Koniecpol nad Bohem, Kamieniec Podolski nad Smotryczem i Dorohobuż w byłym województwie smoleńskim – zaledwie 300 kilometrów od Moskwy… Jeszcze w połowie XVIII wieku na terenach ówczesnego województwa chernichowskiego, kijowskiego, bracławskiego i podolskiego funkcjonowały polskie urzędy, reprezentowane przez senatorów z Podola czy Niżyna.
Przekraczając Zbrucz od strony Tarnopola wkraczamy jakby do innego świata. Nie zobaczymy tu „wioski za wioską”, do czego jesteśmy przyzwyczajeni na drogach krajowych, nie zobaczymy także tradycyjnych figurek świętych i Matki Bożej, postawionych tu i ówdzie nad drogą. Centralne i Wschodnie Podole wabi nas ogromnymi przestrzeniami, piękną przyrodą i ciepłym klimatem. Nic dziwnego, że osadnicy z Mazur i Krakowa od razu zakochiwali się w słonecznych i bogatych ziemiach, położonych nad Bohem i Dniestrem. Zakochiwali się i pozostawali tutaj, wrastając korzeniami i tworząc własny świat, wzbogacając potęgę Rzeczypospolitej od morza do morza.
Przeglądając statystyki spisu ludności na Ukrainie w poszukiwaniu mieszkających tutaj Polaków zobaczymy, że ostatni raz taki spis przeprowadzono w 2001 r. Policzono wtedy, że na całej Ukrainie mieszka nieco więcej niż 120 tys. osób polskiego pochodzenia. Czy można ufać tym liczbom?
W latach 20-30. XX w., kiedy Centralne i Wschodnie Podole znalazło się poza granicami II RP, Polacy wciąż stanowili bardzo bogatą i wykształconą część miejscowego społeczeństwa. W 1923 roku bolszewicy naliczyli na terenie dzisiejszego obwodu winnickiego 23 polskie szkoły! Na zachód od Żytomierza do 1935 roku funkcjonował cały Marchlewski Polski Okręg Autonomiczny ze stolicą w Dołbyszu – 650 kilometrów kwadratowych, czyli małe państwo. Dlaczego więc tak mało Polaków miało wpisane w paszporcie „Поляк” po tym, jak Ukraina stała się w 1991 roku niepodległa?
Przyczyny trzeba szukać w tych samych latach 20-30. Kiedy zakończył się exodus polskiej ludności z byłych terenów I RP po Traktacie Ryskim, z Podola nie wyjechało tak dużo Polaków, jak liczyło NKWD. Blisko milion inżynierów, nauczycieli, księży, znanych lekarzy i naukowców nie chciało porzucić rodzinnych stron i czekało póki „czerwona zaraza” zginie, w nadziei, że państwo, które powstało na krwi, szybko upadnie.
Niestety, już na początku lat 30. swoją gorliwą miłość do ziemi ojców Polacy zaczęli przypłacać własną wolnością i życiem. Zaczęło się od masowej kolektywizacji. Polacy z powodów oczywistych kolektywizowali się najgorzej. Nie chcieli pracować w niedzielę – bo święto, trzeba iść do kościoła, nie oddawali dobrowolnie swojej ziemi pod „dobro wspólne”. Po pierwszej fali represji Sowietów wobec ludności Podola, za którą można uważać Wielki Głód w latach 1932-33, na tej żyznej ziemi zginęło ponad 1,5 miliona ludzi. Znaczna część z nich to byli Polacy. Następnie rozpoczęły się wywózki na Syberię i do Kazachstanu. Lata 1935-36 wpisały się w historię Kresów sznurami pociągów, wywożących w bydlęcych wagonach dziesiątki tysięcy Polaków. Wielu zginęło z głodu i zimna, nawet nie dojechawszy do nieludzkiej ziemi. W Kazachstanie, wysadzeni w szczerym polu, wcześniej bogaci i dobrze prosperujący Podolacy musieli kopać sobie „ziemianki”, żeby nie umrzeć z zimna. Zamiast niedzielnej Mszy musiała wystarczyć im Modlitwa Różańcowa. Ratowali się nawzajem, jak mogli. Wrócili nieliczni.
Ale to nie był koniec męczeństwa Polaków za Zbruczem i na Wschodnim Wołyniu. Nadszedł słynny „prikaz” Jeżowa. W 1937 roku sowieckie władze już nie bawiły się w przesiedlenia i wywózki. Wystarczyło Polaka aresztować, rozstrzelać, zakopać w „dołach śmierci” i napisać rodzinie: „wasz papa został wysłany na Syberię bez możliwości korespondencji”. Winnica, Bar, Berdyczów, Żytomierz, Koziatyń… Te miasta są dobrze nam znane, jako centra polskości na Kresach Kresów. W aktach NKWD to miejsca masowej kaźni dziesiątków i setek tysięcy Polaków.
W Winnicy do dziś Park Kultury, znajdujący się w samym centrum miasta, jest miejscem, gdzie młode pary odkorkowują szampana, a emeryci tańczą w weekend walca. Tańczą i nie wiedzą, a może nie chcą wiedzieć, otumanieni sowiecką propagandą, że pod ich nogami leżą ciała – możliwie nawet, że ich własnych ojców i matek – bestialsko zamordowanych strzałem w tył głowy przez czerwonego kata…
Wracając do spisu ludności. Postrzegamy dzisiaj bardzo ciekawą sytuację na Ukrainie. Język polski staje się tak samo popularny, jak angielski, a mieszkańcy Podola nagle zaczęli wspominać, jak ich babcia modliła się do Matki Bożej w takim „dziwnym” języku. Według najskromniejszych obliczeń, gdyby kolejny spis ludności odbył się dzisiaj, to do polskiego pochodzenia przyznałoby się około miliona osób. Drugie tyle wie, że mają polskie korzenie (…). Czemu może posłużyć wysoka, oficjalnie potwierdzona ilość Polaków na Ukrainie? Na pewno wzmocnieniu pozycji polskiej mniejszości w rozmowach z władzami centralnymi, co powinno skutkować dalszym wzrostem liczby polskich szkół, kościołów i dwujęzyczności w rodzinach. Używanie języka polskiego na ulicy już nie jest zakazane, jak za carskiej Rosji po powstaniu styczniowym. A Podole… Nadal majestatycznie ciążące „białą plamą” w tożsamości rodaków, mieszkających w ukochanej Polsce może dzięki temu tekstowi skusi kogoś do wyjazdu śladami Potockich, Koniecpolskich, Grocholskich po białych dworkach i polskich rezydencjach, których tutaj pozostało najwięcej na Ukrainie…
Jerzy Wójcicki, Słowo Polskie
2 komentarzy
jerkras
31 stycznia 2016 o 20:54To samo kiedyś zrobimy z Rosja w rewanżu. Nie takie imperia upadły.
Pola
3 marca 2018 o 19:27Rosji możesz co najmniej skoczyć do małego palca u lewej nogi ha,ha,ha!!!