Brak wiedzy medycznej, lekarstw i higieny zbierał krwawe żniwo. Epidemia dżumy znana była wtedy jedynie z opisów. Sama dżuma nie spustoszyła Wołynia, bo był odizolowany od chorej Europy. Jednak wspomnienie o niej napawało strachem. Dobrze jednak z przekazów ustnych znana była cholera, budzącą wręcz trwogę. Choroba przyszła na Wołyń z Rosji i kojarzona była w opowieściach ze śmiercią w 1831 r. księcia Konstantego Romanowa i dowódcy wojsk carskich w okresie Powstania Listopadowego, feldmarszałka Iwana Dybicza Zabałkańskiego. Cmentarze choleryczne rozsiane po okolicy już przed wojną rozpoczętą w 1914 r. usunięte z pamięci. Jakby samo wspomnienie miało przywoływać chorobę. Nie rozmawiano nawet o niej, żeby nie kusić zarazy.
Rosjanin, oficer carski, dyplomowany felczer chirurgii, Andriej Ławrientijewicz Bielczenko, przeczekał czas rewolucji i wojny polsko-bolszewickiej w Borku k. Huty Stepańskiej, tam ożenił się ze Stanisławą Słojewską. Nikt nie policzył, ilu ludziom uratował życie.
Jego drugim frontem była walka z chorobami, której oddał się bez reszty. Dzisiejsza pandemia COVID-19 nie jest pierwsza, wcześniejsze były od niej jeszcze groźniejsze.
Pod koniec lat 20. za pośrednictwem MSZ Rosjanie w geście ocieplania stosunków z Polską przesłali poświadczenie stwierdzające wykształcenie Bielczenki w Cesarskim Uniwersytecie Moskiewskim. Mógł wtedy oficjalnie wyjść z półmroku znachorów, babek wiejskich i ludowych zwyczajów zdrowotnych. Kupił od Żyda dom w Hucie i otworzył praktykę medyczną. Po kilku latach został przeniesiony z mocy nakazu urzędowego do Stepania, a niedługo potem w 1936 r. do Klesowa.
Tu był Borek
W Hucie Stepańskiej nie dorobił się, ludzie biedni nie mieli pieniędzy na leczenie, a przyjmował ich z całej okolicy. Żona zmarła na suchoty. Zarażona w młodości, jedynie dzięki jego zabiegom przeżyła do 1930 r. nikogo nie zarażając. Życie jego pełne było tęsknoty. Próbował bezskutecznie odszukać swoją rodzinę w Rosji sowieckiej. Jego matka pochodziła z herbowej szlachty, Parastowna z Kuzniecowów (tak jego córka Irena określała swoją babcię). Kiedy spotykał się z innym oficerem, Mołczanowem żyjącym w Wyrce, upijali się do nieprzytomności, śpiewali przy tym ciągle «Wieczorny dzwon».
Córka jego Irena (1923–2017) z konieczności służyła pomocą w zabiegach chirurgicznych. Opowiadała mi wiele godzin o życiu tego niezwykłego człowieka.
Na froncie przeprowadził setki operacji, potem nawet w koszmarach nocnych operował. O kunszcie swojego Taty mogła przekonać się osobiście. Kiedy w 1941 r. wycofujący się sowieci wtargnęli do ich domu w Tomaszgrodzie, była sama. Oficer próbował ją zgwałcić, a ona skutecznie się broniła, wtedy strzelił jej w piersi. Ojciec wybiegł z ukrycia, jeszcze była przytomna, zapamiętała tylko jego słowa: «Muszę cię zaraz operować, bo umierasz».
W październiku 1943 r. przyszli do ich domu sowieccy partyzanci. Nie pytając o nic związali felczera, żeby czasem nie uciekał, i razem z córką zabrali do lasu. Od tego czasu operował partyzantów ze zgrupowania generała Aleksandra Saburowa.
Dalsze ich losy były niezwykle ciekawe, jak historia tej krwawej ziemi. Jako ciekawostkę podam, że Andriej Bielczenko znał dobrze Tarasa Bulbę-Borowca, wielokrotnie wdawał się z nim w długie dyskusje. Określał Tarasa jako człowieka z ideałami, z którymi on się nie godził.
Całkowite zapuszczenie cywilizacyjne z czasów carskich mocno wpłynęło na losy wsi przytulonych do Puszczy Stepańskiej. W tej okolicy znajdowały się dwa szpitale: w Sarnach i Bereźnicy. Były jednak niedostępne dla ubogiej ludności, położone zbyt daleko i drogie. Pobyt w nich kosztował 4–5 zł za dobę, a z zabiegiem – 20. Dla porównania dniówka pracy u «pana» to maksymalnie 1 zł, ale nawet tej pracy nie było za wiele. Dlatego ustawiały się przed domem Bielczenki kolejki wozów, jak w filmie «Znachor». Ten wszystkich przyjmował. O zapłatę nie pytał, radość przynosiła mu wdzięczność ludzka, jaką był obdarzany.
O stanie lecznictwa niech świadczą dwa przykłady. Pewnego razu wezwał córkę Irenę do pilnej pomocy. Około 1935 r. Ukraińcy z Mydzka przywieźli kobietę, która spadła z wozu, kiedy kilka tygodni temu przejeżdżali przez groblę (były to drogi przez bagna, na które kładziono ścięte drzewa i gałęzie). Krwawiącą głowę owinęli szmatą i tak czekali, aż się zagoi, a że rana nie krwawiła, to nie próbowali przed zagojeniem jej oglądać. Po oderwaniu szmaty nastąpił krwotok. Owinęli głowę rannej ponownie i przyjechali do Bielczenki. Frontowy chirurg nie widział jeszcze takiej rany. Włosy były przeplecione z gnijącą i śmierdzącą skórą, odchodzącą od głowy, zlepione w błocie i zaschniętej krwi. Nie mógł nic innego zrobić, jak ściągnąć wszystko to z głowy i zostawić gołą czaszkę bez skóry. Ranna prawdopodobnie zmarła na zakażenie, nie było żadnych antybiotyków, a rodzina pogodzona była z losem. Więcej się nie pokazali, a na szpital nie było rodziny stać.
(…)
Cały artykuł tutaj.
”Monitor Wołyński”
Dodaj komentarz
Uwaga! Nie będą publikowane komentarze zawierające treści obraźliwe, niecenzuralne, nawołujące do przemocy czy podżegające do nienawiści!