22 czerwca 1941 roku od samego rana w audycjach radiowych z Mińska ciągle nadawano muzykę w rytmie marsza z przerwami na krótkie informacje i brawurowe hasła typu „będziemy bili wroga na jego własnym terytorium”, oraz inne podobne komunikaty.
Lecz o godzinie 9.40 to wróg właśnie dokonał pierwszego zmasowanego bombardowania Mińska. Niemiecka ofensywa na Białorusi rozwijała się błyskawicznie, bo jednostki sowieckie nie były przygotowane do walki. W oddziałach wybuchła panika, a odwrót zamienił się w ucieczkę. Rejony ufortyfikowane na „dawnej” granicy zostały wcześniej rozbrojone i nie mogły być wykorzystane w celach obronnych.
W szóstym dniu wojny, 28 czerwca, wojska niemieckie zajęły stolicę Białorusi. Podczas walk o Białystok i Mińsk do niewoli wzięto ponad 330 tys. sowieckich żołnierzy i oficerów. W ciągu pół miesiąca straty operującego na terytorium Białorusi sowieckiego Frontu Zachodniego wyniosły prawie 420 tys., co stanowiło ponad 66% jego stanu osobowego. Dowództwo Frontu na czele z głównodowodzącym, generałem Dmitrijem Pawłowem, oskarżone o „bezczynność” i „tchórzostwo”, zostało rozstrzelane. Dziesiątki tysięcy zabitych, setki tysięcy jeńców w niemieckiej niewoli – tak wysoką cenę zapłacili Sowieci za zamieszanie i niekompetencję swego najwyższego kierownictwa w pierwszych dniach napaści hitlerowskiej.
Zaskoczone nagłą napaścią i źle dowodzone wojsko znalazło się w tragicznej sytuacji. Jeden z wywiadowców NKWD meldował z zajętych przez Niemców obszarów Białorusi, że dowódcy uciekają, pozostawiając czerwonoarmistów na pastwę losu, a większość żołnierzy pochodzenia miejscowego poddaje się do niewoli lub dezerteruje. Uwolniony po ucieczce enkawudzistów z więzienia pod Orszą Białorusin natknął się w jednej z wiosek pod Borysewem na grupę jej nowych mieszkańców – sowieckich żołnierzy, którzy opuścili rozpadające się oddziały Armii Czerwonej, nie porzucając jednak broni. Potrzebna im była – jak twierdzili, żeby bronić wsi przed ewentualnym napadem „bolszewików”, których sporo jeszcze włóczyło się dokoła.
Miliony czerwonoarmistów wolały iść do niewoli, niż walczyć, broniąc partii, rządu, sowieckiej ojczyzny i towarzysza Stalina. Działo się tak mimo specjalnego ich szkolenia, by podczas wojny walczyli do ostatniego naboju, do ostatniej kropli krwi. Przysięga wojskowa, ówczesny sowiecki kodeks karny i inne przepisy nie pozostawiały wątpliwości, że poddanie się i pójście do niewoli zawsze będzie karane śmiercią, na równi z „przejściem na stronę wroga”, „ucieczką za granicę”, „zdradą” i „dezercją”. Rodziny takich oficerów i komisarzy politycznych aresztowywano jako „krewnych dezerterów”, zaś rodziny jeńców-szeregowców pozbawiano wszelkiej pomocy i wsparcia ze strony państwa.
Taki stosunek do własnych żołnierzy znajdujących się w niewoli niemieckiej świadczył, że władzom chodziło o maksymalne pogorszenie sytuacji jeńców, co ponoć miało dodatkowo zniechęcać do poddawania się przeciwnikowi. Jednak, wbrew wszelkiej indoktrynacji i groźbom w ciągu pierwszych miesięcy wojny 3,8 mln żołnierzy sowieckich, złożyło broń, a w jej przebiegu ponad 5 mln. Co prawda, dotychczas brak dokładnych danych dotyczących sowieckich jeńców wojennych z lat 1941-1945. Dowództwo niemieckie oficjalnie podawało liczbę 5,27 mln osób, strona rosyjska zaś obstaje przy 4,59 mln. Już pod koniec 1941 roku w ZSRR zaczęto zakładać obozy dla żołnierzy Armii Czerwonej – byłych jeńców lub tymczasowo znajdujących się w okrążeniu nieprzyjaciela. Wśród nich nie brakowało cudem ocalałych więźniów niemieckich oflagów, którzy ryzykując życie uciekli z niewoli docierając do „swoich”, by znowu znaleźć się za drutem kolczastym.
Po zakończeniu wojny traktowano ich jako „wrogów ludu” i „zdrajców ojczyzny”, niezależnie od tego, czy poddali się dobrowolnie, czy też zostali wzięci jako ciężko ranni. W taki sposób wobec swych żołnierzy nie postępował żaden rząd na świecie. Zachodnie rządy doliczały swym żołnierzom, którzy byli jeńcami wojennymi, za wysługę lat i kolejne stopnie wojskowe, a nawet do emerytury. Natomiast wszyscy znajdujący się w rękach Niemców żołnierze sowieccy faktycznie zostali uznani przez Moskwę za ludzi wyjętych spod prawa tylko dlatego, że dostali się do niewoli zamiast umrzeć, nawet w beznadziejnej walce. Każdy, kto samowolnie przekroczył linię frontu, był posądzany o „zdradę ojczyzny” i poddawany procedurze „filtracji” przez specjalne jednostki NKWD. Następnie zarówno wojskowych, jak i cywilów kierowano głównie do tzw. Armii pracy, gdzie rygor utrzymywania niezbyt się różnił od warunków panujących w łagrach. Od końca grudnia 1941 roku „byłych żołnierzy Armii Czerwonej” kierowano do specjalnych obozów, będących właściwie więzieniami wojskowymi o obostrzonym rygorze, w celu ujawnienia ewentualnych szpiegów i dywersantów. W styczniu 1942 roku zatwierdzono stosowną instrukcję NKWD, zgodnie z którą żołnierzy trafiających do niewoli lub znajdujących się w okrążeniu traktowano na równi z jeńcami wojennymi armii przeciwnika. O wiele wcześniej, bo już 28 czerwca 1941 roku wydano wspólny rozkaz NKGB, NKWD i Prokuratora ZSRR, który przewidywał pociągnięcie do odpowiedzialności członków rodzin zaocznie skazanych „zdrajców ojczyzny”.
Orzekanie w tych sprawach przekazano trybunałom wojennym i kolegiom specjalnym NKWD. Uchwała Państwowego Komitetu Obrony z lipca tegoż roku i następny rozkaz Stalina obostrzyły represje, sankcjonując rozprawy pozasądowe. Na ich podstawie wytworzono instrukcje NKGB i NKWD, które uprawniały organa prowadzące postępowanie karne do aresztowania i zsyłania członków rodzin jeńców wojennych. Z goryczą pisał o tym Aleksander Sołżenicyn, twierdząc, że „Rosja Sowiecka wyrzekła się swych zdychających dzieci”. Rosji jej dumni synowie potrzebni byli dopóki rzucali się pod czołgi i szli do ataku. Ale podjąć się wyżywienia ich w niewoli?
To są przecież zbędne gęby do nakarmienia oraz niepotrzebni świadkowie sromotnych porażek. Tych ludzi okrzyknięto zdrajcami, lecz nie oni, nieszczęśnicy, zdradzili ojczyznę, lecz wyrachowana ojczyzna zdradziła ich, i to trzykrotnie. Po raz pierwszy zdradziła ich na polu walki, kiedy to rząd uczynił wszystko, by móc przegrać wojnę: zniszczył linie obrony, wystawił lotnictwo na rozgrom, rozmontował czołgi i artylerię, pozbawił wojsko rozsądnego dowództwa i zabronił armiom stawiać opór. Jeńcy wojenni to byli właśnie ci, którzy wzięli na siebie uderzenie i zatrzymali Wehrmacht. Po raz drugi zdradziła ich bezduszna ojczyzna, pozostawiając umierać w niewoli. I po raz trzeci bezwstydnie zdradzono ich, zwabiając do ojczyzny i zakładając pętlę już na granicy. Jakaż to podłość – zdradzić swoich wojowników i właśnie ich ogłosić zdrajcami.
Od samego początku wojny z Niemcami podejrzenie o zdradę rzucono na wszystkich wojskowych i cywilów znajdujących się po niemieckiej stronie linii frontu. Do tej kategorii zaliczano obywateli sowieckich, którzy trafili do niewoli lub żyli pod okupacją, a także wywiezionych do Niemiec jako „ostarbeiterów”. Właśnie wówczas we wszystkich kwestionariuszach ewidencji kadr wprowadzono pytanie o znajdowanie się zatrudnianej osoby lub jej krewnych na terytorium okupowanym przez wroga. Na paradoks może zakrawać fakt, iż rubryka ta przetrwała do 1992 roku, kiedy to ZSRR zniknął już z mapy świata. W krajach europejskich fakt znajdowania się osoby pod okupacją lub w niewoli niemieckiej nie budził żadnych zastrzeżeń, ale w Związku Sowieckim takich ludzi uważano za „niepewnych”. Czego się obawiano?
Mówili o tym nieraz wprost sowieccy partyjni oficjele. W czerwcu 1945 roku wyrażano obawę, że po wojnie, razem z repatriantami oraz powracającymi z frontu żołnierzami, którzy widzieli kraje zachodnie, zaczną przenikać do ZSRR wpływy „burżuazyjne”. „Należy uwzględniać – przekonywał jeden z nich, – iż wielu ze zdemobilizowanych przebywało na terytorium państw burżuazyjnych, widziało gospodarkę kapitalistyczną, burżuazyjną kulturę i demokrację. Niektórzy z nich, zwłaszcza słabo uświadomieni politycznie, podczas znajdowania się na terytorium państw burżuazyjnych ulegli wpływom burżuazyjnym i drobnoburżuazyjnym, będą prowadzili wrogą nam agitację, wychwalać kapitalistyczny ustrój społeczno-ekonomiczny, kulturę i demokrację” – napisano w komunikacie informacyjnym Działu Organizacyjno-Instruktorskiego KC WKP(b).
Brak zaufania do setek tysięcy wywiezionych do prac przymusowych w Niemczech, jeńców wojennych i więźniów obozów koncentracyjnych dobitnie świadczył o daleko posuniętej podejrzliwości władz komunistycznych Aleksander Sołżenicyn, autor m.in. powieści Archipelag GUŁAG. 1973 r. wobec własnych obywateli. Przez sam fakt swego niekontrolowanego znajdowania się zagranicą, nawet w stanie niewolników i pozbawionych elementarnych praw więźniów, budzili podejrzenia jako „niepewni”, wiedzący, co kryje się za nieprzenikalnym murem, odgradzającym Związek Sowiecki od świata zewnętrznego. W końcowym okresie wojny rosyjska prasa emigracyjna w Niemczech informowała o makabrycznym wydarzeniu w „wyzwolonym” przez Armię Czerwoną niemieckim obozie dla robotników ze Wschodu nad rzeką Mała Panew, na Górnym Śląsku. 20 stycznia 1945 roku sowieckie czołgi dotarły do tego obozu, w którym utrzymywano przeważnie Rosjan i Ukraińców.
Czołgiści, zobaczywszy wybiegających ku nim rodaków, zatrzymali maszyny. Dowódca kolumny kazał wszystkim więźniom zebrać się na placu. Gdy większość z nich, głownie kobiety, starcy i dzieci, wykonała rozkaz, z czołgów nieoczekiwanie otworzono do nich ogień z cekaemów. Usiłujących uciekać rozjeżdżano gąsienicami. W ciągu kilku minut wymordowano kilkaset ludzi. Potok powracających do Związku Sowieckiego wzmógł się gwałtownie w 1944 roku. Bezpiece i kontrwywiadowi nakazano sprawdzania każdego przybywającego. Chodziło już nie o dziesiątki, a nawet nie tysiące, tylko o setki tysięcy, miliony obywateli. Dla ich skontrolowania na obszarach przygranicznych zorganizowano ośrodki „filtracyjne”, gdzie decydowano o dalszych losach powracających do ojczyzny ludzi. Centra te były nieprzystosowane do życia, otoczone drutem kolczastym i przypominały raczej łagry. Nawet racje żywnościowe ustalano tam według przydziałów istniejących w GUŁAG-u.
„W Niemczech żyliśmy za drutem kolczastym, przyjechaliśmy do ojczyzny – i znowu trafiliśmy za kolec” – mówili obrażeni repatrianci.
Po zakończeniu repatriacji, w dn. 1 grudnia 1946 roku, zarejestrowano 1 833 567 jeńców wojennych i 3 582 358 osób cywilnych, czyli w sumie ponad 5,4 mln repatriantów. Kierownictwo sowieckie zamierzało „zintegrować” ich ze społeczeństwem, nie wywołując „niepożądanych” konsekwencji politycznych. Szczególnego niebezpieczeństwa dopatrywano się w tych, którzy zostali wyzwoleni przez wojska alianckie, posądzając ich o pracę na rzecz obcego wywiadu (alianci przekazywali obywateli sowieckich władzom ZSRR). O tym, jak przebiegał powrót do ojczyzny, opowiedziała jedna z białoruskich „ostarbeiterek”:
– Do amerykańskiej strefy okupacji przybyli przedstawiciele sowieckiej administracji, powinszowali nam wyzwolenia, rychłego powrotu do ojczyzny. Rozmieszczono nas w wagonach pierwszej klasy. Konduktorzy witali nas życzliwie, z uśmiechem, częstowali herbatą, oczy nam zachodziły łzami radości. Lecz ledwie wyjechaliśmy z amerykańskiej strefy okupacji i znaleźliśmy się w strefie sowieckiej, życzliwość z twarzy konduktorów zniknęła. Zamienili się nagle w nadzorców i konwojentów. Nas, jak aresztantów, załadowano do bydlęcych wagonów towarowych i zawieziono do łagru filtracyjnego, gdzie przez cały rok filtrowano. Po powrocie do domu i kilkakrotnym „sprawdzeniu” repatrianci musieli stawić się w lokalnych organach NKWD, gdzie ich rejestrowano i wydawano zamiast dowodu osobistego kartę tymczasowego pobytu(!).
Takich osób było w 1946 roku ponad 2 mln osób. Żyli w ciągłym napięciu i strachu, nie wspominając o wydarzeniach wojennych, na skutek, których znaleźli się w niemieckiej niewoli. Powracający do BSRR trafiali do kontrolno-filtracyjnych ośrodków NKWD zorganizowanych w Brześciu, Wysokiem Litewskim, Prużanie, Wołkowysku i Grodnie.
Faktycznie były to obozy o dość ostrym rygorze. Po kapitulacji Niemiec, kiedy zwiększyła się fala repatriantów, zaczęto tworzyć ośrodki kontrolno-etapowe. Przy każdym z nich funkcjonowały komisje kontrolno-filtracyjne, w skład których wchodzili funkcjonariusze NKWD, kontrwywiadu i bezpieczeństwa państwowego (NKGB). Skontrolowanych repatriantów kierowano do obwodowych punktów odbiorczo-rozdzielczych, powołanych w sierpniu 1944 roku.
Uwolnionych żołnierzy skrupulatnie przesłuchano, a połowę z nich (ponad milion osób) przeniesiono do obozów pracy przymusowej. Ludzi, którzy przetrwali koszmar nazistowskiej niewoli, skazano na męczarnie we własnym kraju. Jak wynikało z rozkazu nr 270 z dn. 16 sierpnia 1941 roku, żołnierze mieli walczyć do ostatniego. Poddający się czerwonoarmiści i jednostki wojskowe podlegali likwidacji „wszelkimi środkami, zarówno naziemnymi, jak i powietrznymi”. Zgodnie z nim sowieckie lotnictwo bombardowało przepełnione obozy jenieckie, w których Niemcy utrzymywali żołnierzy Armii Czerwonej, m. in. pod Orłem i Nowgorod-Siewierskim. Dowódcy mogli być rozstrzelani na miejscu jako dezerterzy. Według danych rosyjskich specjalistów, ogłoszonych podczas niemiecko-rosyjskiej konferencji poświęconej tematowi archiwów, która się odbyła w Dreźnie 6 lipca 1997 roku, same tylko sowieckie trybunały wojskowe w latach 1941–1945 wszczęły postępowanie wobec miliona swych żołnierzy i wykonały na nich nie mniej niż 157 tys. wyroków śmierci. Nawet wymiar sprawiedliwości niemieckiego Wehrmachtu, bardzo surowy zresztą w okresie II wojny światowej, mógł uchodzić za niemalże umiarkowany w porównaniu do barbarzyńskich praktyk sowieckich trybunałów wojskowych – podaje I. Gofman.
Wspominaliśmy wyżej, że jeszcze w 1941 roku w ZSRR organizowano specjalne łagry dla żołnierzy przedostających się przez linię frontu od strony niemieckiej. W 1945 roku nadano im nazwę łagrów kontrolno-filtracyjnych, podporządkowanych NKWD. Przetrzymywano w nich tzw. kontyngent specjalny, czyli byłych sowieckich jeńców wojennych, żołnierzy, którzy znaleźli się w okrążeniu, szeregowych policjantów, sołtysów z terenów zajętych przez Niemców oraz inne osoby cywilne, co do których istniało podejrzenie o „zdradę ojczyzny”. Trafiali tam także mężczyźni-cywile w wieku poborowym, zamieszkali na terytorium okupowanym. Przez te łagry w latach 1941–1944 przetoczyło się ponad 420 tys. ludzi. Jako „niepewnych” i niezasługujących na zaufanie napiętnowano również wszystkich obywateli przebywających pod okupacją. Potraktowano ich od razu jako ludzi gorszego gatunku.
Osób tych nie powoływano na określone stanowiska, w stosunku do nich obowiązywał absolutny zakaz wyjazdu za granicę. Logikę rozumowania sowieckiego, niepotrzebującego dowodów na poczytywane za winę czyny, doskonale oddaje wypowiedź sekretarza leningradzkiego komitetu miejskiego WKP(b) Froła Kozłowa. Podczas kolejnej powojennej czystki partii, nie znalazłszy żadnych faktów świadczących o powiązaniu sekretarza komsomołu obwodu leningradzkiego z grupą już represjonowanych komunistów, rzucił pod jego adresem: „Oddychaliście tym samym powietrzem, co ONI! To wystarczy”. O wiele gorszy był los tych, którym zarzucono podjęcie pracy podczas okupacji. Białoruskiego kompozytora Aleksieja Turankowa oskarżono o „zdradę ojczyzny” i skazano na dziesięć lat łagrów na podstawie tego, że w okresie niemieckiej okupacji Mińska „pracował w domu”.
Malarza Mikołaja Gusiewa, usiłującego podczas okupacji wyżywić rodzinę, malując portrety niemieckich oficerów, także uznano za kolaboranta i skazano na cztery lata pozbawienia wolności. O dopuszczeniu się „zdrady” nigdy nie zapominano. Redakcja Białoruskiej Encyklopedii Radzieckiej w latach 60.–70. nadal otrzymywała „wskazówki” zakazujące umieszczania w niej nazwisk artystów, którzy w czasie wojny znajdowali się pod okupacją. Na początku lat 60., kiedy to w ZSRR z rzadka zaczęto udzielać zezwoleń na wyjazdy zagraniczne, istniały niejawne zakazy, o których normalny, logicznie rozumujący człowiek nawet nie podejrzewał. Na przykład nie mogli wyjeżdżać za granicę tak znane na Białorusi osoby, jak słynny malarz Michaił Sawicki, wybitna aktorka Stefania Staniuta, znany kompozytor Hienrych Wahner, bo pierwszy podczas wojny był jeńcem, ojciec drugiej przebywał pod okupacją, trzeci zaś po prostu był Żydem. W sowieckim partyjnym żargonie takich ludzi nazywano – „dla użycia wewnętrznego” – pisał I. Ciszczenko.
Związek Sowiecki był jedynym krajem na świecie, prześladującym i dyskredytującym własnych obywateli za sam fakt znajdowania się na okupowanym przez wroga terytorium.
Jerzy Waszkiewicz/Magazyn Polski na uchodźstwie NR 6 (173) CZERWIEC 2020
1 komentarz
wasko
31 lipca 2020 o 23:13I współczesna Rosja Putina odwołuje się do tradycji ZSRR. Straszne …