W świadomości Polaków zagadnienie o polskich jeńcach wojennych, więzionych przez Sowietów po 17 września 1939 roku, funkcjonuje wyłącznie w kontekście zbrodni katyńskiej. Całkowitemu zapomnieniu uległ los blisko 30 tysięcy jeńców, którzy trafili do obozów pracy NKWD. Ich często w żaden sposób nieoznaczone i zaniedbane mogiły znaczą tragiczny szlak czerwcowej (1941) ewakuacji na wschód.
W niedzielę, 13 lipca 1941 r. ewakuowane z tzw. Zachodniej Ukrainy, gnane przez konwojentów kolumny polskich jeńców pochodzących z różnych punktów obozowych dotarły do rejonu miejscowości Krywoszyjinci. Dzień po dniu mające za cel Kijów oddziały niemieckiej 1 Grupy Pancernej gen. płk. von Kleista, wykorzystując luki w obronie Sowietów, podążały nieomal w ślad za nimi. Każdego dnia, budząc zaniepokojenie i ciekawość mieszkańców dotychczas cichej wioski, wiodącą przez nią drogą przewalały się uchodzący na wschód cywile, transporty z ewakuowanymi dobrami, zmierzający do i od frontu żołnierze RKKA, a wreszcie pędzeni pod bronią więźniowie oraz jeńcy.
Mieszkańcy wsi: Antonina Makariwna Lewczuk, Olha Demianiwna Stohnij i Wasyl Iwanowycz Łyszczuk wspominają, że licząca według ich oceny trzy tysiące ludzi kolumna jeniecka rozciągała się na przestrzeni blisko kilometra. Otoczeni przez konwój mężczyźni szli ustawieni po ośmiu – dziewięciu w jednym rzędzie. Ich ubrania były brudne i zniszczone, niektórzy mieli na sobie rzeczy cywilne, część nie posiadała butów. Odmienny kolor i krój mundurów oraz dostrzeżone guziki z polskim godłem upewniły obserwatorów, iż mają do czynienia z Polakami. Wkrótce po przejściu przez wioskę maszerujący zatrzymali się na odpoczynek. Świadkowie podają, iż umęczeni ludzie rozsiedli się na ziemi, po obu stronach drogi.
Według sporządzonego po mających nastąpić wkrótce wydarzeniach zapisu w sowieckim raporcie wszystko to musiało dziać się około godziny 13:40. „Nagle – w ślad za mieszkańcami podaje nastoletnia autorka zamieszczonego w Wisnyku Skwyrszczyny (nr 43, lipiec 2011 r.) Anna Hawryluk – na horyzoncie pojawiła się ciemna plama, która poczęła przybliżać się z hałasem. Był to samolot z czarnymi krzyżami na skrzydłach. Przeleciał bardzo nisko, tuż nad głowami więźniów. Po chwili zawrócił i ruszył ponownie w kierunku kolumny. Tym razem, żeby zaatakować. Ponieważ wokół była tylko pusta przestrzeń nikt nie uciekał. Samolot atakował dopóki nie skończyła mu się amunicja. (…) W miejscu, w którym dotąd siedzieli jeńcy była „krwawa jatka”. Wszędzie słychać było jęki rannych”. W odróżnieniu od przytoczonej opowieści jenieckie relacje, mówią, że kolumnę nie tylko ostrzelano, ale również obrzucono granatami. Jeden z sowieckich raportów dopowiada również, że atakujących samolotów było więcej. Najwyraźniej z powodu nieobecności na miejscu wydarzeń w rela- Okruchy historii cjach mieszkańców próżno szukać potwierdzenia dla wersji jenieckiej, która podaje, iż podczas nalotu konwojenci nie pozwolili zejść im z drogi i rozproszyć się (ludzie, którzy w panice naruszali ten zakaz, padli ofiarami prowadzonego przez konwój ostrzału). Brak w nich również wzmianki o tym, że rannych nie było czym opatrywać, a wszelkich prób udzielenia pomocy przez współtowarzyszy, zabraniano, szydząc przy tym z ofiar.
Docierające do wioski odgłosy strzałów, którym towarzyszyły krzyki i jęki ludzi, rodziły wiele domysłów. Pełniejszej wiedzy o tym, co się stało, nabrano dopiero wtedy, gdy do znajdującej się na początku wsi studni podjechała sowiecka sanitarka. Czerpiący zeń wodę oficer, kierowca oraz pielęgniarka rozmawiali ze sobą w podnieceniu. Słyszano wyraźnie, jak mówili, iż w nalocie zginęło sześćdziesiąt osób, a jeszcze więcej zostało rannych. Jak zawsze w podobnych sytuacjach, kierowani ciekawością wiejscy chłopcy chcieli zobaczyć wszystko na własne oczy. Planowali podejść bliżej, przepędził ich jednak jeden z konwojentów, mówiąc, że nie jest to widok dla dzieci. Wykazujący 46 zabitych oraz 208 rannych sowiecki raport nie pozostawia wątpliwości, że rezultaty niemieckiego nalotu musiały być rzeczywiście straszne, a towarzyszące im widoki porażające. Z relacji mieszkańców Kriwoszijniec wynika, że jenieckiej kolumny dłużej nie wstrzymywano.
Po jako takim jej uporządkowaniu ludzi popędzono rychło w dalszą drogę. Pozostawione ciała zabitych miały zostać pochowane we wspólnym grobie przez trzech miejscowych: Mykołę Sydorowycza Hewczuka, Demiana Honczaruka oraz Makara Hnatowycza Woznyja. Wszyscy oni, ze względu na wiek, nie podlegali ogłoszonej po wybuchu wojny mobilizacji i dzięki temu pozostali na miejscu. Zważywszy na zapisy poczynione w relacjach jeńców (którzy podają m.in., że byli świadkami pochówku, a nawet brali w nim czynny udział), liczbę zabitych oraz domniemany wiek oraz kondycję wymienionych, powyższa informacja wydaje się być nieścisłą. Przypuszczalnie ludzie ci nakazem konwojentów zostali po prostu dołączeni do Polaków dla skrócenia czasu trwania czynności związanych z pochówkiem zabitych. Zarówno mieszkańcy jak i jeńcy zgodnie podają, że pochówek ofiar odbył się z pełnym poszanowaniem dla zmarłych.
Ich zwłok nie wrzucano do wykopanego dołu w sposób chaotyczny, ale delikatnie i ostrożnie w nim układano. Dwóch zabitych konwojentów pochowano oddzielnie, gdzieś w pobliżu. Jeńcy, którzy odnieśli lżejsze rany, zostali dołączeni do pozostałych i pognani wraz z nimi dalej. Sporządzony blisko trzydzieści lat po opisywanych tu wydarzeniach przez byłego jeńca Stanisława Menesiaka zapis podaje, że nastąpiło to jednak nie od razu, a po upływie przynajmniej kilku godzin, przed nastaniem wieczoru. Menesiak wspomina również, że pozostawionych na miejscu ciężej rannych umieszczono początkowo w pobliskim obozie. Dopiero po zachodzie słońca udało się Sowietom sprowadzić ciężarówki, którymi przewieziono ich do Skwiry. Po przybyciu transportu do miasta ludzi tych rozmieszczono przypuszczalnie w dwóch lokalizacjach: skwirskim szpitalu rejonowym oraz w improwizowanym szpitalu zorganizowanym w zabudowaniach byłego sierocińca. Z braku podstawowych środków medycznych zatrudnieni w drugim z nich lekarze nie mogli wiele pomóc.
Zapewne z tej też przyczyny w dniu 13 lipca na miejscu zmarło ośmiu jeńców. Ponieważ Skwira była w tym czasie miastem przyfrontowym, pozbawionym władzy i pozostawionym samemu sobie, jakiejkolwiek szansy na polepszenie warunków nie było. Chociaż już następnego dnia w mieście pojawili się Niemcy, zmiana „opiekunów” nie wpłynęła w żaden sposób na położenie rannych. Dopiero po jakimś czasie, prawdopodobnie wszystkich jeńców ewakuowano w końcu na zachód, do Równego. Z dostępnych relacji byłych jeńców wynika, że w poprzedzającym opuszczenie Skwiry okresie grzebaniem zmarłych kolegów zajmowali się sami. Według przekazanego we wrześniu 1941 roku PCK zestawienia oraz wspomnień ludzi, którzy kontaktowali się później z rodzinami zmarłych pochówki te odbywały się najwyraźniej w kilku miejscach: na placu przy szpitalu rejonowym, przy kościele katolickim lub/i najwyraźniej sąsiadującym z nim cmentarzu parafialnym.
Sporządzenie listy zmarłych w Skwirze na podstawie wyłącznie znanych aktualnie relacji oraz wspomnianego zestawienia PCK jest zadaniem niemożliwym do wykonania. Trudno w oparciu o nie dociec nawet, na ile relacje te mogą być kompletne. Będące najbardziej obszernym świadectwem zestawienie wymienia w odniesieniu do Skwiry ośmiu ludzi, którzy mieli umrzeć na miejscu z odniesionych ran. Liczba ta jest tożsama z występującą w opisującym ewakuację dokumencie sowieckim. Ponieważ sowiecka informacja odnosi się jednak wyłącznie do 13 lipca, a przynajmniej niektórzy z pośród niżej wymienionych, według świadków, mieli umrzeć dopiero w kolejnych dniach, zbieżność ta wygląda na przypadkową.
1) Firlej z Warszawy
2) Jan lub Franciszek Kucharski z Warszawy
3) Walery Maślanka z Soboniowic
4) Adolf Skubisz z Sosnowca
5) Wacław Statiwo z Turka
6) Marian Stefaniak z Warszawy
7) Stefan Synowiec z Krakowa
8) Stefan Szczur z Zagorzyc
Informacje pozyskane od rodzin zmarłych dają możliwość pełnej identyfikacji oraz bliższego poznania losów dwóch z pośród wyżej wymienionych osób – Stanisława Firleja oraz Mariana Stefaniaka. Stanisław Firlej, syn Franciszka, urodził się w dniu 4 kwietnia 1907 r., w Podgórzu, mieście, które wraz z całą gminą kilka lat później wcielono, jako dzielnicę, do obszaru Krakowa. Po wieńczącej czas nauki w gimnazjum maturze znalazł zatrudnienie w Spółce Akcyjnej Fabryki Portland-Cementu „Szczakowa”, w latach bezpośrednio poprzedzających wybuch wojny pracował jako urzędnik kolejowy, na stacji Tuchów (pow. Tarnów). W roku 1936 zawarł związek małżeński z Zofią z domu Obnowską, z którą miał dwie córki: urodzoną w tym samym roku Danutę oraz młodszą od niej o dwa lata Krystynę.
We wzruszających słowach Danuta Kotowska – Firlej wspomina, iż ojciec był „człowiekiem kochającym wszystkich”, niezwykle serdecznym, utrzymującym żywe kontakty z całą rodziną, w tym z licznym rodzeństwem swojej żony. Marian Stefaniak, syn Stanisława, urodził się w dniu 19 czerwca 1910 r. w Górach Karwackich, niewielkiej wsi zlokalizowanej w pobliżu Przasnysza. Dzięki zapobiegliwości ojca i wsparciu krewnych wraz z bratem opuścił rodzinne strony, aby zdobyć wykształcenie. W chwili wybuchu wojny zamieszkiwał w Warszawie. Będąc absolwentem prestiżowego Wydziału Elektrycznego Państwowej Wyższej Szkoły Budowy Maszyn i Elektrotechniki im. H. Wawelberga i S. Rotwanda od blisko dziesięciu lat pracował wówczas w warszawskich Tramwajach Miejskich. Żonaty z Heleną z domu Łakomską miał jedno dziecko – urodzoną w roku 1938 córkę Ewę. O ich udziale w działaniach wojennych 1939 roku oraz okolicznościach dostania się do niewoli sowieckiej w zasadzie nic nie wiadomo. Według przytaczanych przez członków rodzin informacji po wybuchu wojny, mający za sobą kurs w Centrum Wyszkolenia Łączności w Zegrzu, Marian Stefaniak miał zgłosić się do wojska na ochotnika, Stanisław Firlej walczył natomiast w rejonie Modlina. Jako zwiadowca wykazał się męstwem, za które odznaczono go Krzyżem Walecznych. Zatrzymany w nieznanej lokalizacji przez Sowietów przebywał następnie w obozach w Równem, Hoszczy, Zborowie oraz w Brodach. Przez cały okres niewoli, kiedy tylko było to możliwe, słał do ukochanej żony i dzieci pełne troski karty oraz obszerne, zapisane drobnym maczkiem, listy. Będąc człowiekiem głęboko religijnym wierzył, iż dzięki boskiemu wsparciu przetrwa wszystko i wróci do nich. W dniu 10 marca 1968 roku na przedostatniej stronie warszawsko – wrocławskiego Tygodnika Katolików ukazała się niewielka objętościowo wzmianka zatytułowana „Okoliczności śmierci Stanisława Firleja”: „W lipcu 1941 r. w mieście Skwira na terenie ZSRR byłem świadkiem śmierci na skutek ran odniesionych podczas bombardowania żołnierza WP Stanisława Firleja ur. 1907 r. Wraz z kolegą pochowaliśmy go w tym miasteczku. Może żyje ktoś z rodziny i nie wie co się z nim stało”. Zainspirowany przez ukazujące się cyklicznie na łamach tygodnika podobne ogłoszenia Stanisław Menesiak uznał, że spełni w ten sposób powinność wobec rodziny zmarłego.
Będąc sowieckim jeńcem przeszedł on przez obozy pracy w Żytyniu, Hoszczy, Ostrej Górze, Mościskach, Kamionce Strumiłowej i Podwołoczyskach. Z Firlejem zetknął się jednak dopiero w lipcu 1941 roku, w Skwirze, w ściśle określonych okolicznościach. Ten wydawałoby się skazany na niepowodzenie szlachetny ludzki gest już kilka dni później zaowocował korespondencją z żoną Stanisława Firleja, Zofi ą oraz jej siostrą. Przywołując w pamięci wydarzenia sprzed blisko trzydziestu lat, Menesiak napisał wówczas m.in.: „(…) W odpowiedzi na Pani list podaję kilka szczegółów dotyczących p. Stanisława Firleja. Niestety niewiele mogę o nim napisać. Około 29 VI 1941 grupa jeńców polskich w liczbie około 2 tysięcy wyruszyła z Wołoczysk w głąb Rosji. Gdy doszliśmy pod Skwirę cała kolumna została zbombardowana przez samoloty niemieckie. Kilkudziesięciu jeńców zostało zabitych i około 350 rannych. Niektórzy ciężej ranni zmarli. Między innymi Stanisław Firlej. Zaznaczam, że przed śmiercią nie znałem go, nie był ze mną w żadnym obozie jenieckim. W trzy dni po zbombardowaniu wkroczyli do Skwiry Niemcy i mnie przypadło pochować owego Firleja. Od kolegów dowiedziałem się, że pochowany jest Stanisławem Firlejem, że prawdopodobnie pochodzi z Warszawy i że urodził się w 1907 r. Od siebie mogę jedynie dodać, że był on dość wysoki – około 170 cm. Pochowaliśmy go na łączce, owiniętego w prześcieradło i koc. Na mogile utknęliśmy krzyż, na którym napisaliśmy imię i nazwisko. Chował go ze mną znajomy z mojej miejscowości (…)”.
Wkrótce po wysłaniu powyższego listu do drzwi wrocławskiego mieszkania Menesiaka zapukała siostra Zofii i Firlej. Na skutek zbiegu okoliczności do spotkania jednak nie doszło. Chcąc upewnić się, że nie ma mowy o pomyłce, na miejscu pozostawiła przedwojenną fotografię szwagra. W kolejnym liście adresowanym do żony Stanisława Firleja Menesiak, który w ciągu kilkunastu dni, najwyraźniej poruszony, musiał wielokrotnie powracać w myślach do lipcowych wydarzeń, przekazał jej nieco obszerniejszy opis. Niestety, wzmiankowany przez niego znajomy, u którego poszukiwał pomocy, nie zdołał przypomnieć sobie żadnych dodatkowych szczegółów. „(…) Po napadzie Niemców na Rosję prowadzono nas w głąb Rosji przez Płoskirów, Żytomierz i jakieś 3 km przed Skwirą niemiecki samolot zbombardował nas wiązkami granatów i z karabinów maszynowych. Wielu poniosło śmierć na miejscu a około 350 zostało rannych.
W pierwszej chwili powstało wielkie zamieszanie, zdrowi i lżej ranni rozbiegli się żeby się gdzieś schować, bo samolot krążył. Później pod wieczór zdrowi pomaszerowali dalej (…). Nas rannych (bo i ja byłem ranny) pozbierali, poznosili do pobliskiego [wyraz nieczytelny: łagieru?] a wieczorem przyjechały samochody rosyjskie i podwiozły nas do Skwiry, gdzie nas umieszczono w trzech budynkach byłego sierocińca. Opieki lekarskiej nie było, bo chociaż był lekarz, ale nie miał żadnych opatrunków itp. rzeczy. W miasteczku była zupełna dezorganizacja, gdyż wszystkie władze pouciekały ze względu na bliski front. Po trzech dniach wkroczyli Niemcy, ale też rannym wielkiej pomocy nie udzielili.
Nie przypominam sobie po ilu dniach zmarł Stanisław Firlej na skutek gangreny w nodze, bo ja w każowidym razie byłem tam tylko tydzień a później wywieziono nas do Równego. Przed wyjazdem ja jednak z kolegą moim go chowałem i wtedy właśnie ktoś mówił, że nazywa się Stanisław Firlej, rok urodzenia 1907, a dnia i miesiąca nie pamiętam, ale wiem, że na tablicy było napisane. Owinięty był w prześcieradło i w koc, ja jeszcze wszedłem do grobu, żeby szczelnie wszystko zakryć. O ile sobie przypominam to był dość wysoki. (…)”. Informacje te, na co wskazuje dalsza korespondencja, nie zdołały rozwiać wątpliwości Zofii Firlej, która nadal biła się z myślami, czy na pewno wzmiankowanym przez Menesiaka zmarłym, był jej ukochany mąż.
Blisko ćwierć wieku wcześniej, w marcu 1942 roku, Kierowniczka Biura Informacyjnego PCK udzielająca odpowiedzi żonie drugiego ze zmarłych, Mariana Stefaniaka, napisała, iż mąż jej „(…) zmarł dnia 14 lipca 1941 roku w szpitalu w Skwirze, na skutek odniesionych ran w czasie nalotu lotniczego na prowadzony transport jeńców polskich. Pochowany został na cmentarzu w Skwirze, woj. Kijowskie, koło kościoła, po lewej stronie, mogiła 1, oznaczona krzyżem”. Przeglądając zachowaną korespondencję rodzinną okazuje się, że o dacie i okolicznościach śmierci swego męża Helena Stefaniak dowiedziała się już blisko rok wcześniej. Zaświadcza o tym jej poruszający list adresowany do brata zmarłego. „(…) Smutne w tym roku mamy Zaduszki. Wczoraj dowiedziałam się, że Marian nie żyje już od dn. 14 – lipca 41 r. Piszę ten list do Ciebie, bo nie wiem jak matka i ojciec przeniosą tę straszną wiadomość. Dla mnie już wszystko umarło razem z nim, chora jestem i ta wiadomość pogorszyła tylko moje zdrowie. Mnie też już nie wiele, więc pamiętajcie, że Ewą trzeba się opiekować nie zapominajcie o tym nigdy. Szczegółów dokładnie nie znam, bo ten pan, który o tym mówił był u ojca nie u mnie, a ja narazie siły nie mam iść i pytać go o wszystko, aż się trochę uspokoję. Wiem tylko tyle, że oni byli pędzeni przez bolszewików szosą i obstawieni ze wszystkich stron zbrojnymi bolszewikami, nadleciały samoloty niemieckie i myśląc, że to bolszewicy, bo jeńców było koło 15.000, zaczęły rzucać bomby i ostrzeliwać. Marjan dostał w obie nogi, rękę i głowę. Ten, który mnie zawiadomił był jego serdecznym kolegą opiekował się nim w szpitalu, bo i sam był ranny w rękę. Stało to się 13 lipca a 14 już nie żył, pochowali go tam ten kolega i drugi, który ma obrączkę i drobiazgi różne dla mnie.
Pochowali go koło kościoła w znacznym miejscu i zaopiekowała się tym grobem jakaś Polka. Podobno to jest w głębi rosyjskiej Ukrainy w miejscowości Skwirze. Więcej nie mogę pisać. (…) I powiedz rodzicom, że choć Marjan nie żyje oni mi są zawsze bliscy, a nawet, bliżsi. Nie chcieliśmy żeby zginął i on nie musiał iść na wojnę widocznie taką musiał mieć śmierć. Tylko to tak daleko pochowany. Pomódlcie się za niego. (…)”. Jaki mógł być zatem cel jej dalszych dociekań? Może z jakiejś przyczyny do spotkania ze wspomnianym kolegą przechowującym pamiątki po mężu nie doszło? Może liczyła nadal, że zmarłym nie był jednak jej mąż? A może po prostu pragnęła ustalić dokładne położenie jego grobu? Dzisiaj już się, niestety, tego nie dowiemy. Anna Hawryluk podaje w swoim artykule, że zbiorowa mogiła Polaków „nie została zapomniana. „Wdowy, po tych, którzy zginęli w czasie wojny lub przepadli bez wieści przychodzą na nią, aby każopłakiwać niewinne ofi ary: obcych ludzi, czyichś synów. Może gdzieś w dalekim kraju na groby ich bliskich tak samo ktoś przychodzi”. Otoczony białym drewnianym płotkiem z furteczką, porośnięty barwinkiem grób, położony jest po lewej stronie, patrząc w kierunku Skwiry, drogi wśród drzew, na skraju uprawnego pola. Od zabudowań wioski dzieli go odległość około trzystu metrów. W jakimś czasie ustawiono na nim krzyż, który poświęcił prawosławny duchowny.
Obok, wzorem znanych także i z polskich krajobrazów przydrożnych kapliczek, mogiły stoi niewielka ławeczka. To właśnie na niej muszą przysiadać wraz z dziećmi i wnukami wspomniane kobiety. Dobrze, że jest ktoś, kto dba o grób i odwiedza to miejsce. W roku 2012, wkrótce po ujawnieniu domniemanej lokalizacji mogiły, informację o niej przekazałem ROPWIM. Jakiś czas potem na miejsce udał się pracownik polskiego konsulatu, który potwierdził jej istnienie. Z lokalnymi władzami przeprowadzono wstępne rozmowy mające na celu wybadanie nastawienia do projektu ewentualnego przebadania mogiły i upamiętnienia poległych. Niestety, do chwili obecnej nie zostało to zrobione. W dalszym ciągu szczątki pogrzebanych tam ludzi oczekują na ekshumację, która umożliwiłaby określenie ich liczby (a może nawet tożsamości poległych) i godny pochówek. Na odszukanie, przeprowadzenie badań i upamiętnienie czekają również pochówki żołnierzy zmarłych z ran w pobliskiej Skwirze.
Jerzy Szcześniak
Kurier Galicyjski 31 października–13 listopada 2014 nr 20 (216)
2 komentarzy
Koben44
12 listopada 2014 o 23:38Piękna historia.Tylko ludzi żal…
Tow.Husarski
13 grudnia 2014 o 13:09Interesujące tragiczne i smutne