– Na lewym brzegu była masa czołgów, cała „turecka orda” przyszła, na Grodno najechała. Jeden czołg został spalony przed koszarami na ulicy Mostowej. Działko przeciwlotnicze 45 mm stało na wieży ciśnień. Artylerzyści zdjęli je i ustawili naprzeciw koszar wzdłuż mostu. Do dnia dzisiejszego na wiadukcie nad ulicą za mostem są ślady od pocisków tego działa. Jest to pamiątka po tym, jak spotykali Polacy bolszewików w Grodnie – wspomina Bolesław Wołosiewicz, uczestnik obrony Grodna przed sowietami we wrześniu 1939 roku.
Przed wojną
Urodziłem się w 1921 roku we Lwowie. Ojciec był agronomem i pracował w różnych majątkach, u Radziwiłłów, Potockich, Sołtanów. W 1929 roku zacząłem swoją edukację szkolną, początkowo w Suwałkach, potem w Murowanej Brzostowicy pod Grodnem. Następnie uczyłem się w Grodnie w szkole numer 7 imienia Żeromskiego za Niemnem, koło Fabryki Tytoniowej, potem w Batorówce. Dyrektorem był Bogucki, którego rozstrzelali bolszewicy w 1939 roku, gdy wchodzili do Grodna.
W 1935 roku skończyłem 7 klas szkoły powszechnej, a następnie uczyłem się przez cztery lata w nowo otwartym technikum elektryczno – budowlanym w Wilnie. Naukę zakończyłem w 1939 roku, a w czerwcu wysłano nas na obóz przysposobienia wojskowego do Grandzicz, na którym byli uczestnicy z całej Polski. Byłem w drugiej kompanii. Mieliśmy mundury strzeleckie. Przed samym wybuchem wojny przybyłych z dalszych rejonów Polski odesłano do domów, a nas, drużynę wileńska i grodzieńską, zostawiono w celu odnowy obozu w Grandziczach.
Zaczęła się wojna, przeniesiono nas do Grodna. Mieliśmy bronić koszar przy ulicy Mostowej, gdzie wcześniej stacjonował 81 Pułk. Przed samą wojną pułk ten przerzucono pod Radzymin, potem był pod Kutnem.
Obrona Grodna
Przed wejściem bolszewików władze opuściły miasto. Regularnego polskiego wojska nie było. Policja wyjechała. Mieliśmy bronić miasta przed bojówkami bolszewickimi, które zaczęły już działać. Przeważnie byli to Żydzi, którzy stanęli po stronie bolszewików. Ostatnie dni przed natarciem Armii Czerwonej walczyliśmy z nimi i utrzymywaliśmy patrole po całym mieście. Ochranialiśmy koszary 81 Pułku i patrolowaliśmy od wiaduktu i mostu kolejowego po Kołożę na Wybrzeżu Pierackiego. To był nasz stały odcinek. Wiedzieliśmy, że będziemy bronić Grodna przed armią sowiecką. Początkowo Niemcy z kierunku Białegostoku na motocyklach docierali w rejon Fabryki Tytoniowej. Potem Niemcy wycofali się, a na ich miejsce przyszły wojska bolszewickie.
Byliśmy na to przygotowani. Od wiaduktu, od ulicy Podolnej w górę Niemna, okolicę cmentarzy, most drewniany na Rómlówce i trakt Napoleona ochraniali harcerze. Jeszcze przed wejściem do Grodna bolszewików zaciągnęliśmy kozły zrobione z szyn kolejowych na most drogowy. Ustawiliśmy 9 rzędów kozłów. Uniemożliwiało to przejście czołgów. Rano, przed nadejściem bolszewików, około godziny 6 przechodził pluton łączności, który miał skierowanie na Białystok, w stronę Warszawy. Odsunęliśmy z jednej strony zapory, aby mogli przejechać. Mieli ze sobą 7 czy 8 taczanek z aparaturą. Trzeba więc było ich przepuścić.
W tym czasie zza Niemna, z ulicy Lipowej ruszyły czołgi. Pluton polski nie przejechał przez most, a do Grodna przedarło się 8 czołgów. Mimo ostrzału udało nam się zaciągnąć zapory. Na lewym brzegu była masa czołgów, cała turecka orda przyszła, na Grodno najechała.
Jeden czołg został spalony przed koszarami na ulicy Mostowej. Działko przeciwlotnicze 45 mm stało na wieży ciśnień. Artylerzyści zdjęli je i ustawili naprzeciw koszar wzdłuż mostu. Do dnia dzisiejszego na wiadukcie nad ulicą za mostem są ślady od pocisków tego działa. Jest to pamiątka po tym, jak spotykali Polacy bolszewików w Grodnie.
Ja byłem w browarze Hellera na brzegu Niemna w pobliżu mostu. Nie widziałem co się w tym czasie działo w samym mieście. Na naszym odcinku obrony nikt nie przeszedł, ani nie przepłynął do miasta. Żaden czołg nie wrócił przez most. Bolszewicy nas jednak ostrzeliwali. Naboi mieliśmy bardzo dużo, za to o harcerzach opowiadano wtedy, że brakowało im amunicji. My w magazynach koszar 81 Pułku mieliśmy duży zapas.
Trzy dni broniliśmy Grodna. Koleżanki ze szkoły nr 8, z gimnazjum karmiły nas. Spisywały się bardzo dzielnie. Walka nasza skończyła się na trzeci dzień, gdy armia Budionnego nadciągnęła od strony Wilna. Zalali całe miasto.
Odwrót na Litwę
Około godziny 11 cały nasz pluton przeszedł wzdłuż Niemna, przy samej wodzie, do rybaka Żemajdy na skraju Pyszek. Stamtąd jego łódkami przeprawiliśmy się na lewy brzeg Niemna i doszliśmy do Łosośny. Dalej iść nie mogliśmy. Wszędzie było pełno wojska bolszewickiego. Do nocy siedzieliśmy w krzakach nad wodą. W nocy wzdłuż szosy sopoćkińskiej odeszliśmy w kierunku Sopoćkiń. W Sopoćkiniach na zachodnim krańcu wsi przenocowaliśmy. Napadły tam na nas oddziały bolszewickie z czołgami. Podjęliśmy walkę. Spaliliśmy parę czołgów, rozbiliśmy 3 działa. Paliliśmy wypełnionymi benzyną butelkami od piwa z mechanicznym zamknięciem. Pod gumową uszczelkę wkładało się knot, zapalało i wykonywało rzut jak granatem. Była to wspaniała broń.
Dalej poszliśmy wzdłuż szosy na Kalety. Wieczorem okopaliśmy się w lesie przed Kaletami. Bolszewicy nie weszli do lasu. Około północy przeszliśmy granicę litewską koło miejscowości Kapczamiestis. Trzeba przyznać, że Litwini potraktowali nas nie jak przyjaciół, ale też nie jak wrogów. Złożyliśmy tam broń – krótkie francuskie berdanki kawaleryjskie.
Litwini poprowadzili nas pod eskortą, a zebrało się parę plutonów polskich żołnierzy. Do jedzenia dali nam chleb i słoninę. Doprowadzono nas do Olity. Na przedmieściu Olity nad Niemnem były koszary, w których nas umieszczono. Przebywaliśmy tam dwa tygodnie. Potem przeniesiono nas do Wiłkowyszek. Wieźli nas pociągiem, kolejką wąskotorową, potem przeszliśmy około 20 kilometrów pieszo do ogólnego obozu w miejscowości Ukmergen-Wiłkowyszki. Były tam nowoczesne koszary, a nas duża grupa. 11 listopada wyszliśmy na mszę polową, mieliśmy własnego kapelana. Wówczas Litwini ostrzelali nas. Zabili dwie osoby. Podobno myśleli, że wyszliśmy przeciwko nim.
W grudniu wielu kolegom udało się przepłynąć do Szwecji, rybacy przewozili za niezbyt wygórowaną opłatę. Ja dwa razy uciekałem i za każdym razem Litwini zawracali mnie. Nie miałem szczęścia. Uciekałem z Jasińskim, pochodzącym z Grodna. Po ucieczce z obozu szliśmy do Druskiennik wzdłuż Niemna. Przed rozpoczęciem wojny Jasiński pracował u rzeźnika Okuniewicza w masarni. Wrócił potem do Grodna, gdzie został rozstrzelany. Wiedząc, co czekałoby mnie w Grodnie, dobrnąłem do Białegostoku. Miałem tam znajomych. Zaczął organizować się Polski Teatr Narodowy. Wszystkie polskie sławy były w tym teatrze: Borowski, Znicz, Tola Mankiewiczówna, Butrym, Szlachcic. Głównym kierownikiem był Węgierko. Ja byłem tam kierownikiem światła.
W maju 1941 roku pojechaliśmy na gościnne występy do Brześcia, a dalej do Mińska. Tam zastała nas wojna niemiecko-sowiecka. Niemcy po przyjściu do Mińska zamknęli nas, mężczyzn, w obozie. Podziękować należy naszym paniom artystkom, które wyratowały nas z obozu. Komendant Mińska pozwolił nam wyjechać do Brześcia pociągiem towarowym. Z Brześcia na piechotę wróciłem do Grodna. Był to pierwszy etap naszej walki o wolność. Poczuliśmy zapach prochu i czym jest śmierć.
Notował: Bohdan Horbaczewski
Grażyna Lipińska o męczeńskiej śmierci Tadka Jasińskiego, 13-letniego obrońcy Grodna
(…) Ale ja widzę na dalekim czołgu jasną plamę. Nagła, straszna pewność! Głogów! Nie zważam na Dankę, nie słyszę jej krzyku. Śmiercionośna maszyna toczy się naprzód, a ja stępiała na wszystko lecę prosto na nią. Przeraźliwy zgrzyt… czołg staje tuż przede mną. Na łbie czołgu rozkrzyżowane dziecko, chłopczyk. Krew z jego ran płynie strużkami po żelazie. Zaczynamy z Danką uwalniać rozkrzyżowane, skrępowane gałganami ramiona chłopca. Nie zdaję sobie sprawy, co się wokół dzieje. A z czołgu wyskakuje czarny tankista, w dłoni trzyma brauning, za nim drugi – grozi nam. Z podniesioną po bolszewicku do góry pięścią, wykrzywioną w złości twarzą, ochrypłym głosem krzyczy, o coś oskarża nas i chłopczyka. Dla mnie oni nie istnieją, widzę tylko oczy dziecka pełne strachu i męki. I widzę jak uwolnione z więzów ramionka wyciągają się do nas z bezgraniczną ufnością. Wysoka Danka jednym ruchem unosi dziecko z czołgu i składa na nosze. Ja już jestem przy jego głowie. Chwytamy nosze i pozostawiając oniemiałych naszym zuchwalstwem oprawców, uciekamy w stronę szpitala.
Chłopczyk ma pięć ran od kul karabinowych (wiem – to polskie kule siekają po wrogich czołgach) i silny upływ krwi, ale jest przytomny. W szpitalu otaczają go siostry, doktorzy, chorzy. – Chcę mamy – prosi dziecko. Nazywa się Tadeusz Jasiński, ma 13 lat, jedyne dziecko Zofii Jasińskiej, służącej, nie ma ojca, wychowanek Zakładu Dobroczynności. Poszedł na bój, rzucił butelkę z benzyną na czołg, ale nie zapalił, nie umiał… Wyskoczyli z czołgu, bili, chcieli zabić, a potem skrępowali na froncie czołgu. Danka sprowadza matkę. Nie pomaga transfuzja krwi. Chłopiec coraz słabszy, zaczyna konać. Ale kona w objęciach matki i na skrawku wolnej Polski, bo szpital wojskowy jest ciągle w naszych rękach. Matka umierającego chłopca, zrozpaczona i jednocześnie pobudzona czynem synka, szepcze mu: „Tadzik, ciesz się! Polska armia wraca! Śpiewają…”.
Kersy24.pl
2 komentarzy
krzysiek
31 sierpnia 2016 o 15:29Cześć Twojej pamięci Tadzik będę o Tobie pamiętał.
W.skokowsi
11 października 2016 o 11:09Poszukuję informacji o Stanisławie Skokowskim, podobno był w grupie harcerzy ochraniających okolice ulicy Podolnej,mieszkał przy ulicy Podolnej do roku 1939, proszę o przesłanie informacji na adres wr*********@po****.pl,