„ Z Pierszaj do Sycowa – 1943/46 ” – fragment nieopublikowanych wspomnień udostępnionych przez wnuczka Adama Wiśniewskiego.
„ W te piękne noce słychać było wycie psów i to bardzo straszne wycie, bo wioski były opustoszałe. Ze strachem słuchaliśmy płaczu naszego dziecka, aż się zmęczyło i zasnęło. Dobrze, że noce były takie krótkie; rano życie wracało, ludzie wychodzili z kryjówek i szli do domów.
Nie było wyjścia, Nasiek znów musiał szukać pracy, poszedł pracować za parobka do pobliskiego majątku. Był w nim duży i pusty pałac położony z pół kilometra od zagrody gospodarza, u którego mieszkaliśmy.
Chciano, abyśmy się do niego przenieśli. W pałacu tym, jak tylko przyszli bolszewicy powiesił się dziedzic i nikt nie chciał tam mieszkać. Ludzie uważali, że po nocach w nim straszy. Stał tam też duży pusty kurnik, który wyczyściliśmy i tam zamieszkaliśmy…
Nasiek poszedł pracować za parobka do pobliskiego majątku…
Akcję palenia Niemcy zakończyli pod koniec 1943 r. W majątku poznałam wielu ludzi, tj. parobków i ich rodziny, byli to ludzie bardzo dobrzy i życzliwi. Tam nam było dobrze, ale Nasiek bał się tego rządcy i jego syna. Rządca stale Naśka gonił do ciężkiej pracy, a mnie kazał dzieci zostawić przy starej babci i samej też wziąć się do pracy w polu.
Na zimę polecono nam przenieść się do pałacu (zima 1943/44) i zająć pokój na górze, tam gdzie był piec. Na dole była służba, gdzie mieszkał jeden z parobków, który był chory. Mieszkał z żoną i dziećmi. Opowiadali nam, że po nocach okna trzaskały i różne było słychać hałasy, ale oni na to nie zwracali już uwagi.
Ekonom, którego Niemcy zrobili rządcą nie chciał mieszkać w pałacu. Mieszkał w powiecie i codziennie dojeżdżał te 12 km z Wołożyna do majątku. Byliśmy tam do późnej jesieni, na zimę Nasiek się zwolnił.
Przenieśliśmy się do Poczykowskich, których dom stał z dala od wioski. O jakiś kilometr i 300 m od niego stał dom Biełonowiczów, których syn służył w polskim wojsku. Zamieszkiwała już u nich siostra z bratem, który też zaciągnął się do wojska polskiego. Rodzina Poczykowskich składała się z matki i czwórki dzieci. Starszy syn miał już około czterdziestki, siostra Malwina 30 lat a Sabina 25 lat. Najmłodszy syn miał 12. Jego imienia już nie pamiętam.
Byli to ludzie bardzo dobrzy, zwłaszcza matka, cicha spokojna i bardzo pracowita. Było nam dobrze po tych wszystkich przejściach. Każdy z nas coś opowiadał o swoich przeżyciach. Najwięcej bawiła nas Terenia. Tańczyć nauczył ją ten najmłodszy. Wziął maglownicę i udając, że gra śpiewał, a ona brała się pod boki i tańczyła. Pękaliśmy ze śmiechu. Ala nie chciała. Patrzyła na Terenię i tylko się uśmiechała.
Gospodarze często piekli bliny. Terenia przyglądała się jak jedli i zawsze dostała jednego, ale nie odeszła dopóki nie dostała drugiego dla Ali. Z czasem brat z siostrą wyjechali, on do wojska, ona gdzieś do rodziny. Biedna Sabina została opuszczona przez tego kawalera, zrobiło się smutno.
Po nocach zaczęli chodzić ruscy partyzanci. Poczykowski, u którego wcześniej mieszkaliśmy dał nam na przechowanie krowę Lalkę, jeszcze zanim poszliśmy mieszkać i pracować w majątku. Wiodło się już nam lepiej, bo było mleko. Ala i Terenia miały dużą krzywicę. Jak dostaliśmy Lalkę, to już biedy nie było.
Pan Pieczugow, którego Polacy uwięzili za rzekome szpiegostwo poradził mi, bym zbierała u ludzi skorupy od jaj i gotowała je. Wysuszone należało utrzeć. Dał miseczkę z wałeczkiem, taką jak mają w aptekach do ich mielenia, bym dawała dzieciom tę mączkę po łyżeczce dwa razy dziennie. Powiedział też, że jak będzie świeciło słońce winny biegać nago, ale żadna nie chciała. Uszyłam im takie małe koszulki, w których biegały koło domu jak było ciepło.
Nocami, jak tylko usłyszeliśmy, że w wiosce psy szczekały i ludzie z końmi i z bydłem uciekali bliżej niemieckiego posterunku niedaleko którego mieszkaliśmy, Nasiek też brał krowę Lalkę i szedł z nią tam gdzie wszyscy, do wąwozu. W zimie ubierał futro i ze wszystkimi siedział w wąwozie, zwierzęta stały na śniegu.
Do tych pierwszych Poczykowskich, od których dostaliśmy krowę partyzanci przychodzili, a do tych drugich nie, bo mieszkali na wzgórzu blisko posterunku niemieckiego, ale zawsze trzeba było być ostrożnym.
Gdy Amerykanie wsparli Rosjan pomocą, ci zaczęli zwyciężać i wnet partyzanci zjawili się na naszym podwórku. Nasiek był w tym czasie w Wołożynie za solą, a Wiesia z Lalką była w wąwozie. Ja widząc, co się dzieje zostawiłam Terenię i Alę pod opieką gospodarzy i pobiegłam do Wiesi. Tylko zdążyłam do Wiesi podejść, a już Niemcy z karabinami maszynowymi zajęli miejsce w wąwozie. Kazali nam uciekać, bo zacznie się bitwa. Mężczyźni z wioski uciekali chroniąc się za posterunek niemiecki. Powiedziałam naszemu znajomemu milicjantowi by pozwolił mi iść do domu ponieważ męża nie ma, a dzieci są tam same. Przekazał to Niemcom, którzy pozwolili mi wrócić.
Gdy tylko z krową weszliśmy na wzgórze w obejście gospodarstwa zaczęła się straszna strzelanina. Partyzanci krzyczeli „łażysie”, to jest, żebyśmy padali na ziemię. Ja Wiesi kazałam iść chyłkiem za krową, a sama ją ciągnęłam, żeby szybciej ukryć ją w chlewie. Kule mi koło uszu gwizdały. Terenia z Alą stały na progu z gospodynią i płakały. Krzyczały: „mamusieczka, zabija Cię”. Zaprowadziłam krowę do chlewa, Wiesia przyczołgała się do domu, a ja tuż za nią. Chlew był pusty, bo gospodarzy krowy i koń były uwiązane do drzewa w wąwozie. Koń się zerwał, dwa dni go szukali. Znaleźli go w trzeciej wiosce u jakiegoś gospodarza.
Latem front zbliżał się bardzo szybko i Niemcy wycofali się. Ludzie z domów wychodzili w pola, bo bali się ich. Kiedy jednego dnia bardzo dużo Niemców wycofywało się opuściliśmy dom, wzięłam krowę i razem z gospodarzami ukryliśmy się w wąwozie. Gospodarze swoje krowy zostawili w chlewie. W tym czasie wychyliłam się i zobaczyłam, że w odległości 30 metrów naprzeciwko naszej kryjówki stało trzech Niemców, którzy wyjęli mapę i coś pokazywali wzdłuż wąwozu. Przeżegnaliśmy się, bo ludzie mówili, że jak kogoś na drodze czy gdzieś schowanego zobaczyli, to strzelali i rzucali granaty. Niemcy postali chwilę i odeszli idąc wzdłuż wąwozu, widocznie chcieli sprawdzić czy nie było tam partyzantów.
Za dwa dni przyszli ruscy. Na przedzie gnał jeden żołnierz i gdy tylko się do nas zbliżył powiedział, że jest Polakiem, i żeby przy ruskich dużo nie mówić. Od tamtej pory po nocach widzieliśmy wielu uciekających Niemców.
Ruscy gonili bydło z Polski w głąb Rosji; po 60, a nawet 100 sztuk w stadzie, a że mieliśmy bardzo duże i ogrodzone podwórko, więc wszystkie bydło na nie wganiali. Nam kobietom kazano iść je doić, jednak te krowy prawie tego mleka nie miały. Kiedy poganiacze i zwierzęta odpoczęli gonili dalej. Raz przygonili około 80 krów. Sami się rozgościli u gospodarzy w dużym pokoju. My byliśmy odgrodzeni od nich dwoma szafami. Całą noc nie można było spać, bo pili. Było ich pięć osób, w tym jedna kobieta. Kapitan ponoć miał pieniądze, bo sprzedał jakąś maszynę do szycia. Kobieta koniecznie chciała od niego wycyganić trochę pieniędzy, więc nalewała mu wódkę, żeby go upić, ale on ostro do niej mówił, że jest „blać”, i żeby się od niego odczepiła. Dobrze po północy wszyscy się rozeszli, a on położył karabin obok siebie i w ubraniu zasnął.
Za jakąś godzinę słyszę, że ktoś puka do kuchni, gdzie spali gospodarze. Byli to Niemcy, słaniając się na nogach prosili o chleb. Córka gospodyni dała im pół bochenka chleba i wypchnęła ich mówiąc: „rus” i wskazując, że w domu są ruscy. Kapitan coś słyszał i zerwał się na nogi, ale córka gospodyni powiedziała mu, że mamie się źle zrobiło i obyło się bez strzelania.
Na drugi dzień niosąc jedzenie dla dzieci, musiałam przejść przez ten pokój. Cały był zarzygany, popatrzyłam na to z obrzydzeniem. Kapitan zauważył to i odezwał się: „Da swinią narodziłsia, i swinią pamru”. Rano, kiedy wydoiliśmy im krowy ruszyli dalej.
Nastała ich władza. W majątku, w budynku pałacu zrobili dom sierot i dużo sierot tam umieścili. Nasiek zgłosił się tam do pracy jako księgowy. Zawsze tych parę rubli trzeba było zarobić. Wysłali go po zaopatrzenie do Mińska. Brak było butów; Nasiek mimo, że swoje miał dziurawe jechać musiał. Przywiózł suszone ryby i krupy, więcej nie było. Naczelnik kazał mu wziąć dla siebie 2 kg ryb, ale Nasiek powiedział, że nie będzie odbierał jedzenia sierotom. Wtedy naczelnik uściskał Naśka mówiąc, że pierwszy człowiek w czasie tej wojny odmówił wzięcia jedzenia.
Zbliżała się jesień 1944 r., było coraz trudniej o żywność. Nasiek chodził do kołchozu, żeby zdobyć dla nas trochę buraków cukrowych. Wcześniej , jak stały kopy z żytem przynosił po dwa snopy, bywało nieraz, że i dwa razy obrócił. Wymłócił je potem a ja w żarnach zmełłam i był chleb. On szedł, żeby z pola co ukraść, a ja się trzęsłam ze strachu.
Żadne z moich dzieci nie widziało cukru. Jak ugotowałam te kilka buraków to chodziły i prosiły, żeby im dać to słodkie. Jesienią Terenia zachorowała na dyfteryt, zawiozłam ją do Wołożyna. Lekarza miałam znajomego, ale co z tego, kiedy w szpitalu rządzili ruscy. Żydówka była gospodynią i jednocześnie zarządzającą szpitalem. Lekarz stwierdził dyfteryt (krup). Powiedział, że nic z tego dziecka nie będzie, bo za późno je przywiozłam. To było w drugiej połowie października i szybko robiło się szaro, więc na noc z dzieckiem zostałam w szpitalu.
Żydówka znała nas dobrze i postarała się o zastrzyk, który Tereni dała, lecz w nocy zaczęło dziecko konać. Wyprężyło ją, usta i paluszki były sine. Pobiegłam po siostrę, przyszła i dała Tereni zastrzyk na wzmocnienie serca a mnie kazała uklęknąć i wraz z nią powtarzać modlitwę do Przemienienia Pańskiego. Po odmówieniu modlitwy dziecko zasnęło. Rano w czasie wizyty lekarz zdziwił się, że dziecko jeszcze żyje. Radził mi wracać szybko do domu i ratować drugie dziecko – Alę. Więc wybrałam się w powrotną 12 km drogę na pieszo z chorym dzieckiem. Na bosych nogach miałam letnie buty – rzymki, które otarły mi piętę. Padał deszcz ze śniegiem, więc zdjęłam je i dalej chciałam iść boso. Uszłam zaledwie 2 km, do cmentarza; (Kapuścino – S.K.) Terenię położyłam w kocu na ziemię i gorzko płakałam. Po kilku minutach wzięłam dziecko i znów zaczęłam iść ale uznałam, że nie dojdę tych dziesięć kilometrów. Jechała jakaś bryczka, prosiłam żeby nas podwieźć, ale woźnica zaciął konia i szybko odjechała. Nogi miałam jak nie swoje, jak kołki, prosiłam Boga o jakąś pomoc. Uszłam jeszcze ze 200 m., jechał długi drabiniasty wóz z folwarku, w którym jechał ruski żołnierz. Poprosiłam go o pomoc. Woźnica się zatrzymał, a ruski kazał mnie zabrać. Siadłam na tylnych kołach na deskach. Furman zaciął konie, które prędko pędziły. W połowie drogi Tereni z ust poszła krew. Zatrzymano furmankę, woźnica przyszedł, popatrzył na Terenię i powiedział, że to już chyba koniec, bo on też kilka miesięcy temu pochował dziecko na tę samą chorobę. Znów ruszyliśmy. Bardzo szybko dojechaliśmy do majątku, gdzie Nasiek pracował jako księgowy. Przeszłam przez rzeczułkę, na jej brzegach był już cienki lód. Nasiek złapał Terenię i prawie biegiem niósł do domu. Gdy już był w wąwozie Terenia pocieszyła go mówiąc: „tatuś nie płacz, ja żyć będę” i w domu znów to samo, co było w szpitalu.
Miałam cudowną wodę z Lourdes, dałam jej resztkę. Nasiek leżał krzyżem na podłodze i prosił Boga o zdrowie dla Tereni a ja stałam cała zdrętwiała prosząc Boga, żeby się dziecko dłużej nie męczyło. Trwało to ze dwie minuty. Wtedy Terenia podniosła się, przeżegnała i powiedziała: „tatuś, daj pomidora”. Mieliśmy w ścianie małe zielone pomidory, znalazłam jednego różowego i dałam jej. Zjadła, wstała z łóżka i zaczęła chodzić. Gospodyni z rodziną i my sami widzieliśmy w tym tylko cud Boga. W nocy Ala zaczęła chrapać, więc zaparzyłam jej rumianek w czajniczku i tę parę pod nos dziecka podtykałam, żeby ją wdychała. Rano, kiedy tylko się rozwidniło, Nasiek dostał furmankę i ponownie pojechałam do szpitala. I znów ta sama Żydóweczka postarała się o zastrzyk i już z Alą wróciłam do domu furmanką. Za dwa dni obie już hasały. Od tej pory Nasiek przestał już chodzić do ludzi do pracy.
Przy Niemcach były kartki na kaszę i chleb, i rolnicy mogli sobie coś zachować. A jak weszli ruscy, to ludzie się znów bali, bo wszystko im zabierali. Nasiek w tym „Dzietdomie” zarabiał mało, a na wsi pracy nie było. Po sól trzeba trzeba było iść do Wołożyna 12 km, było coraz trudniej. Nasiek obiad jadał w pracy, zresztą jakie to były obiady, krupy na suszonej rybie i czarny lepiący się chleb, no ale był to zawsze gorący obiad.
Na początku marca czy nawet pod koniec lutego 1945 r., znów Naśka wysyłano po prowiant do Baranowicz, a że buty miał dziurawe pokazał je naczelnikowi. Ten powiedział, by buty pożyczył, ale nikt nie chciał pożyczyć butów bo wszyscy wiedzieli, że ruscy sami swoich butów nie mieli, tylko ich Ameryka zaopatrywała i to tylko wojsko, reszta chodziła w łapciach. W buty odziana była tylko władza.
Nasiek się zbuntował i powiedział do syna sąsiadki, że zwariował, i żeby go widzieć jako wariata. Naczelnik kiedy się o tym dowiedział powiedział: „ żałka czaławieka – charoszy czaławiek”. Nasiek zaczął się ukrywać, po tygodniu ktoś musiał władzy o tym donieść, bo przyszli z karabinem do mieszkania. Kiedy przez okno zobaczyliśmy ich jak szli koło chlewa, Nasiek umknął z domu i zdążył się schować. I tak to trwało aż do 9 maja, kiedy ogłoszono koniec wojny.
Naczelnik na Naśka miejsce znalazł innego pracownika. Ten jeden rok jeszcze męczyliśmy się w obawie, że jak wcześniej zgłosimy się na wyjazd do Polski, to Naśka aresztują, tak jak było z jednym nauczycielem. W Wołożynie (stacja Horodźki – S.K) czekali na niego na dworcu; jak już z rodziną siedział w wagonie, przed samym odjazdem pociągu weszli do wagonu i wyciągnęli go wśród płaczu żony i dzieci.
W marcu 1946 r., przenieśliśmy się do Biełonowiczów, których syn służył w polskim wojsku. Tam nas żarły wszy i pod koniec kwietnia zdecydowaliśmy się na wyjazd do Polski. Nie mieliśmy za co wyjechać.
Nasiek wybrał się do Iwieńca załatwić sprawę repatriacji, było to 19 km. W tym czasie na drodze do głównej szosy spotkał się ze swoim naczelnikiem, który widząc męża przywitał się i powiedział: „wy Ignacy Stiepanowicz nie durny czieławiek, tolko chytry Polak”. Powiedział mężowi, że domyślał się, że chcieliśmy wcześniej wyjechać do Polski i baliśmy się, że nas nie puści i może kazać Naśka aresztować. Ale widać było, że to był dobry człowiek.
Z Iwieńca Nasiek nie wracał, choć upłynęły już trzy dni. Bardzo się denerwowałam. W tym czasie ruscy przygonili na podwórze Poczykowskich około 90 krów, które kazano nam wydoić, ale nie było co. Krowy ledwo stały, słaniały się na nogach i zaraz się kładły.
Następnego dnia postanowiłam iść po Naśka. Ruscy nastraszyli mnie, że w lasach są jeszcze Niemcy, a przez las trzeba było przejść 18 km. Od lasu do Iwieńca był jeszcze 1 kilometr. Zostawiłam dzieci pod opieką Wiesi i gospodarzy, przeżegnałam się i poszłam w kierunku odległego o pół kilometra lasu. Jak tylko weszłam w las zaczęłam biec i tak całe te 18 km; to szłam, to biegłam. Nie wiem jak długo biegłam, jak się skończył las słońce jeszcze nie było wysoko.
Spojrzałam na Iwieniec i zdawało mi się, że na moście widzę Naśka, ale nie byłam pewna, bo był daleko. Kiedy ponownie się wpatrzyłam upewniłam się, że to Nasiek. Siadłam na łące, wyciągnęłam się i odpoczywałam. Kiedy biegłam całe 18 km prócz bryczki, która jechała do Pierszaj, z których ja wyszłam, żywej istoty nie spotkałam. Nasiek jak tylko mnie zobaczył mocno się zdziwił i zdenerwował, że tak lekkomyślnie zostawiłam dzieci same. On załatwił sprawę repatriacji już na drugi dzień, a że spotkał kilku znajomych, więc został ten trzeci dzień i na czwarty dopiero postanowił wrócić z powrotem. Szliśmy dość szybko, po drodze nie spotkaliśmy ani ludzi, ani żadnej zwierzyny pomimo, że w tych lasach przed wojną pokazywały się wilki.
Poszłam do Poczykowskiego, który dał nam krowę na przechowanie (sobie zostawił jeszcze dwie), żeby nas odwiózł na stację do Baranowicz skąd mieliśmy wyjechać do Polski, ale on odmówił. Powiedział, że krowę musimy mu zwrócić, a za to, żeśmy mu ją ocalili przed ruską partyzantką, to go nic nie obchodzi, bo żeśmy z niej żyli. Miał rację, bo głownie ona nas żywiła. Znaleźliśmy się w sytuacji bez wyjścia, oddać krowę i zostać tu na zawsze, bądź wyjechać z niczym. Ludzie byli oburzeni jego postawą; uważali, że powinien nam dać pieniądze na furmankę i na życie na drogę.
Przyjechał do nas gospodarz z trzeciej wioski mówiąc, że nas odwiezie na stację i na drogę da nam małego świniaka i chleb. Ucieszyliśmy się, rzeczywiście przywiózł nam 80 kg świniaka. Tak jak mówił dał i chleb, więcej nam nie trzeba było. Wypędziłam kilka butelek samogonu z jęczmienia, bo nie mieliśmy rubli, a za samogon można było od ruskich wszystko dostać.
Wyjechaliśmy (spod Pierszaj – z Borowikowszczyzny A.W.) 27 kwietnia 1946 r. Do Baranowicz zajechaliśmy 28 kwietnia. Siedzieliśmy razem z innymi repatriantami na dworcu w Baranowiczach. Tam za butelkę samogonu kupiłam od ruskich kilogram cukru. Dzieci moje pierwszy raz zobaczyły cukier i cały czas prosiły, żeby im na chleb posypać tego słodkiego. Jedynie Wiesia być może pamiętała jak wygląda cukier.
Wojsko ruskie nosiło paczki „UNRRA”. W wagonie były trzy rodziny, po jednej stronie stał koń i krowa i gospodarze, a po drugiej my i jeszcze z miasta duża rodzina. Nie mieliśmy nic oprócz starej zniszczonej pościeli, kilku łachów z ubrania i ręcznej maszyny do szycia, która była zakopana w ziemi. Futra, kilim i większość z lepszych rzeczy, które były zakopane spróchniała. Z futra z popielic syberyjskich został tylko kołnierz, który mi zginął i pokrycie z otomany z pluszu tureckiego, które też mi zginęło, ale już w Sycowie. Dojechaliśmy do Brześcia 30 kwietnia wieczorem. Na drugi dzień był 1 maj, zaczynały kwitnąć sady. Wagony nasze zepchnięto na boczny tor. Powiedziano nam, że jest 1 maj i nigdzie nie pojedziemy, dopiero po prazdniku (święcie – A.W.).
Pamiętam jak jeden ruski żołnierz palnął sobie w łeb mówiąc, że ma „sobacze życie”. Z Brześcia wyjechaliśmy 2 maja. Przy każdym wagonie było 2 żołnierzy ruskich. Jechaliśmy, nie wiem dlaczego pod taką eskortą. Dojechaliśmy do Bugu. Przed wjazdem na most na Bugu pociąg nasz tak raptownie zahamował, że gdzie kto siedział, to pospadał. Pociąg zatrzymał się przed samym mostem. Okazało się, że przy parowozie, tam gdzie jest woda, już zapomniałam jak to się nazywa; w tej wodzie siedział polski żołnierz i przed samym mostem na terenie Polski, Ruski go zobaczył, włączył hamulec i pociąg musiał stanąć. Wyciągnięto tego żołnierza z wody i pędzono go pod eskortą obok wszystkich wagonów. Cały był mokry, pędzili go, żeby nam Polakom pokazać swoją władzę. Mało tego, że go popychali, to i od czasu do czasu karabinem szturchańce dostawał. Widziałam jego wzrok, jak patrzy na ludzi wyglądających z wagonów szukając pomocy. Rozpłakałam się.
Nasz transport jechał na Ziemie Odzyskane. Gdy byliśmy już na terenach polskich, zdaje się na stacji w Chełmie, odłączyliśmy się od transportu i pojechaliśmy do Lublina. Chciałam koniecznie zobaczyć rodziców. Ojciec pracował na stacji Leśniczówka na trasie Lublin – Rozwadów. Z Lublina pojechaliśmy zatem do Leśniczówki. Po przyjeździe na stację mąż prosił, żeby przechować w niej nasz skromny bagaż. Ojciec rozmawiał z mężem jak z obcym człowiekiem. Nie poznał nas: ani mnie, ani mego męża. Ojciec miał wycinek z gazety lubelskiej o głodówce męża i dał mu go mówiąc, żeby to wykorzystał. Ale mój mąż powiedział, że nie pójdzie się skarżyć na przedwojenną Polskę, bo przed wojną byli ludzie podli, a teraz to już nie ma o czym mówić.
Chcieliśmy się urządzić bliżej rodziny ale powiedziano nam, że ludzie, którzy przyjechali ze wschodu muszą jechać na zachód szukać pracy. Mąż pojechał na ziemie odzyskane szukać pracy. We Wrocławiu dano mu do wyboru: Środę Śląską, Wałbrzych i Syców. Wybraliśmy Syców, czego teraz po 43 latach bardzo żałuję, bo nie przecierpielibyśmy tych okropności, które tu w Sycowie przeżyliśmy.
Po objęciu pracy (w Sądzie Powiatowym w Sycowie – A.W.) mąż zaczął szukać mieszkania. Poszedł do PUR – u (Państwowy Urząd Repatriacyjny), gdzie zwodzono go przez kilka dni. Później chciano, ażeby postawił wódkę, ale mąż odmówił. Nie miał pieniędzy, bielizny, ubrania ani jakiegokolwiek sprzętu, ale tutejsi ludzie tego nie rozumieli. Pozajmowali wygodne domy a z pomocy, która przychodziła dla repatriantów, co lepsze zabierali podkładając w to miejsce stare swoje łachy, które dalej rozdawano najbiedniejszym. W końcu dalej rozdawano najbiedniejszym.
W końcu mąż dostał przydział na mieszkanie przy ul. Waryńskiego; dwa pokoje z kuchnią. Ale żadnych mebli mąż nie mógł dostać, bo nie dał wódki, powiedzieli, by dał im papierosy, których też nie miał. W końcu mąż sprowadził nas do Sycowa na początku września 1946 r. Spaliśmy na podłodze.
Mężowi powiedziano, że wysłano do Twardogóry zlecenie do PUR – u, by wydano nam poniemieckie meble: łóżka, stół i szafy. Mąż wziął pobory i wynajął furmankę, za którą miał zapłacić połowę swojej pensji i pojechał. Tam w PUR –rze byli zdziwieni; żadnego nakazu ani zlecenia nie mieli. Polecili mężowi gospodarzy, którzy mieli dużo niewykorzystanych, zbędnych mebli. Mąż widząc, że innego wyjścia nie ma poszedł; dostał stare, powyrzucane do stodoły meble i takie też przywiózł. Żyliśmy w biedzie. Trzeba było kupić ubranie i bieliznę, bo łachów, które mężowi dawano nie przyjęliśmy. Wszędzie trzeba było mieć pieniądze, a my byliśmy goli.
W 1948 r. zaproponowano mężowi półroczny kurs na sędziego. Odmówił, bo wiedział, że jeżeli się zgodzi, będzie musiał być we wszystkim posłuszny PZPR. Nie chciał brać udziału w sądzeniu niewinnych ludzi. Dopóki był w Sycowie sędzia przedwojenny, to mężowi dobrze się z nim pracowało. Ale niedługo to trwało; sędziego przeniesiono, a do Sycowa przysłano kursanta, który mężowi ciągle dokuczał wypominając, że przed wojną zbyt dobrze nam się żyło.
Mąż nie przyznał się, że w 1931 r. był zwolniony z sądu przez sędziego i posądzony niesłusznie o komunizm. O głodówce swojej zakazał mi cokolwiek mówić. Zawsze nam dokuczano wypominając, że przed wojną żyło się nam dobrze. Jak mąż złożył podanie o zapomogę, to dostali ci posłuszni; dla nas zawsze brakowało. Było nam bardzo źle.
W końcu Wiesia poszła do pracy, a że należała do Sodalicji (katolickie stowarzyszenie świeckie, którego celem było łączenie życia chrześcijańskiego ze studiami. Powstała w środowisku studentów Rzymu. Jej inicjatorem był Jan Leunis SJ – A.W.) i ją też zaczęto prześladować. Żałowałam jej bardzo, ale nie przyszło mi do głowy, że wszystkie koleżanki już wypisały się z niej. Lepiej na tym wyszły.
Dużo błędów w tym czasie popełniliśmy. Ja i mąż wraz z dziećmi przeżyliśmy okropne rzeczy, ale trzymaliśmy się jednego – być Polakami”.
S.K.
Dodaj komentarz
Uwaga! Nie będą publikowane komentarze zawierające treści obraźliwe, niecenzuralne, nawołujące do przemocy czy podżegające do nienawiści!