpowiedzi na wydalenie przez ABW kremlowskiego prowokatora Leonida Spiridowa (uprzednio relegowanego z Pragi) Radziwinowicz został ogłoszony w Rosji persona non grata. Osobiście uważam, że człowiekowi, który przepracował w Moskwie 18 lat i który darzy tzw. zwykłych Rosjan niekłamaną sympatią, zrobiono ogromne świństwo – nawet jeśli publikował w niecieszącej się sympatią prawicy Gazecie Wyborczej. Andrzej Poczobutt-Odlanicki również pracuje dla tego medium. Jak mówi znane powiedzenie: nobody is perfect.
I. Nieznośna lekkość czytania
W zasadzie tak postawiony zarzut nie powinien być traktowany poważnie. Przecież wiele dzieł, co do których żywimy uzasadnione podejrzenie, że były pisane pod wpływem szczególnego natchnienia czyta się… no właśnie, jak? Lekko? Użyłbym w tym miejscu innej znanej formuły, tzn. „z zapartym tchem”. A to zupełnie inny rodzaj percepcji.
W przypadku „Crème de la Kreml” miałem nieodparte wrażenie, że oglądam emitowanie przez TVN w 2005 r. migawki z życia Jana Pawła II, przy czym nie chodzi mi o rozjeżdżanie się wartości głoszonych przez Papieża-Polaka i tych prezentowanych przez popularny kanał TV, ale o sam środek przekazu, czyli migawkę właśnie.
Chyba wielkim wrogiem literackiego rozwoju Radziwinowicza jest jego słabość do krótkiej formy, która zdaje się zwalniać piszącego nie tyle z myślenia – taki sąd byłby nieuprawniony – ale z obowiązku mocowania się z rzeczywistością oraz gasi jego pasję poznawczą.
Kwestię tę można spróbować opisać w kategoriach, który znany kanadyjski pianista Glenn Gould użył do opisania problemu, jaki miał z muzyka Mozarta. Toutes proportions gardées, genialne dziecko padło ofiarą własnego talentu. Komponowanie przychodziło mu z taką łatwością, że wpadał w pułapkę banału, zabawiając słuchaczy licznymi ozdobnikami i efektowną codą.
Raz po raz widzę to w „Crème…” Dobrze zapowiadający się tekst o legendarnym rosyjskim trenerze hokeja na lodzie, Wiktorze Tichonowie – w którym najpierw przedłożone zostają informacje pozwalające zorientować się, kto zacz – kończy się tam, gdzie właściwie powinien zacząć się właściwy reportaż – to znaczy wraz z rysem historycznym. Gdyby chociaż udało się dotrzeć do dwóch-trzech hokeistów, których Tichonow zmuszał do nadludzkich wysiłków! Nie wierzę, że żaden z jego podopiecznych nie mieszka w Moskwie. I że nie ma na tyle odwagi, by udzielić wywiadu polskiemu żurnaliście.
Bo taka na przykład Swietłana Aleksijewicz, której notabene nie znoszę za postmodernizm, potrafi zebrać te kilkadziesiąt opowieści o Wielkiej Ojczyźnianej i zrobić z nich solidną książkę. Ale do tego trzeba TRUDU! Nie da się wyrzeźbić arcydzieła bez bólu mięśni, potu i łamania w krzyżu. Oczywiście paskudną jest perspektywa, że można tym wszystkim zapłacić, a i tak o geniusz możemy się nawet nie otrzeć. Wot takaja żyzń… u chudożnikow!
II. A gdyby tak?
A gdyby tak – mówię w tym momencie czysto technicznie – przy zachowaniu objętości ”Crème…” (450 stron), sporządzić nie 172, ale – powiedzmy 30 opowieści o Rosji? Oczywiście przy założeniu, że władze w Moskwie na nowo wpuściłyby Wydalonego Dziennikarza.
Nie bez kozery dwa najlepsze w zbiorze teksty – poświęcone protegowanym Jelcyna: Bierezowskiemu i Niemcowowi, których – jak wszystko na to wskazuje – na tamten świat wyprawił Władimir Putin – są to jednocześnie artykuły najdłuższe, których nie dało się zmieścić w początku i zakończeniu. Fakt faktem, że w przypadku opowieści o Niemcowie, którego Radziwinowicz znał osobiście, czuć, że tym razem to wszystko jest brane na serio. Przy powściąganych, ale odczuwalnych emocjach piszącego.
III. Ciało i powierzchowność
Rozumiem, że rozprawiając o Rosji nie każdy może być Astolphem de Custinem, bo i chyba żaden z podróżników nie poruszał się z taką sprawnością między szczegółem, ogółem oraz między przyczyną i skutkiem. A przecież – o zgrozo! – mowa o Francuzie, nie zaś o predystynowanym do najcelniejszych w tej materii uwag Polaku.
No ale skoro nie każdy może być de Custinem – zwłaszcza, że ten miał również niesamowity, synestezyjny zmysł estetyczny, to podróżujących po Rosji i swoje przemyślenia przelewających na papier warto namawiać, by równali chociażby do Cata-Mackiewicza. Z jego wznowionej ostatnio „Myśli w obcęgach” wybierzmy ten fragment, w którym porównuje on bolszewizm do Smierdiakowa z „Braci Karamazow”. W ujęciu tym Smierdiakow jest chorym płodem zdegenerowanego intelektualisty-nihilisty i szalonej, wynędzniałej przedstawicielki ludu. Był Smierdiakow swojego Pana/dawnego systemu dzieckiem, lokajem i katem.
Że to oczywiste? Naturalnie! Upatrywałbym źródeł wielkiej siły pisarstwa przedwojennego Cata w tym właśnie, że niektóre z jego uwag pamiętają później wszyscy.
Mięso, proszę Pana! W „Crème de la Kreml” nie ma mięsa. Ciała. Trochę tak – proszę wybaczyć porównanie – jak w chilijskich winach z supermarketów. Mają gładką, przyjemną powierzchowność, a nawet logiczną strukturę. Brakuje im jednak tego, co Anglicy określają mianem texture, a co bywa oddawane po polsku (niesłusznie, bo to niezgodne z rodzimą normą językową) jako tekstura. Czyli ciało właśnie. Brak ciała w napoju bogów powoduje, że jego smak po wypiciu momentalnie się kończy i nie zostawia wspomnień.
IV. A może to wszystko nieprawda?
Pamiętają państwo „Koniec Świata Szwoleżerów” Mariana Brandysa? Starsi pamiętają, z młodszych raczej pasjonaci wieku XIX. O czym jest ten wielotomowy cykl? Polonista odpowie zapewne, że to wspaniała panorama historyczna, albo – zgodnie ze współczesną nowomową krytycznoliteracką – FRESK przedstawiający dzieje dawnych napoleończyków na tle epoki.
Czy nie będzie to prawdą? Będzie. Ale cykl ten jest czymś jeszcze. Bohaterowie Brandysa żyją w Królestwie Kongresowym w latach 1815-1830. Czym było to Królestwo? Bez wdawania się w szczegóły, powiedzmy, że pół-Polską, która na papierze konstytucji 1815 roku wyglądała całkiem zacnie, być może lepiej nawet niż wynikało to z litery wcześniejszej konstytucji napoleońskiej. Ustawa zasadnicza była jednak nagminnie łamana. „Konstytucja na stole, a bat pod stołem” – mówili wówczas złośliwcy.
Cały ten okres jest dla napoleońskich bohaterów okresem próby. Szamotania się między oficerską często godnością a koniecznością ułożenia sobie jakoś życia w dojrzałym wieku.
Brzmi znajomo? No oczywiście. Gdyby odjąć XIX-wieczny sztafaż (kostium historyczny) byłaby to opowieść o postawach Polaków doby PRL, szczególnie po roku 1956. Czyli o czasach, w których tworzył żołnierz Września Marian Brandys. Powiedzmy zatem jasno: jego książka na podstawowym poziomie hermeneutyki to „reportaż historyczny” z wieku XIX, na poziome wyższym – analiza sytuacji, w jakiej znalazła się Polska po II wojnie światowej.
Ale co to ma wspólnego z Radziwinowiczem? Moim zdaniem bardzo wiele! Książka traktuje o Rosji, a tak naprawdę… o Polsce. Te miniaturki (niekiedy bardzo udane) są sumą lęków intelektualisty rodem z Gazety Wyborczej bojącego się tych wszystkich patriotyzmów, konserwatyzmów, klasycznej aksjologii, obecności Kościoła/Cerkwi w życiu narodu.
Zdałem sobie z tego sprawę nie od razu. Jednak Wacław Radziwinowicz zostawia takim nieukom, jak ja, klucz interpretacyjny do swojego zbioru. Jest nim opowieść o jakże znamiennym tytule: „Zakała Cerkwi, czyli rosyjski ksiądz Lemański”.
Chodzi o postać protodiakona Andrieja Kurajewa. Batiuszka ów (pop to określenie pogardliwe) zasłynął z dwóch rzeczy. Po pierwsze wziął w obronę dziewczyny z zespołu „Pussy Riot”, argumentując, że swojego bluźnierczego, antyputinowskiego happeningu dokonały one w czas tzw. Maślenicy, czyli zapustnego odwrócenia ładu społecznego, kiedy to np. mużyki przebierają się za panów i vice versa, i kiedy, zgodnie z tradycją, Cerkiew na takie wygłupy powinna machnąć ręką.
Po drugie Kurajew wykrył w cerkiewnych strukturach lobby gejowskie a następnie sprawę upublicznił, czym ściągnął na siebie gniew tamtejszego „episkopatu”.
To ostatnie akurat przypomina sprawę księdza Międlara. Ale niechby! W 2014, kiedy powstawał tekst, nikt jeszcze o spowiedniku ONR-u nie słyszał. Kuriozum tamtego porównania polega na tym, że o ile – jeśli wierzyć autorowi – Kurajew nawoływał o powrót do chrześcijańskiej doktryny, o tyle suspendowany ks. Lemański lansował treści dokładnie odwrotne. Treści mające rozwodnić katechizm Kościoła katolickiego.
Na ostatniej stronie okładki „Crème de la Kreml” znajdziemy fragment wypowiedzi cytowanego już przeze mnie na początku dziennikarza „Nowej Gazety” Dmitrija Muratowa. Padają tam słowa: „chcecie poznać prawdziwą Rosję? Czytajcie Wacka!”
To nieporozumienie. Czytajcie Wacka, jeśli chcecie poznać prawdziwą Polskę. A dokładniej Polskę numer trzy. Tym bardziej, że niedługo będzie ona już tylko wspomnieniem.
Dominik Szczęsny-Kostanecki
„Crème de la Kreml”
Wacław Radziwinowicz
Agora SA (Warszawa, 2016)
Dodaj komentarz
Uwaga! Nie będą publikowane komentarze zawierające treści obraźliwe, niecenzuralne, nawołujące do przemocy czy podżegające do nienawiści!