Do wiosny 1812 roku Napoleon liczył, że Rosja da się sprowokować i zaatakuje pierwsza. Według tego planu rosyjskie wojska miały zostać wciągnięte w głąb Księstwa Warszawskiego i rozbite w jednym decydującym starciu. W ten sposób bramy do imperium carów stanęłyby otworem. Aleksander I nie złapał przynęty i cierpliwie czekał na ruch Napoleona. W tej sytuacji cesarz Francuzów musiał zmodyfikować koncepcję wojny. Nowy plan przewidywał błyskawiczne uporanie się z przeciwnikiem na Białorusi: 220-tys. zgrupowanie pod dowództwem cesarza miało przekroczyć Niemen między Kownem a Olitą i z pomocą operujących z terytorium Księstwa Warszawskiego zgrupowań księcia Eugeniusza de Beauharnais (80 tys. żołnierzy) i Hieronima Bonaparte (również 80 tys.) najpierw zająć Wilno, a później na raty rozgromić rosyjską 1. Armię Zachodnią (130 tys. żołnierzy) pod komendą ministra wojny Michaiła Barclaya de Tolly i 2. Armię Zachodnią (60 tys. ludzi) księcia Michaiła Bagrationa.
1 czerwca 1812 roku cesarz w liście do swojej żony Marii Luizy optymistycznie zadeklarował: „myślę, że w ciągu trzech miesięcy będzie po wszystkim”. Słowem, jeden-dwa miesiące na rozbicie przeciwnika u zachodnich granic Rosji, plus miesiąc pościgu za niedobitkami i zajęcie jak największego terytorium ‒ najlepiej z Moskwą lub Petersburgiem. Napoleon nie zaprzątał sobie na razie głowy tkwiącą pod Pińskiem 3. Armią Obserwacyjną gen. Aleksandra Tormasowa ani tzw. Armią Dunajską adm. Pawła Cziczagowa, która strzegła od południa Ukrainy przed groźbą inwazji Turcji; liczył, że nie zdołają one na czas włączyć się do działań wojennych, a rozprawienie się z głównymi siłami wroga zmusi Aleksandra I do zawarcia pokoju. W dłuższej perspektywie zwasalizowana Rosja miała posłużyć Napoleonowi do ekspedycji indyjskiej, czyli dobrania się do skóry Anglii.
Rosjanie byli dość dobrze zorientowani w możliwościach mobilizacyjnych Francji i jej sojuszników, dyslokacji i liczebności sił, które Napoleon zamierzał rzucić przeciw nim, a także w nastrojach społecznych w krajach znajdujących się pod napoleońskim protektoratem. Dzięki temu Aleksander I i rosyjskie dowództwo pojęli, że nie mają szans na pokonanie najeźdźcy w otwartym polu. Wielką Armię ‒ trafnie szacowaną przez wywiad rosyjski na 450‒500 tys. żołnierzy ‒ trzeba było wciągnąć w głąb Rosji i wyniszczyć wojną podjazdową. Kluczem do zwycięstwa miało być wykorzystanie ogromnych przestrzeni kraju i przeciągnięcie do zimy działań wojennych. Nadto ‒ dzięki sprytnej dezinformacji ‒ udało się wmówić Napoleonowi, że Barclay de Tolly nie zamierza oddać Wilna bez walki.
24 czerwca główne zgrupowanie Wielkiej Armii na czele z Napoleonem sforsowało Niemen i ruszyło w kierunku Kowna i Wilna. Francuski wódz był zaskoczony, bo wbrew rachubom trafił w próżnię. Barclay de Tolly sprytnie uniknął przeciwnika: wódz rosyjski ze swoimi wojskami zawczasu opuścił stolicę Litwy i wycofał się na wschód, w kierunku Dryssy. Równocześnie na północny wschód ‒ w kierunku Dyneburga ‒ umknął znajdujący się w jej składzie korpus gen. Ludwika Wittgensteina. Podobnego uniku dokonał Bagration, który słusznie przewidział, że marsz spod Wołkowyska na północ to jak pchanie się lwu w paszczę: dążąc do starcia z główną częścią Wielkiej Armii pod dowództwem Napoleona zostałby odcięty przez korpusy Hieronima Bonapartego i księcia Józefa Poniatowskiego, które 30 czerwca wkroczyły do Grodna. W tej sytuacji wycofał się w kierunku Lidy, a następnie Miru, gdzie połączył się z Kozakami atamana Matwieja Płatowa. Napoleon nie dawał jednak za wygraną: w kierunku Mińska pchnął korpusy marsz. Louisa Davouta i Poniatowskiego, aby uniemożliwić Bagrationowi przeprawę przez Berezynę w okolicach Borysowa. Miały do nich dołączyć siły Hieronima Bonapartego, jednak ten działał zbyt wolno. Dużo było w tym jego winy (po pełnym inwektyw liście od Napoleona obraził się i opuścił armię), ale przyszło mu się też zmagać z trudnościami logistycznymi: wobec nikłej możliwości zaprowiantowania wojsk na opanowanym terenie ‒ Rosjanie to, czego nie zdołali wywieźć, niszczyli (składy zbożowe i młyny) ‒ musiał poświęcić dużo energii na organizację żywności i furażu dla jednostek kawaleryjskich. Zadanie dopadnięcia 2. Armii Zachodniej otrzymał Poniatowski, którego zagony starły się pod Mirem i Romanowem z Kozakami Płatowa. Cały trud poszedł na marne, bo Bagration bez trudu przeprawił się przez Berezynę. Również korpus kawalerii Joachima Murata oraz 4. korpus księcia Eugeniusza Beauharnais nie zdołały dopaść l. Armii Zachodniej Barclaya de Tolly: rosyjski wódz, dzięki rzuceniu do walki korpusu Aleksandra Ostermana-Tołstoja, zdołał wycofać się za Dźwinę. W końcu lipca obie armie rosyjskie połączyły się w okolicach Smoleńska.
Bilans pierwszego miesiąca wojny był niezbyt pomyślny dla Napoleona: nie udało się rozbić nieprzyjaciela ani na Litwie, ani na Białorusi, a na domiar złego znacznie stopniały szeregi Wielkiej Armii. Szacuje się, że straty marszowe (maruderzy, chorzy i jeńcy), a także wydzielanie jednostek do zabezpieczenia wydłużających się linii komunikacyjnych zmniejszyły o połowę jej stan wyjściowy. Inaczej mówiąc, w okolicach Berezyny ‒ a więc 450 km od Bugu ‒ Wielka Armia liczyła już tylko 180 tys. żołnierzy.
Nadzieje Napoleona na dopadnięcie wroga odżyły wraz z dotarciem do Dniepru. Liczył, że Barclay de Tolly będzie bronił Smoleńska za wszelką cenę. Pomylił się. 13 sierpnia główne siły Wielkiej Armii sforsowały rzekę i połączyły się z korpusem marsz. Davouta. Przodem ruszyły kawaleria Joachima Murata i korpus marsz. Michela Neya, które po sześciogodzinnym boju uporały się z 27. dywizją gen. Dymitra Niewierowskiego. Zamierzeniem cesarza Francuzów było zmuszenie przeciwnika do przyjęcia bitwy na przedpolach Smoleńska. Zapewne sukces tej operacji byłby najlepszym prezentem urodzinowym, jaki mógł sobie wymarzyć (15 sierpnia obchodził 43 urodziny). Tyle tylko, że ani głównodowodzący, ani Bagration, trzymając się taktyki wciągania wroga w głąb kraju, nie zamierzali wdawać się w takie starcie. Opór piechurów Niewierowskiego pozwolił głównym siłom rosyjskim wycofać się do Smoleńska. 16 sierpnia pod miasto przybyła awangarda Murata i Neya, jednak ich siły były zbyt słabe, aby z marszu podjąć szturm. Następnego dnia dołączyła do nich reszta głównego zgrupowania Wielkiej Armii.
Barclay de Tolly już wtedy zdecydował o wycofaniu się z miasta, pozostawiając do osłony ewakuacji 4. korpus gen. Dymitra Dochturowa oraz dywizje Piotra Konownicyna i Niewierowskiego. Smoleńszczanie i żołnierze, niesieni religijnym zapałem ‒ 17 sierpnia celebrowano święto Przemienienia Pańskiego ‒ ale także nieświadomi rozkazu rosyjskiego głównodowodzącego, ochoczo stanęli do walki. 1. korpus Davouta, który był najsilniejszym zgrupowaniem i stanowił centrum wojsk napoleońskich, uderzył na Przedmieście Mścisławskie. Na lewo od niego, od strony Przedmieścia Kraśnieńskiego, do szturmu ruszyły oddziały pod komendą Neya. Z kolei Poniatowski na południowym zachodzie zaatakował rogatki Nikolskie. Bój był zacięty i krwawy. Barclay de Tolly w mig pojął, że zadaniem działających na skrzydłach korpusów Neya i Poniatowskiego jest odciągnięcie uwagi od głównego aktora tej batalii ‒ korpusu Davouta. Umiejętnie więc szafował rezerwami, które przy dużych stratach, ale też dzielnie się odgryzając, długo powstrzymywały wroga. Poniatowski został odparty, zabitych i rannych zostało aż 77 oficerów (zginął gen. Michał Grabowski, kontuzje odnieśli m.in. gen. Józef Zajączek i płk Jan Krukowiecki) oraz 1265 żołnierzy. Jak po grudzie szło też Neyowi.
Wobec twardego oporu Rosjan Napoleon, który dysponował imponującym parkiem artyleryjskim 490 armat, nakazał zmasowany ostrzał miasta, które szybko ogarnął gigantyczny pożar. Dopiero po zmroku dywizjom generałów Charles’a Gudina, Louisa Frianta i Charles’a Moranda z korpusu Davouta udało się wedrzeć do miasta przez bramę Mołochowską. Wtedy jednak dobiegała końca ewakuacja wojsk Braclaya de Tolly i Bagrationa, które zdołały wycofać się za Dniepr. Bilans walk był porażający: za cenę ok. 10 tys. zabitych i ciężko rannych Napoleonowi udało się opanować zgliszcza wrót do Rosji. Straty Rosjan były podobne.
Heroiczny bój o Smoleńsk wywarł wrażenie w obydwu obozach. Był też końcem kariery Barclaya de Tolly na stanowisku głównodowodzącego: krytykowany za kunktatorstwo i defensywną taktykę został zdymisjonowany. Jego miejsce zajął gen. Michaił Kutuzow ‒ lawirant i chytry strateg, ale marny organizator, niecieszący się zaufaniem cara, jednak popularny w armii i kręgach konserwatywnych.
Po bitwie o Smoleńsk rozpoczął się nowy etap kampanii: po przekroczeniu Dniepru Wielka Armia wkroczyła na etniczne tereny rosyjskie. Napoleońskim dowódcom brakowało dokładnych map. Nie można było liczyć na przychylne nastawienie miejscowych. Nadto sytuację komplikowało pogorszenie się warunków aprowizacyjnych dla armii liczącej 160‒170 tys. żołnierzy oraz 140‒150 tys. koni kawaleryjskich i taborowych (z tym nie najlepiej było już na Białorusi, gdzie masa koni padła od niedojrzałego zboża). Prawda, rozbudowane tabory i dość sprawny system dostaw zapewniały w dużym stopniu zaprowiantowanie oddziałów, jednak czym dalej na wschód, wielonarodową armię zaczęła trapić zmora maruderstwa ‒ typowe zjawisko ujawniające się w przedłużającej się kampanii, prowadzonej na ubogim gospodarczo teatrze działań.
Demoralizujące się żołdactwo, ów najazd dwudziestojęzycznych Galów, jak ‒ nie bez racji ‒ określała Wielką Armię rosyjska prasa, bezwzględnie łupiło ludność cywilną, ale też siebie nawzajem. Jean Baptiste de Marbotowi, autorowi poczytnych pamiętników z kampanii 1812 roku, w pamięć szczególnie wryli się polscy towarzysze broni: „Pragnienie wzbogacenia się spowodowało, że zyskaliśmy wroga w osobach naszych sprzymierzeńców. Chodzi o Polaków. Marszałek de Saxe, syn jednego z ich królów, powiedział słusznie, że Polacy to najwięksi łupieżcy świata, którzy nie uszanowaliby nawet majątku swych rodziców. Ci, którzy byli w naszych szeregach, nie szanowali w każdym razie własności swych sprzymierzeńców. W drodze i na biwakach kradli wszystko, co widzieli, ale ponieważ byliśmy nieufni, pojedyncze kradzieże stały się bardzo trudne. Postanowili oni więc pracować na większą skalę. W tym celu zorganizowali się w bandy, przebrali się za chłopów i z zapadnięciem zmierzchu wymykali się poza obręb biwaku. Następnie zbierali się w umówionym miejscu i wracając do naszego obozu z kozackim okrzykiem hura! hura!, wzniecali przerażenie w umysłach słabych ludzi. Wielu z nich wówczas uciekało, pozostawiając swój dobytek i prowiant, który pseudo-kozacy grabili i uciekali. Potem za dnia przyłączali się do kolumny…”. Trudno powiedzieć, jaka była skala tego procederu. Niewątpliwie dochodziło do niego w jednostkach o mieszanym narodowościowo składzie, np. 4. korpusie rezerwowym jazdy pod dowództwem wicekróla Włoch Eugeniusza de Beauharnais, w którym służyli Polacy, Sasi i Westfalczycy.
Na przełomie sierpnia i września wytworzyła się nowa sytuacja strategiczna, która dawała Napoleonowi szansę doprowadzenia do oczekiwanego starcia, decydującego o losach kampanii. Rosjanie dowiedzieli się, że celem Wielkiej Armii jest Moskwa, a nie Petersburg. Kutuzow natomiast ‒ mimo że gotowy był kontynuować strategię poprzednika ‒ musiał liczyć się ze zdaniem cara i opinii publicznej. Oczekiwania były jasne: armia miała wreszcie stawić czoło najeźdźcy w walnym starciu, a jeśli nie zdołałaby go pokonać, to przynajmniej nie oddawać bez walki starej stolicy. Na początku września rosyjski głównodowodzący wybrał pozycję obronną w rejonie wsi Borodino, Siemionowskoje i Szewardino, położonych między starą i nową drogami moskiewskimi. Początkowo kluczową rolę miała tu odgrywać potężnie umocniona ‒ obsadzona przez 11 tys. żołnierzy z 36 działami ‒ reduta w Szewardino. Kutuzow sprytnie usytuował swoje linie obronne w kierunku północno-zachodnim, a więc ukosem do wymienionych traktów, aby zmusić Napoleona do przegrupowania swoich wojsk pod lufami rosyjskich armat. W sumie siły rosyjskie liczyły ok. 156 tys. żołnierzy (w tym 11 tys. Kozaków i 28,5 tys. pospolitaków) oraz 624 działa (tylko jedną trzecią stanowiła ciężka artyleria).
5 września pod Szewardino nadciągnęła Wielka Armia, która liczyła 130‒135 tys. żołnierzy z 587 działami. Napoleon postanowił rozegrać tę batalię na swoich warunkach i wytrącić z ręki Kutuzowa atut narzuconego pola bitwy. Z pozoru przyjął warunki rosyjskiego wodza, jednak postanowił zaskoczyć go manewrem oskrzydlającym od południa ‒ w kierunku wsi Utica, gdzie nie było tak silnych umocnień i artylerii. Plan był chytry, gorzej z wykonaniem. O godz. 16 na pozycje wroga na prawym skrzydle i w centrum ruszyły korpus księcia Eugeniusza, kawaleria Murata oraz dywizja piechoty gen. Jeana Dominiqueʼa Compansa. Wprawdzie wicekrólowi Włoch nie udało się opanować Borodina, gdzie rękę na pulsie osobiście trzymał Kutuzow, lepiej poszło natomiast Muratowi i Compansowi, którzy szybkim atakiem zdobyli redutę szewardyńską ze wsią Szewardino. Tego dnia straty rosyjskie sięgnęły 6 tys. zabitych. Wielka Armia straciła 3 tys. żołnierzy.
W nocy obie strony przegrupowały się. Kutuzow po stracie Szewardino wycofał swoje oddziały na drugą linię umocnień, ustawiając swoje wojska prostopadle do obu traktów moskiewskich. Rosyjską linię obrony oparto na usypanych pospiesznie umocnieniach ziemnych. Prawej, tzw. Wielkiej Reduty, broniło do 21 armat i piechota. Każdą z trzech usypanych pod wsią Siemienowskoje redut obsadzono ośmioma armatami i strzelcami.
Z kolei Napoleon główne siły skupił w centrum i na prawym skrzydle (ok. 90 tys. żołnierzy). Nadto w centrum nakazał usypać reduty, które obsadził korpusem księcia Eugeniusza ‒ w razie gdyby Rosjanom zachciało się zaatakować.
Rozpoczęta po godz. 6, rozgrywana na prawie ośmiokilometrowym froncie, bitwa ogniskowała się wokół kilku punktów. Na prawym skrzydle Rosjan dowodzonym przez Barclaya de Tolly, wzięcie Borodino przez księcia Eugeniusza otworzyło drogę do ataku na Wielką Redutę. Pierwszy szturm krwawo odbito. Na lewym skrzydle, dowodzonym przez Bagrationa, atakowane przez Davouta i Neya flesze (reduty, później zwane Bagrationowskimi) przechodziły z rąk do rąk. Wsparty przez rezerwy Bagration został śmiertelnie ranny. Ok. godz. 10 Kutuzow rzucił kawalerię Matwieja Płatowa i Fiodora Uwarowa za lewe skrzydło Wielkiej Armii, chcąc osłabić jej nacisk. Wspomagani przez jazdę Murata francuscy piechurzy wzięli flesze, ale nie starczyło sił na umocnioną wieś Siemionowskoje. Dwugodzinny rajd rosyjskiej jazdy nie odciągnął wojsk Napoleona z centrum, lecz opóźnił frontalny atak. Za Uticą siły Poniatowskiego nie wystarczyły do zepchnięcia z pozycji piechoty (śmiertelnie rannego) Aleksandra Tuczkowa.
Kluczem do rosyjskiej pozycji było osłonięte wąwozem i strumieniem, umocnione Siemionowskoje. Wokół ostrzeliwanej z setek dział wsi doszło do kilkugodzinnej bitwy piechoty i jazdy. Mimo zużycia rezerw po południu Rosjanie odeszli na wschód, a na czworoboki ich gwardii spadła artyleryjska nawała. Zaś między godz. 15 a 16, po szarży saskiej, polskiej i francuskiej ciężkiej jazdy oraz piechoty Eugeniusza, utracili Wielką Redutę. Na ich lewym skrzydle wsparty przez Westfalczyków Junota Poniatowski odepchnął wreszcie Karla Baggohufvudta (zastąpił Tuczkowa). Mimo odwrotu Rosjan, niepewny realnej siły przeciwnika, Napoleon nie użył gwardyjskiej rezerwy (poza częścią młodej gwardii). Zdobył pole, ale nie rozbił wroga.
Gdy po godz. 17 bitwa dogasała, cesarz miał jeszcze 18 tys. świeżych wojsk, Kutuzow ‒ najwyżej 9 tys. Rosyjskie kolumny odeszły w porządku ku Moskwie. W rzezi z 5 i 7 września Kutuzow stracił do 50 tys. zabitych i rannych (w tym czterech zabitych i 23 rannych generałów), Napoleon zaś ‒ 35 tys. (12 generałów poległo, a Davout i 38 generałów odniosło rany).
13 września w podmoskiewskich Filach odbyła się narada Kutuzowa i generałów, podczas której radzono, co dalej ‒ bić się czy oddać Moskwę bez walki? Głosy rozłożyły się mniej więcej po równo, ale zdecydował Kutuzow: Moskwa nie będzie broniona. Przemknął się generał-gubernator Moskwy Fiodor Rostopczyn, który po decyzji rosyjskiego głównodowodzącego pospieszył do miasta, opuszczonego już przez większość mieszkańców. Od kilku tygodni kiełkował mu w głowie makiaweliczny plan ‒ niedopuszczenia, aby wróg wzmocnił się kosztem Moskwy. Cel uświęcał środki. Tym bardziej, że car dał mu carte blanche.
14 września Wielka Armia dotarła do Moskwy. Napoleon zatrzymał się ze swoją świtą na Górze Pokłonnej – ponoć w oczekiwaniu na deputację władz municypalnych, która zaprosiłaby go do miasta. Tymczasem patrole raportowały, że miasto opustoszało. Kiedy na Przedmieściu Twerskim pojawił się Murat ze swoją kawalerią, przybył do niego parlamentariusz dowódcy oddziałów osłaniający odwrót gen. Michaiła Miłoradowicza, który powierzył pozostających w mieście rannych żołnierzy rosyjskich napoleońskim służbom medycznym oraz ostrzegł, że w razie prób utrudniania ewakuacji miasto zostanie podpalone. Napoleon, do którego dotarła te pogróżka i który nie zdawał sobie jeszcze sprawy z jej złowieszczej powagi, nakazał awangardom korpusów znajdującym się już na przedmieściach Dorogomiłowskim, Presnienskim, Mijuskijskim i Kałuskim wstrzymanie marszu. Wojska napoleońskie zaczęły wkraczać do Moskwy dopiero ok. godz. 14.
O godz. 16 jako pierwsza do centrum miasta dotarła szpica kawalerii Murata pod dowództwem gen. Sébastianiego. Przy kremlowskiej bramie Nikolskiej jego oddział został ostrzelany przez kilkudziesięcioosobową grupę mieszkańców uzbrojonych w archaiczne karabiny pochodzące z arsenału kremlowskiego. Przy użyciu kartaczy generał szybko poradził sobie z tą niespodzianką. Rzeczywiście, miasto było opustoszałe. Mimo to żołnierze napoleońscy tu i ówdzie napotykali osobliwych tubylców: wielu z nich zachowywało się prowokacyjnie, byli i tacy, którzy – zdezorientowani dezinformacją rozsiewaną przez Rostopczyna w tygodniach poprzedzających okupację Moskwy przez Wielką Armię, że w sukurs wojskom rosyjskim spieszą posiłki ze Szwecji i Anglii – wychodzili naprzeciw maszerującym kolumnom z pytaniem: „Panowie Anglicy czy Francuzi?”. Natomiast jeden z oddziałów 5. Korpusu natknął się w okolicach Kremla na batalion rosyjskiego pospolitego ruszenia z Kaługi, który właśnie zamierzał opuścić miasto. Pospolitacy, widząc przewagę wroga, poddali się bez słowa. W ręce żołnierzy napoleońskich wpadł także pewien generał, który został zatrzymany na ulicach Moskwy w swojej dorożce. Szacuje się, że z ok. 200 tys. mieszkańców w mieście pozostało ok. 10 tys., podobna liczba kontuzjowanych żołnierzy oraz 8-10 tys. maruderów i dezerterów.
Zadaniem oddziałów, które miały stacjonować w Moskwie, stało się zabezpieczenie strategicznych punktów, np. młoda gwardia marszałka Èdouarda Mortiera zajęła Kreml i ulicę Most Kuźniecki, zaś inne jednostki kluczowe skrzyżowania, rogatki itp. Miasto zostało zablokowane i podzielone na 20 okręgów. Komendantem wojskowym został gen. Antoine Durosnel, którego zadaniem było zabezpieczenie głównych gmachów, magazynów i składów z towarami spożywczymi dla służb intendentury Wielkiej Armii (przede wszystkim w dzielnicach Kitagorod i Biełgorod), a także koordynowanie działań policyjnych. Gubernatorem Moskwy został Mortier.
Jednak Napoleonowi nie dane było wykorzystać zasobów miasta do wzmocnienia Wielkiej Armii. Jego plany pokrzyżował Rostopczyn, który pozostawił w mieście swoich agentów policjantów; już 13 września zaczęli oni podpalać strategiczne zabudowania, m.in. wspomniane magazyny z żywnością. Swoje robili przestępcy, których generał-gubernator zawczasu wypuścił z więzienia na Butyrkach z zamiarem spotęgowania w mieście chaosu. Gdzieniegdzie pożary wzniecali maruderzy napoleońscy – zwłaszcza dla zatarcia śladów po złupieniu prywatnych domostw, częstokroć też przypadkowo – lecz ich działalność chyba w niewielkim stopniu przyczyniła się do piekła, które w następnych dniach ogarnęło Moskwę.
Już 13 września, a więc w przeddzień wkroczenia Wielkiej Armii do miasta, zapłonęła znajdująca się w Biełgorodzie hala targowa ‒ vis-à-vis dzisiejszego Sadu Aleksandrowskiego rozpościerającego się u północno-zachodnich murów Kremla. Nazajutrz pożar ogarnął sąsiednie ulice i kwartały. Ogień został podłożony także w tzw. Karetnym Riadie, czyli wozowni, na ulicy Pietrowka, w dzielnicy sąsiadującej z północnymi przedmieściami miasta. Pożary zaczęły wybuchać także w południowych dzielnicach Moskwy ‒ na tzw. Zamoskworieczu i za rzeką Jauzą, gdzie znajdował się szpital z rannymi żołnierzami rosyjskimi i gdzie swój tymczasowy sztab zorganizował Murat.
Wieczorem 14 września pożary wzniecone w innych rejonach miasta przybrały rozmiar kataklizmu. Jeden z mieszkańców Moskwy wspominał, że tego dnia „pożar rozprzestrzenił się w wielu miejscach miasta, tak że chmura dymu przedstawiała sobą mroczny obraz”. Następnego dnia zaczęła płonąć ulica Pokrowka, główna arteria we wschodniej części Biełgorodu, Arbat ‒ ciągnący się od zachodnich murów Kremla do przedmieścia Dorogomiłowskiego ‒ a także ogromny kompleks składów i sklepów spożywczych przy pl. Czerwonym w Kitajgorodzie.
Dowództwo napoleońskie, nie zdając sobie sprawy z powagi sytuacji, po części nie dysponując odpowiednimi środkami (na rozkaz Rostopczyna miasto opuściły służby strażackie wywożąc wszelki sprzęt przeciwpożarowy), nie podjęło działań zaradczych. Prawda, nieliczni dowódcy próbowali walczyć z kataklizmem ‒ np. Murat, który ocalił od śmierci mieszkańców tzw. Niemieckiej Słobody i pacjentów tamtejszego szpitala, oraz Mortier, który desperacko próbował zdusić ogień w Kitajgorodzie i uniemożliwić mu ogarnięcie kremlowskiego arsenału ‒ jednak na niewiele się to zdało. Pożarów nie było komu gasić, a podjętym działaniom brakowało koordynacji.
Miary nieszczęść dopełnił silny północno-zachodni wiatr, który zaczął dąć wieczorem 15 września. W ten sposób ogień ogarnął cały Kitajgorod, większą część rozległego Zamoskworiecza i rozprzestrzeniał się na wschód. Niebezpieczeństwo pożaru kremlowskiego arsenału, którego eksplozja zmiotłaby Kreml z powierzchni ziemi, było tak duże, że Napoleon zmuszony był przenieść się ze starej siedziby carów do Pałacu Piotrowskiego położonego za północno-zachodnimi przedmieściami Moskwy. Dopiero 18 września ulewa zdusiła piekło ognia. Bilans był straszliwy: Moskwa, miasto o powierzchni ok. 73 km kw., z przewagą drewnianej zabudowy, w ogromnej części uległa płomieniom (wedle obliczeń na 9158 domów spłonęło 6532).
Ogień zmusił do opuszczenia domów tych moskwian, którzy nie uciekli przed Wielką Armią. Ludzie zbierali się w grupy i szukali schronienia nad rzeką albo koczowali na placach wolnych od zabudowy lub łąkach (jak na Zamoskworieczu). Obozowali tam przez dwa tygodnie. Mieszkańcy, którzy nie podjęli ryzyka tułaczki, kryli się w piwnicach swoich domostw, co często ‒ z powodu braku tlenu i duszącego dymu ‒ przypłacali życiem. Dla większości żołnierzy napoleońskich pożar stał się okazją do grabieży. Płk Henryk Brandt wspominał, że wtedy ten proceder osiągnął apogeum: „Kawalerzyści konno i pieszo, obładowani łupami, po większej części pijani, szli i jechali tą samą drogą i wzywali do rabunku wszystkiemi językami, jakie były w użyciu w pułkach konnicy. Przykład dany przez konnicę był tem zaraźliwszy, że kawalerzyści, obładowani łupami, przeciągali przez nasz obóz, zapewniając, że całe miasto zostało wydane na rabunek. Jak się później dowiedziałem, fala rabusiów rozlała się po wszystkich dzielnicach miasta. Cerkwie, pałace, gmachy publiczne, nic nie ocalało ‒ nawet świątynie nie uniknęły rabunku”.
Dla Wielkiej Armii to była katastrofa: nawet sam Napoleon w 21 numerze Biuletynu Wielkiej Armii przyznał, że pożar zniszczył trzy czwarte miasta. Prawda, według niektórych szacunków uchowały się jeszcze znaczne zapasy mąki, które ponoć mogły wystarczyć na trzy miesiące dla 80 tys. ludzi, a także wino, które w ciągu kilku dni zostało wypite przez żołnierzy, jednak przezimowanie prawie stutysięcznej armii w zniszczonym w większości mieście było wykluczone.
W tej sytuacji Napoleon próbował rozwiązać konflikt na drodze dyplomatycznej, jednak próby dogadania się z Kutuzowem, a nawet samym Aleksandrem I ‒ za pośrednictwem byłego ambasadora w Petersburgu gen. Jacques’a Lauristona ‒ spełzły na niczym. Francuz nie dotarł do cara, przyjął go natomiast Kutuzow, który sprytnie go zwodził mówiąc, że sprawa leży w gestii cara. Rzecz jasna, Rosjanie ani myśleli o pokojowym rozwiązaniu konfliktu: chodziło o wygranie na czasie i jak najdłuższe utrzymanie nieformalnego zawieszenia broni oraz przerwy w działaniach wojennych, aby umożliwić głównodowodzącemu armii rosyjskiej zebranie i uzbrojenie nowych sił w warownym obozie w Tarutino, 90 km na południe od Moskwy (gubernia kałuska). Napoleon i jego generalicja połknęli haczyk, gdyż korpus Murata, który od końca września biwakował kilka kilometrów od Tarutina, nie wykorzystał szansy rozbicia wojsk Kutuzowa. W drugiej dekadzie października wszystko było zapięte na ostatni guzik: po nadejściu uzupełnień z południowych guberni ‒ Kozaków i pospolitego ruszenia ‒ siły rosyjskie w Tarutino liczyły ok. 97 tys. żołnierzy oraz 662 działa. 18 października wojna wybuchła na nowo.
O świcie 18 października pozycje napoleońskie zaatakowała część armii Kutuzowa pod dowództwem gen. Leontija Bennigsena (ok. 45 tys. żołnierzy) i odniosła pierwsze zwycięstwo w tej kampanii. A doszło do niego w szczególnych okolicznościach. W drugiej dekadzie października Kutuzow nie palił się do działań ofensywnych, obstając przy tym, aby wojska zostały lepiej przygotowane do decydującego etapu kampanii. Przeważyło jednak zdanie jego sztabu i generałów, w tym Bennigsena, który wskazywał, że wróg słabnie i z łatwością można go zaskoczyć. Poza tym nie sposób było ignorować faktu, że rosyjscy żołnierze rwali się do walki i dalsza bezczynność niechybnie zwiększy maruderstwo ‒ zmorę, którą coraz boleśniej zaczęła odczuwać okoliczna ludność. Innymi słowy, plan bitwy pod Tarutino (Francuzi nazwali ją bitwą pod Winkowem) był autorską koncepcją Bennigsena, który ostentacyjnie oskarżał Kutuzowa o tchórzostwo. Inna sprawa, że po walkach doszło na tym tle między nimi do konfliktu, który dla Bennigsena skończył się usunięciem ze stanowiska szefa sztabu i z armii. Na Kutuzowa zaś spadły niezasłużone splendory.
Murat, któremu zostały podporządkowane m.in. 5. korpus Poniatowskiego i Legia Nadwiślańska pod dowództwem gen. Michela Marie Claparède’a, dysponował 26 tys. żołnierzy i 137 armatami. Prawe skrzydło wojsk napoleońskich, które obozowało w rozwidleniu rzek Czerniszna i Nara, tworzył 4. korpus jazdy gen. Marie Latour-Maubourga (Polacy i Niemcy). Pozycje w centrum ‒ w okolicach Winkowa ‒ zajmowała Legia Nadwiślańska i 3. korpus jazdy rezerwowej, zaś lewe skrzydło, pod wsią Teterinka, kawaleria Murata oraz wojska 5. korpusu Poniatowskiego i 2. korpusu jazdy rezerwowej gen. Horace-Françoisa Sébastianiego. W odwodzie stanęła 2. dywizja piechoty. Całości zaś strzegły ‒ wysunięte jako straż główna ‒ 3. pułk piechoty płk. Ignacego Blumera i batalion 16. pułku piechoty płk. Ignacego Dobrogojskiego (w sumie 1350 ludzi).
Pierwsze uderzenie spadło na lewe skrzydło napoleońskie. Atak trzech korpusów piechoty ‒ 2. (gen. Karola Baggowuta), 3. (gen. Pawła Stroganowa) i 4. (gen. Ostermana-Tołstoja) ‒ wspartych pułkiem jegrów, dziesięcioma pułkami Kozaków oraz częścią l. korpusu kawalerii i dwiema kompaniami artylerii konnej zaskoczył żołnierzy korpusu Sébastianiego i praktycznie doprowadził do jego rozbicia. Kozacy zagarnęli artylerię korpuśną (30 armat) i tabory, a skacowani Francuzi w kalesonach pierzchali z obozu. Skacowani ‒ bo w noc poprzedzającą starcie mocno przesadzili z białym winem, czyli trofiejną wódką, którą dostarczyła im intendentura korpusu. O świcie niewielu było w stanie dosiąść koni. Od zagłady uratowali ich grasanci-Kozacy, którzy, zamiast ruszyć w pościg, rzucili się do łupienia obozu. Impet Rosjan osłabili także polscy towarzysze broni z korpusu Poniatowskiego, którzy tejże nocy także nie wylewali za kołnierz, ale rankiem byli w o wiele lepszej kondycji. Prócz nich w tym boju odznaczyli się piechurzy z 16. dywizji gen. Józefa Zajączka.
Po pierwszym zaskoczeniu Poniatowski zaczął zadawać Rosjanom dotkliwe straty (zginął m.in. gen. Baggowut). Ostrzał artyleryjski ostudził ich zapał i pozwolił piechocie francuskiej wycofać się za Czernisznę. Twarda postawa Polaków pozwoliła Muratowi opanować kryzys w centrum i na prawym skrzydle, gdzie Rosjanie próbowali oskrzydlić wojska napoleońskie. W tych rejonach doszło do kilku zaciętych starć, jednak kawaleria korpusu gen. Marie Latour-Maubourga i piechurzy z dywizji gen. Gilbert-Jean-Baptiste Dufoura, a także legioniści nadwiślańscy i brygada kawalerii gen. Tadeusza Tyszkiewicza uniemożliwili przeciwnikowi obejście ich pozycji. Odwagą wykazał się, niebywale ruchliwy tego dnia, Murat, który osobiście pokierował kontratakiem kawalerii. Przypłacił to kontuzją. Oddziały napoleońskie zdołały wycofać się, a Rosjanie nie podjęli pościgu.
Rosjanom, którzy stracili ok. 300 zabitych i 900 rannych, udało się zadać wrogowi dotkliwe straty: poległo 2795 oficerów i żołnierzy napoleońskich, a 1100 wzięto do niewoli. Nie rozbili jednak zgrupowania Murata. Zawinił brak jednolitego dowództwa, skoordynowania działań i zdecydowania Kutuzowa, który odrzucił wysuniętą przez Bennigsena propozycję pościgu za przeciwnikiem.
Wieść o porażce Murata dotarła do Napoleona jeszcze tego dnia o godz. 13: cesarz Francuzów po dwugodzinnej paradzie swoich wojsk na pl. Czerwonym właśnie brał się do odznaczania żołnierzy. Cztery godziny później rozpoczął się wymarsz Wielkiej Armii z Moskwy. Napoleon pozostawił w mieście jedynie młodą gwardię Mortiera (ok. 5 tys. ludzi), której zadaniem było zebranie maruderów i wysadzenie Kremla (doszło do tego 22 października). Wymarsz 90 tys. żołnierzy napoleońskich z Moskwy był żałosnym widowiskiem. „Ciągnęły pułki przez most Krymski; z otworów naszej lepianki widać było wszystko jak na dłoni. Szli Francuzi, bardzo zniszczeni: w łachmanach, owinięci w co popadnie ‒ w sukmany, spódnice, ornaty i dalmatyki. Za nimi jadą armaty i wozy, a na nich kobiety. Żony czy kochanki, kto ich tam wie. Jedna siedzi na wyładowanej po brzegi furmance. Niektórzy żołnierze konno w bród przejeżdżają przez rzekę” ‒ wspominała jedna z moskwianek. Ten pochód przypominał bardziej ciągnienie taborów cygańskich niż przemarsz regularnej armii: żołnierze ubrani w co popadnie, towarzyszyły im ogromne ‒ szacowane na ok. 10 tys. wozów – tabory, z dobrem zrabowanym w Moskwie. Było to jednak mylne wrażenie, bo Wielka Armia, choć mocno nadgryziona dotychczasową kampanią, wciąż stanowiła siłę, z którą niezaprawieni w boju Rosjanie musieli się liczyć.
Wojska napoleońskie ruszyły na południe, w kierunku Kaługi. Wiele wskazuje, że Napoleon zamierzał z armią przebić się na Ukrainę, by tam przezimować. Niewykluczone też, że chciał powrócić na Białoruś, jednak nie przez rejony, które jego armia spustoszyła w drodze do Moskwy. 22 października oddziały Wielkiej Armii zboczyły na zachód z drogi kałuskiej, aby przez Borowsk i Małojarosławiec ominąć wciąż tkwiącą w obozie tarutińskim armię Kutuzowa. Do rosyjskiego głównodowodzącego dotarła już informacja, że wojska napoleońskie opuściły Moskwę i kierują się na południe. Toteż bacznie obserwował ruchy wroga. W kierunku Małojarosławca pchnął 1. korpus kawalerii i 6. korpus piechoty Dochturowa, a 23 października opuścił Tarutino i ruszył z głównymi siłami przeciwko Wielkiej Armii. Wojska napoleońskie były jednak szybsze: tego dnia dwa bataliony francuskiej piechoty z 4. korpusu ks. Eugeniusza opanowały Małojarosławiec. Rankiem 24 października doszło do pierwszych potyczek, które po kilku godzinach ‒ wraz z angażowaniem przez obie strony kolejnych jednostek ‒ zamieniły się w zażartą bitwę 25-tys. armii. Miasto aż osiem razy przechodziło z rąk do rąk.
Początkowo dzięki brawurowemu atakowi 1. brygady 13. dywizji piechoty, prowadzonej do boju przez gen. Alexisa Delzonsa, przewagę zdobyli Francuzi: centrum miasta opanował słynny 84. pułk, szczycący się dewizą „jeden przeciw dziesięciu”, którą Napoleon nadał tej jednostce w 1809 roku za odparcie pod Grazem 10-tys. dywizji austriackiej. Francuskie szeregi zachwiały się, kiedy Delzons został śmiertelnie ranny. Ok. godz. 11 pod Małojarosławiec przybył Napoleon, który przejął dowództwo: wzmocnił ostrzał artyleryjski i rzucał do walki kolejne jednostki z korpusu ks. Eugeniusza. Również Dochturow stopniowo uruchamiał swoje rezerwy. Ruszające do boju jednostki wspomagały ogniem doskonale usytuowane baterie artylerii. Rosyjski dowódca nie mógł liczyć na wydatne posiłki ze strony Kutuzowa, który najwyraźniej starał się uniknąć powtórki spod Borodino. Głównodowodzący posłał mu wtedy w sukurs jedynie dywizję piechoty gen. Nikołaja Rajewskiego. Ale i tak Rosjanie bili się dzielnie, tak że około południa odzyskali większą część miasta.
Po południu na pole bitwy zaczęły przy bywać kolejne jednostki Wielkiej Armii, m.in. dywizje z korpusów marszałków Davouta i Neya, włoska gwardia królewska, a także kawaleria Murata, które stopniowo zaczęły odzyskiwać teren. Walki dobiegły końca ok. godz. 23. O ich zaciętości świadczy to, że wojska napoleońskie straciły 6,7 tys. poległych i rannych żołnierzy oraz 329 oficerów i aż ośmiu generałów (w tym dwóch zabitych). Straty rosyjskie były podobne: ok. 6,9 tys. zabitych i rannych, w tym 155 oficerów i jeden generał.
Wprawdzie Napoleon zdołał opanować Małojarosławiec, lecz dalszy marsz na południe lub nową drogą na zachód był wykluczony. Rosjanie byli zbyt silni, a na domiar złego z południa zbliżała się 3. Armia Zachodnia adm. Cziczagowa. Pozostało wracać do Smoleńska przez spustoszone okolice.
Do momentu wyczerpania się zapasów żywności wywiezionej z Moskwy Wielka Armia zachowywała elementarną spoistość. Marsz przedłużał się, bo kolumny żołnierzy obciążały ogromne tabory. Z dnia na dzień pogarszała się także pogoda. Za Możajskiem prowiant był już na wyczerpaniu. Z nadzieją wyczekiwano Smoleńska, gdzie miały znajdować się magazyny ze zbożem i produktami żywnościowymi. Po dotarciu do miasta w końcu pierwszej dekady listopada okazało się, że zostały splądrowane przez wojska awangardy i cesarskiej gwardii. Płonne okazały się też nadzieje, że uda się przezimować w mieście.
Marsz ze Smoleńska do Berezyny okazał się dla resztek Wielkiej Armii najtragiczniejszym etapem kampanii 1812 roku. Chwyciły mrozy, które zdziesiątkowały konie: zwierzęta padały z braku furażu, wyposażone w gładkie podkowy łamały nogi na oblodzonym trakcie. Praktycznie od odwrotu spod Małojarosławca żywiono się koniną. Kiedy koni zabrakło, zjadano co popadnie: koty, psy i gryzonie.
W cenie były rzeczy, na które zazwyczaj nie zwracano uwagi: suche drewno do rozpalenia ogniska i garnek, w którym można było cokolwiek ugotować. Uczestnicy tamtych wydarzeń zgodnie świadczą, że ‒ zwłaszcza za Smoleńskiem ‒ demoralizacja Wielkiej Armii sięgnęła apogeum: chlebem powszednim ‒ z braku tego prawdziwego ‒ stała się bezwzględna walka o miejsce przy ognisku, o jakąkolwiek strawę, o miejsce pod dachem, o furaż i słomę. Silniejszy przemógł słabszego, zdrowy chorego. Aleksander Fredro wspominał ową grozę: „Zimno wzrastające do dwudziestu stopni nie tylko wytrącało z ręki karabin, ale uderzało już przedśmiertnym uderzeniem. Nie tylko bowiem trzeba było cały dzień maszerować w mundurze okrytym surdutem bez podszewki, ale trzeba było gdzieś i spocząć, zdrzymać się choćby na chwilkę. Biada tym, co za wiele zaufali zaświeconemu ognisku. Ogień często gasł, a z nim i życie. Widziałem padających pod koła, a nikt nie pomyślał, aby koła zatrzymać, łamiących lody, tłukących się w otwartych toniach, a nikt ręki nie podał. Widziałem konie gryzące z bólu skamieniałą ziemię, którym jakiś Szylok nowy wykroił z uda parę funtów mięsa ‒ skąpił jednego uderzenia nożem, i to właśnie wtenczas, kiedy dobrodziejstwem było. Widziałem, jak uporczywie broniono przystępu do ognia nie temu, co wpół zmarznięty, chciał ogrzać się na chwilkę… to się rozumie samo przez się… ogień tam był życiem… życiem nikt się nie dzieli, ale broniono żebrzącemu odrobinę płomienia, który by swoją słomą przeniósł do własnego barłogu. Niejeden na oświeconym tylko śniegu wlepił oczy w ciepło, do którego nie śmiał się zbliżyć, a poranek zastał go bryłą lodu. Widziałem rannych rzuconych na drogę, bo zdrowszy, silniejszy zapragnął jego szkapy i powózki. Widziałem jeńców strzelanych, jeżeli któryś osłabł i dalej iść nie mógł. Widziałem budynki podpalone ze złości i zawiści, że inni w nich pierwej znaleźli przytułek”.
Nastała władza band maruderów ‒ zwykle jednolitych pod względem narodowościowym ‒ w których łatwiej było o przeżycie i zdobycie pożywienia. Tych, którzy odłączali się od kolumn w poszukiwaniu pożywienia i schronienia, łowili bezkarnie krążący w pobliżu Kozacy lub mordowali chłopi.
Rosjanie ‒ poza potyczką pod Wiaźmą (3 listopada) ‒ po drodze do Smoleńska nie atakowali ginącej Wielkiej Armii. Dopiero między 15 a 20 listopada w okolicach Krasnego Kutuzow podjął pierwszą, nieudaną próbę rozbicia resztek wojsk napoleońskich. Sześć dni później dotarły one do Berezyny. Okazało się, że za rzeką stoją połączone armie Cziczagowa i Tormasowa, które spaliły kluczowy most w okolicy Borysowa. Napoleonowi udało się jednak wyprowadzić wroga w pole. Wysyłając kilka kilometrów w dół rzeki brygadę kirasjerów gen. Jean-Pierre Doumerca, za którą podążyła część maruderów, odwrócił uwagę Rosjan, sam zaś między 26 a 29 listopada przeprawił się 15 km na północ w Studziance. Po dwóch naprędce zbudowanych mostach na prawy brzeg Berezyny przedostało się 47 tys. ludzi, w tym 22 tys. maruderów. Trzydniowej przeprawie towarzyszyły zacięte walki: 28 listopada, po przekroczeniu rzeki, Napoleon na czele ok. 20 tys. zdolnych do noszenia broni żołnierzy stoczył nierozstrzygniętą bitwę z armią Cziczagowa, zaś na lewym brzegu 9. korpus gen. Claude’a Victora powstrzymywał przeważające siły Wittgensteina, aby umożliwić jak największej liczbie maruderów przedostanie się przez Berezynę.
3 grudnia w Mołodecznie Napoleon wydał 29 Biuletyn Wielkiej Armii, w którym za przyczynę klęski uznał surowy rosyjski klimat. Choć dalszy odwrót przez Litwę do Prus i Księstwa Warszawskiego trwał jeszcze do trzeciej dekady grudnia, to oświadczenie to można uznać za symboliczny kres wyprawy Wielkiej Armii na Rosję. Szacuje się, że z katastrofy 1812 roku ocalało 30 tys. żołnierzy napoleońskich.
Opr. TB
fot. Wasilij Wereszczagin, „Koniec bitwy pod Borodino”, 1900
Dodaj komentarz
Uwaga! Nie będą publikowane komentarze zawierające treści obraźliwe, niecenzuralne, nawołujące do przemocy czy podżegające do nienawiści!