W końcu marca 1814 roku dwuletnia, krwawa wojna koalicji z napoleońską Francją dobiegała końca. Do Paryża zbliżały się armie koalicji antynapoleońskiej, a paryżanie z niepokojem oczekiwali najeźdźców, zwłaszcza Kozaków dońskich, których propaganda napoleońska zdążyła już solidnie obsmarować. Okazało się jednak, że nie taki diabeł straszny, jak go malują i blisko 600-tysięczna „stolica świata” znalazła w agresorach wdzięcznych i hojnych przybyszów.
29 marca ponad stutysięczna armia rosyjsko-prusko-austriacka od północy i wschodu dotarła do Paryża i świtem następnego dnia rozpoczęła szturm nie przygotowanej do obrony stolicy Francji. Mimo wyraźnych dysproporcji sił – Paryża bronił licho uzbrojony 25 tys. garnizon wzmocniony ok. 20 tys. żołnierzami gwardii narodowej i studentami – walki były krwawe: zaciekłe boje toczyły się m.in. o przedmieścia Belleville i Clichy oraz bronione przez Starą Gwardię Mortiera wzgórze Montmartre. Około godz. 17, kiedy straty po obu stronach zaczęły iść w tysiące (w szeregach sojuszników sumie zginęło i zostało rannych 8400 żołnierzy w tym 6000 Rosjan, Francuzi stracili 4000 zabitych i 1000 wziętych do niewoli), car Aleksander I wysłał parlamentariusza kpt. Michaiła Orłowa, który po trudnych, kilkugodzinnych negocjacjach skłonił Józefa Bonapartego oraz marszałków Marmonta i Mortiera do kapitulacji. Orłowa, który przejeżdżał do położonej w centrum miasta kwatery dowództwa obrony, poraziły spokój i cisza na ulicach: „Nie było słychać krzyków, nie dało się zauważyć najmniejszego ruchu, ani żadnych nadzwyczajnych przygotowań; słowem, była to obrona spokojna, przemyślana i zorganizowana w duchu czysto wojskowym, bez oznak entuzjazmu ze strony ludności”. Po drugiej stronie barykady radość była nieopisana: w obozach sojuszników żołnierze entuzjastycznie obejmowali się i palili na wiwat, a gen. Miłoradowicz, najwyraźniej nietrzeźwy, po przejęciu od Francuzów wzgórza Montmartre, wrzasnął: „Patrzcie, oto stolica całego świata; powitam ją swoim manewrem” i nakazał ostrzelać z artylerii leżące u jego stóp miasto.
Osobliwa zmiana wojsk w Paryżu nastąpiła płynnie i bez incydentów: kiedy o godz. 9 wojska francuskie w pełnym uzbrojeniu – był to jeden z warunków kapitulacji – wymaszerowały z miasta na południowy wschód, w kierunku Fontainebleau, z przeciwległej strony, w rejonie bramy miejskiej Saint Martin, wkraczać do niego zaczęły wojska sojusznicze. Sekretarz cara Wasyl Marczenko ironicznie skonstatował staranne przygotowania swoich rodaków do powitania „stolicy świata”: „wszystko (wojsko – aut.) wyczyściło się, wymyło i poszło do Paryża defilować”.
Czym bliżej centrum entuzjazm stawał się powszechniejszy. Poszczególne oddziały witały francuską stolicę z rozwiniętymi sztandarami, przy akompaniamencie werbli i muzyki. Jednym z pierwszych był pułk kozacki gwardii carskiej. Za nim w towarzystwie ponad tysiącosobowej świty oficersko-urzędniczej wjechali monarchowie i głównodowodzący kontyngentów sojuszniczych: car Aleksander I (na siwym wałachu Eclipse, podarowanym mu przez Napoleona podczas kongresu erfurckiego w 1808 r.), król pruski Fryderyk Wilhelm III, feldmarszałkowie: austriacki – Karl Schwarzenberg, pruski – Gebhard Blücher, rosyjski Michaił Barclay de Tolly i kanclerz rosyjski Karl Nesselrode. Wkraczający na czele Dońców ataman Matwiej Płatow wspominał, że był to imponujący triumf: „nie jestem w stanie go opisać – pisał do cesarzowej Elżbiety Aleksiejewnej – ale uniżenie donoszę tylko, że w przeszłych wiekach nie było takiego i chyba nie będzie w przyszłości. Po obu stronach był niewyobrażalnie radosny zachwyt, któremu towarzyszyły okrzyki tłumów paryżan: Niech żyje Aleksander! Ten, który przyniósł całej Europie pokój i dobrobyt”. W serdecznym przyjęciu „wyzwolicieli”, a zwłaszcza cara wyróżniali się francuscy rojaliści. Gilbert Stenger zapamiętał, że to „cesarz Aleksander był witany najserdeczniej. Kłaniał się tłumom, a wyglądającym z okien dziewczętom machał ręką. Pozostali członkowie orszaku byli zadowoleni z takiego wybuchu szaleństwa, zostawiając cały splendor carowi, bo to on prowadził najliczniejsze wojska i poniósł największe straty w czasie wojen napoleońskich. W pewnej chwili zobaczyliśmy, jak młoda i urodziwa hrabina de Périgord z białym sztandarem w ręku wskoczyła na koń jakiegoś kozaka i jechała w kolumnie”. To był ciepły, słoneczny dzień, więc paryżanie do zmroku oswajali się z w dużej części egzotycznymi gośćmi. Była to też okazja do zawierania pierwszych kontaktów biznesowo-towarzyskich. Do miasta wkroczyła ponad stutysięczna armia, w której kontyngent rosyjski liczył ok. 60 tys. żołnierzy i kozaków. Po zmroku, nie rzucając się w oczy, do miasta wjechały tabory i zaplecze logistyczne wojsk sojuszniczych.
Wbrew pozorom z początku entuzjazm paryżan nie był powszechny: co zrozumiałe miłością do Rosjan i ich sojuszników z miejsca zapałali zamieszkujący centralne dzielnice miasta rojaliści – burżuazja i arystokracja – którzy w carze widzieli nie tylko pogromcę znienawidzonego Bonapartego, ale przede wszystkim gwaranta restauracji Burbonów. Z rezerwą natomiast do „wyzwolicieli”, a zwłaszcza kozaków, podchodziła biedota z paryskich przedmieść, która w poprzednich miesiącach jak gąbka chłonęła propagandę napoleońską o niosących śmierć i zniszczenie chordach barbarzyńców. „Któż bez przerażenia słyszy o wyczynach tych barbarzyńców! Są wściekli, nic nie jest święte dla tych Tatarów. Prowadzi ich gniew, gwałt, morderstwa i pożary. Czego możemy spodziewać się po tych wilkach – udręczenia naszej ojczyzny” – brzmiała zwrotka ludowej pieśni pt. „Okrucieństwa kozaków” na motywach popularnej jednoaktówki „La soirée orageuse” Nicolasa Dalayraca i Jean-Baptiste Radeta.
Strach ma wielkie oczy, a i car, faktyczny lider koalicji antynapoleońskiej, nie zamierzał mścić się za zniszczenia i straty, które poniosła Rosja w pamiętnym 1812 roku z rąk „dwudziestojęzycznych Galów”. Już w chwili wkroczenia na terytorium Księstwa Warszawskiego na początku 1813 roku zaostrzył dyscyplinę – zwłaszcza w pułkach kozackich – wykluczającą rabunek i maruderstwo. Z kolei po wkroczeniu na terytorium Francji przypominał o łagodnym traktowaniu ludności w specjalnym rozkazie: „aby obchodzić się z mieszkańcami jak najbardziej po przyjacielsku, i zdobyć ich dla siebie bardziej wielkodusznością, niż zemstą, zgoła bez naśladowania Francuzów w Rosji”.
Aleksandryjski festiwal dobrej woli ruszył na dobre już w dzień zajęcia przez sojuszników stolicy Francji. O godzinie 15 ukazała się pierwsza z kilku carskich proklamacji – kolportowanych głównie przez kozaków – w której Aleksander I wyrzekł się negocjacji z Napoleonem i jego krewnymi, potwierdził nienaruszalność granic przedrewolucyjnej Francji oraz wezwał Francuzów do wybrania rządu tymczasowego, który przygotuje nową konstytucję.
Co innego liberalny image cara, co innego praktyka, bo już następnego dnia Aleksander na czele rządu tymczasowego postawił Maurice`a Talleyranda, machiawelicznego manipulatora i lawiranta. Do 1807 roku kierował dyplomacją napoleońską, ale po konflikcie z cesarzem przeszedł do opozycji i zaczął spiskować z Rosją i Austrią. W takiej sytuacji jego nominacja na urząd pierwszego ministra była w pełni zrozumiała. Komendantem miasta car wyznaczył francuskiego emigranta w rosyjskiej służbie płk. hrabiego de Rochechouart, a generał-gubernatorem gen. Fiodora Osten-Sackena.
Jeszcze przed wprowadzeniem wojsk do miasta car przyjął delegację rady miejskiej, której, deklarując wzięcie miasta pod osobistą opiekę, obiecał bezpieczeństwo osobiste i nienaruszalność własności paryżan. Jego słowa potwierdził Osten-Sacken, który zakazał żołnierzom prześladowania mieszkańców i mieszania się w ich spory polityczne. A obawy co do polaryzacji nastrojów paryżan zdawały się uzasadnione. Wspominał o tym były adiutant Kutuzowa Aleksander Michajłowski-Danilewski: „19 marca wszedłem dyskretnie do Palais Royal, gdzie zobaczyłem kilka tysięcy ludzi, którzy tłoczyli się w ogrodzie i galeriach. Gromadzili się w różnych miejscach, wokół mówców, z których jedni sławili chwałę oręża francuskiego, drudzy Burbonów, trzeci talenty Napoleona”.
Szybko górę wzięli przeciwnicy Napoleona, a dowodem ich radykalizacji było wymuszenie na władzach demontażu posągu Napoleona z Kolumny Wielkiej Armii na placu Vendȏme. Jeszcze na początku kwietnia car, gwarant spokoju i porządku w mieście, zapewne z powodu błędnej diagnozy nastrojów paryżan, optował za pozostawieniem w nienaruszonym stanie pomnika chwały „napoleońskiego antychrysta”, a zarazem swojej hańby spod Austerlitz. Odpuścił jednak po kilku tłumnych wiecach, w trakcie których gawiedź próbowała bezceremonialnie i dyletancko – odganiając przy tym rosyjskie warty – zrzucić posąg Bonapartego. W końcu 8 kwietnia, z pomocą specjalnej konstrukcji, zdjęto i odłożono go do lamusa.
Aby zjednać sobie paryżan Rosjanie dbali o najdrobniejsze szczegóły. Przykładem białe opaski, które formalnie miał nosić każdy żołnierz armii sojuszniczych na lewym przedramieniu, jednak tylko oni skrupulatnie wykonywali ten rozkaz. Był to nie tylko znak rozpoznawczy dla wojsk sojuszniczych, ale zaczerpnięty od francuskich rojalistów symbol programu politycznego koalicjantów antynapoleońskich, którego celem była restauracja Burbonów. Michajłowski-Danilewski wspominał, że „paryżanom bardzo podobało się, że nosimy białą opaskę na lewej ręce, i że dodaliśmy białe oblamowanie do naszych kokard. To zjednywało nam sympatię i ściśle łączyło dwa narody, ponieważ praktycznie wszyscy bez wyjątku Francuzi nosili białe kotyliony i dodawali do ubioru biały kolor na znak swojego przywiązania do Burbonów. Prusacy i Austriacy, cały czas w mundurach, nie starali się skromnym zachowaniem podnieść swoje zwycięstwo. U Austriaków jest w zwyczaju nosić na czakach i kapeluszach zielone gałązki. Francuzi obruszali się na to, traktując gałązki jako wyobrażenie wieńców laurowych. Owe nieporozumienie powodowało kłótnie, awantury i zabójstwa”.
Oddziały rosyjskie – głównie pułki kozackie – rozłożyły się biwakami na Polach Elizejskich i na Polu Marsowym. I – jak zauważył oficer Iwan Łażecznikow – było to widowisko godne „szkicownika Orłowskiego” (rosyjskiego malarza, portretującego również kozaków): „tam gdzie paryski elegant wręczał swojej pięknej lubej bukiecik świeżych kwiatów i drżał z zachwytu, odczytując zachętę w jej czułych spojrzeniach, stoi nad dymiącym ogniskiem Baszkir, w ogromnej zatłuszczonej czapie z długimi uszami, i na końcu strzały piecze swój befsztyk. Trotuary i ścieżki pokryły siodła i kosmate burki”. Obozy zabudowane chatkami, szałasami i budkami tętniły życiem niemal przez całą dobę. Kwitł handel i stosunki towarzyskie: do obozów tłumnie ściągali handlarze żywnością i czym popadnie, także ludność zaciekawiona egzotyką przybyszów ze stepów dońskich i Kaukazu.
Dyslokacja pułków kozackich pod gołym niebem wynikała ze względów bezpieczeństwa. Dowództwo rosyjskie, mimo jednoznacznych rozkazów o zachowaniu dyscypliny, wolało dmuchać na zimne i nie pozwalało kozakom w czasie kampanii z lat 1813-1814 na kwaterunek w domach prywatnych. Wyjątkiem był pułk kozacki gwardii – jedyna regularna formacja tego typu – który, jako osobista ochrona cara, został wraz z nim zakwaterowany w użyczonym przez Talleyranda domu przy ulicy Saint-Florentin (w pobliżu placu Zgody i ulicy Rivoli).
Spartańskie warunki życia – „o trawie i wodzie” – zmuszały ich do ekwilibrystyki w zdobywaniu żywności. Francuzi z bezsilną złością wspominali obozujących opodal pałacu Napoleona w Fontainebleau kozaków, którzy „wyłowili i zjedli ozdobne karpie z tamtejszych stawów”.
Zupełnie inaczej wyglądało to w centrum Paryża. Michaiłowski-Danilewski wspominał, że „Paryżanie z satysfakcją patrzyli na (kozackie) biwaki. Resztki siana, którego nie zjadły konie, służą żołnierzom za pościel. Wiązki słomy przykrywają ich lance oparte o drzewa, co stanowi rodzaj zadaszenia; a pod tym znajdują się kozacy i ich rzeczy. Przed każdym biwakiem płoną ogniska, gdzie przygotowuje się pożywienie; tu widzicie żołnierza, który kraje mięso, drugi rąbie drewno, inny czyści broń albo odpoczywa, mając za poduszkę siodło swojego konia”. Wieczorami kozackie biwaki rozbrzmiewały rzewnymi pieśniami i tańcem, a dostarczycielami wina i mocniejszych trunków nierzadko byli uczestniczący w tych wieczorynkach paryżanie. Kozakom w zachowaniu higieny osobistej oraz w dobrej kondycji koni pomagała bliskość Sekwany, w której dokonywali grupowych ablucji.
Sukces kampanii 1814 roku i entuzjazm z powodu łatwego opanowania Paryża skłonił cara do wypłacenia swoim żołnierzom nie tylko zaległego żołdu za lata 1812-1813, ale także awansem za rok bieżący. Oficerom i oficerom sztabowych tylko strawnego dostało się po 5 i 10 franków za dzień. Oferta gastronomiczno-kulturalna Paryża była bogata, a ceny bardzo przystępne. Sześciodaniowy obiad w restauracji w Palais-Royal kosztował 1 franka i 50 centymów. Rzecz jasna kuchnia francuska, choć trafiała w gusta najwybredniejszych, zasadniczo różniła się od rosyjskiej. Oficer Aleksander Czertkow zauważył: „Francuzi w ogóle nie jedzą zup z warzywami, makaronem i chlebem. I śmieli się z nas za każdym razem, kiedy jedliśmy żur z chlebem. Inny oficer Aleksander Mirkowicz wspominał zabawne kulinarne qui pro quo: „Wskazano nam dobrą restaurację i wparowaliśmy do niej dużą grupą oficerów. Usiedliśmy za stołem, podają bardzo dobre jedzenie, a nam szczególnie smakuje biały sos z nóżkami kurcząt. Daliśmy znać po sobie, że to bardzo smaczne i szczęśliwy garson, widząc, że to danie bardzo nam smakuje, zaproponował – „nie chcieliby Panowie powtórzyć: wszyscy mówią, że to nasze danie jest bardzo dobrze przygotowane, a to dlatego, że zawsze wybieramy do niego najlepsze żaby”. Osłupieliśmy!… a ja szybko odparłem: „nie trzeba, dziękujemy, proszę podawać następne”.
Ale nie tylko kulinariami ekscytowali się żołnierze rosyjscy i kozacy. Przypływ gotówki spowodował, że byli dobrym, ale wymagającym klientem na targach spożywczych i w sklepach z różnościami np. w Palais-Royal i słynnych paryskich pasażach. Z relacji oficera Nikołaja Kowalskiego wynika, że paryscy handlarze przygotowywali ofertę handlową dla obcych żołnierzy na długo przed zajęciem miasta przez armie sojusznicze: „Wybrałem się do Palais-Royal, gdzie wśród wielu rzeczy sprzedawano już rosyjskie epolety, szable, naszywki na kołnierze oraz ordery. Na Krzyżach Gieorgijewskich, rzecz jasna francuskiej fabrykacji, przedstawione były konie na wzór angielskich. To dowód, że kupcy oczekiwali przybycia armii rosyjskiej do Paryża i zawczasu przygotowali swój towar, który sprzedawali trzy razy drożej”.
W poszukiwaniu strawy duchowej tłumnie odwiedzali muzea z Napoleońskim w Luwrze na czele, a także teatry i rewie. Dla oficerów kochających ryzyko i ów dreszcz emocji znany każdemu hazardziście otworem stały liczne kasyna. Jednym z najzagorzalszych graczy był gen. Miłoradowicz, który większość swojego żołdu za lata 1812-1814 przegrał w karty. Niefortunnych oficerów-hazardzistów, który przegrali nie tylko swoje pieniądze, ale i kredyt od paryskich bankierów było o wiele więcej. Car był bezgranicznie szczodry i przed opuszczeniem Paryża spłacił ich długi.
Z raportu sporządzonego przez ministra policji Jean-Marie Savary`ego wynika, że w 1810 roku w Paryżu prostytucją zawodowo parało się w sumie 15-16 tys. kobiet (8-9 tys. w 180 lupanarach, 3-4 tys. na własną rękę w wynajętych pokojach, 4 tys. jako „ulicznice”) oraz 7-8 tys. dorywczo (m.in. robotnice, kwiaciarki i aktorki). Stanowiło to odpowiednio 2,5%-4% ludności Paryża oraz 5%-8% populacji paryżanek. Kampanie napoleońskie, zwłaszcza wyprawa do Egiptu, i migracje z kolonii spowodowały nie tylko we Francji, ale w całej Europie gwałtowny wzrost zachorowalności na choroby weneryczne. W celu utrzymania pod kontrolą zdrowia publicznego już w marcu 1802 roku Joseph Fouché, poprzednik Savary`ego na stanowisku ministra policji, wprowadził obowiązkową kontrolę zdrowia prostytutek dwa razy w miesiącu. Savary poszedł dalej i w styczniu 1810 zarządził cotygodniowe badania. Niestety obejmowały one wyłącznie kobiety trudniące się zarejestrowanym nierządem w zamtuzach, bez nadzoru zaś wciąż pozostawała ogromna szara strefa prostytucji dorywczej i – by tak rzec – „nieskoszarowanej”. Problem ten z ostrością ujawnił się w czasie pobytu wojsk okupacyjnych w Paryżu. Ze zrozumiałych powodów nie istnieją statystyki zapadalności na choroby weneryczne wśród żołnierzy armii sojuszniczych we Francji, ale bez wątpienia, przy właściwie nieograniczonym dostępie do usług tej natury w Paryżu, musiała to być kwestia spędzająca sen z powiek dowództwom kontyngentów narodowych.
A okazji i miejsc do zawarcia przygodnych znajomości i ustalenia warunków „płatnej miłości” było w Paryżu aż nadto. Ot choćby w ogrodach, galeriach handlowych oraz Cafée de la Paix w Palais-Royal, w Ogrodzie Luksemburskim, no i na ulicy Rivoli – biegnącej wzdłuż Luwru i Ogrodów Tuileries do placu Zgody – promenadzie cieszącej się popularnością nie tylko wśród spacerowiczów. Nawiązywanie kontaktów przychodziło z łatwością, bo – co podkreślali żołnierze francuscy tej doby, którzy przecież z niejednego pieca chleb jedli – paryżanki trudniące się tym biznesem, w porównaniu z wiedenkami, berlinkami, drezdenkami i zuryszankami, odznaczały się serdecznością, otwartością i ekspansywnością towarzyską. Rzecz jasna wpływ na to miała wyraźnie większa niż w Europie swoboda obyczajowa paryżan i ich bezpruderyjność.
Jeden z nad wyraz pruderyjnych oficerów kozackich obrazowo przedstawił ową ofensywę strategiczną paryskich dam półświatka w Palais-Royal: „Wieczorem ten Pałac rozświetla olśniewająca iluminacja, niczym czarodziejski zamek, płonie i magnetyzuje czarem! I naraz zjawiają się na scenie uwodzicielskie dziewczęta… spryskane aromatycznymi wonnościami!. Spacerują kołysząc się na palcach, potrącają każdego napotkanego, nucąc sprośne pieśni lgną do mężczyzn, którzy w tym czasie zbierają się na miejscu tej karygodnej rozpusty. Wykorzystują każdy sposób, aby złowić widza… Nie tylko młodzi, często też podstarzali więzną w tej pajęczynie śmiercionośnej zgnilizny. Owa królewska rezydencja przemieniła się w ciżbę bezwstydu, pokusy i zhańbienia”. Zapomniał dodać, że w owym teatrum bezeceństwa ważną rolę odgrywały również dziewczęta, które nachalnie sprzedawały niepozorne pakiety z napisem „rob antisifilique”.
A sytuacja zarażonych syfilisem była beznadziejna. Podówczas w Paryżu funkcjonowały cztery przeludnione oddziały szpitalne dla syfilityków – w Hotel-Dieu, Val-de-Grâce, Gros-Caillou oraz w części więzienia Petite-Force na ulicy Saint-Antoine – których możliwości były kroplą w morzu potrzeb. Bezradność ówczesnej medycyny, brak wystarczającej ilości placówek, ich fatalny stan sanitarny (na jedno łóżko przypadało czterech chorych) oraz ostracyzm powodowały, że właściwie były to umieralnie. Młody oficer Iwan Kazakow, wspominając wizytę u zaprzyjaźnionego lekarza francuskiego dr. Dupoitrena, dyrektora szpitala Hotel-Dieu, zanotował dramatyczne wrażenia z wizyty na oddziale dla syfilityków i słowo honoru, które dał doktorowi, że „jego noga nie postanie w tych paskudnych spelunkach” (rzecz jasna mowa o miejscach rozpusty).
Wymarsz wojsk sojuszniczych z Paryża i Francji rozpoczął się 3 czerwca. Był to jeden z ważniejszych punktów traktatu paryskiego z 30 maja. Wojska alianckie, w tym oddziały rosyjskie oraz dziewięć pułków kozackich, na krótko wkroczą do Paryża w lipcu następnego roku, po pokonaniu Napoleona pod Waterloo.
Opr. TB
ilustr. akwarele Georgesa Emmanuela Opitza
Dodaj komentarz
Uwaga! Nie będą publikowane komentarze zawierające treści obraźliwe, niecenzuralne, nawołujące do przemocy czy podżegające do nienawiści!