Wnet po zgonie cesarzowej Katarzyny, syn jej, cesarz Paweł I, regulując stosunki w kraju świeżo wcielonym do Rosyi, polecił, aby ustalono w jednem z miast stolicę dla wytworzonego nowego zarządu prowincyi, do składu której wchodził Wołyń i część województwa kijowskiego z Żytomierzem i Owruczem. Prowincya odtąd miała się nazywać gubernią wołyńską. Trzy miasta wskazywano jako najbardziej nadające się na stolicę zamierzonej gubernii: Zasław, Zwiahel i Żytomierz. Każda kandydatura na miasto gubernialne miała swych zwolenników, obrońców i popierana była w stolicy.
Za dni cesarzowej Katarzyny II (w latach 1795 i 1796) kandydatury Żytomierza nie brano w rachubę, dwa tylko inne miasta były przedmiotem rozważań — nawet ochrzczono je na swój sposób, dodając Zasławowi głoskę „I” na początku, a Zwiahel zdobył nazwę Nowogrodu Wołyńskiego, lubo na skraiskach wschodnich Wołynia leżał. Dopiero podczas rządów Pawła I zaczęto mówić o Żytomierzu, iż byłby najwłaściwszym na stolicę gubernii nowej. Pierwsza myśl powstała w umyśle szambelana, późniejszego senatora, Józefa Augusta łlińskiego, który w swoim czasie miał możność zrobić przysługę temu monarsze, gdy ten był jeszcze następcą tronu, i pozyskał jego zaufanie i szczególne względy.
Legenda mówi, iż urzędnik wyższy, wysłany z Petersburga dla orzeczenia na miejscu, które z trzech miast tu wymienionych najbardziej nadaje się na stolicę nowej prowincyi, odbywał tę podróż w jesieni; brnął ze znużeniem wielkiem przez Polesie litewskie i ukrainne, przez Rohaczów, Żłobin, Mozyrz, Owrucz; wydawało mu się, iż zapada w coraz to większe bagna, obawiał się, że za Żytomierzem będzie droga jeszcze gorsza, błota bardziej grzązkie, kraj dzikszy. Nie pojechał więc dalej, lecz wysłał sprawodzanie z Żytomierza nad Newę, że zwiedził trzy miasta i przekonał się, że wszystkim warunkom najlepiej odpowiada Żytomierz. To rozstrzygnęło losy miasta, wówczas małego, o znaczeniu żadnem, acz już przeszło od stu lat odgrywającego rolę wojewódzkiego.
Poza ową legendą o urzędniku obawiającym się utonięcia w trzęsawiskach wołyńskich jest zapewne rzeczywistość inna: wpływy Józefa Augusta Ilińskiego, cieszącego się względami cesarza Pawła, mianowanego podówczas radcą tajnym, senatorem, obdarzonego dziedzictwem starostwa ułanowskiego na Podolu, zaważyć tu musiały stanowczo.
Dla senatora Józefa Augusta Ilińskiego wspomnienie Żytomierza łączyło się ze wspomnieniami osobistemi lat dziecięcych, gdyż jego ojciec, Jan Kajetan Iliński był tam starostą grodowym i fundatorem Bernardynów, a on w tem miasteczku wojewódzkiem, ale o postaci wówczas ubogiej i wiejskiej, za dni pacholęcych często przebywał. Senator Józef August Iliński korzystał ze swych wpływów ówczesnych, zaopiekował się więc przyszłością Żytomierza, zrobił go stolicą prowincyi.
W chwili gdy Żytomierz kreowano na miasto gubernialne, w 1797 r. był on miasteczkiem o przestrzeni małej, ludności nielicznej, z przedmieściami stosunkowo obszernemi, tonącemi wśród ogrodów, łąk i pustkowi, mało uprawnych, porosłych po części krzakami.
Dawny Żytomierz wcale nie dotykał rzeki Teterewa, był od niej prawie o ćwierć mili odległy; zabudował się obok zamku wznoszącego się na stromem urwisku, na lewem wybrzeżu rzeczki małej, o dnie płytkiem, kamienistem, nazwiskiem Kamionka. Zameczek, który, zdaje się, liczył więcej na swą miejscowość obronną, od strony Kamionki, niż na umocowania sztuczne, był zawsze otoczony jedynie ziemnem obwarowaniem i palisadami, tudzież fosą głęboką od strony przeciwległej, a nie posiadał żadnych murów i baszt obronnych, z kamienia lub cegły wzniesionych.
Kiedy go pierwotnie wznoszono i kto wznosił? Śladów kronikarskich brak. Legendy przesuwające założenie zameczku i zarazem całej osady w głąb średniowiecza, nie posiadają uzasadnień. Wśród tych legend długo trwała tradycya o wojowniku, czy też mężu świątobliwym, o człowieku dobroczyńcy osady pierwotnej, o jakimś „Żytomierzu”, który miał być założycielem zameczka i skupionej przy nim osady. Legenda nie weszła do kronik, ale miała trwać długo w pamięci pokoleń.
Niektórzy, pragnąc widzieć w niej odblask faktu dziejowego, przytaczają na usprawiedliwienie twierdzeń swych, że do końca XVIII w. lub nawet do początku wieku XIX, wśród chat mieszczan tamecznych istniał obyczaj świętowania w dniu 19 listopada (starego stylu), kiedy w spisie imion słowiańskich przypada „Żytomira”. Zapytywani o powód obchodzenia uroczystości, nie umieli się wytłomaczyć, powoływali się tylko na starą tradycyę. Żadna wszakże tradycya, ani też notatka starych kronik, które mówią o różnych gródkach wołyńskich — dziś już nieznanych, zapomnianych, przechodzących z rąk do rąk książątek waregskich, jak Peremyl, Peresopnica, o Żytomierzu nie wspominają.
Dopiero pamiętna wyprawa Gedymina na Kijów, gdy ciągnął on przez Brześć, Wołyń i zajął po długich szturmach gródek żytomierski, po raz pierwszy na kartę dziejową wprowadza Żytomierz. Stryjkowski twierdzi, że zdobycie Żytomierza, „bronionego przez wiele szlachty kijowskiej”, miało miejsce na wiosnę roku 1320, inni o rok później podają ów fakt. Gedymin zmusił załogę zamku Żytomierskiego do poddania się i uprowadził jako jeńców na Litwę, warownię zaś osadził swymi bojownikami. Najdawniejsza to wiadomość historyczna o Żytomierzu.
Połączenie Litwy z Polską wpłynęło w sposób nader zbawienny na życie umysłowe i ekonomiczne ziem litewskich i wogóle całej spuścizny Gedyminowej. Już pierwsze akta zespoleń dwóch państw, tak bardzo różnych pod względem swych praw i kultury, wprowadzają promień wolności, który skutecznie walczy z ciemnotą i niewolą, istniejącemi niepodzielnie wśród ziem owej spuścizny wielkich książąt litewskich.
Osady małe, około zameczków grupujące się, zamieniają się na miasteczka i miasta zdobywające szybko prawa tak zwane magdeburskie. W połowie XV w. już widzimy Żytomierz w liczbie 14 miast litewskich rządzących się prawem magdeburskiem, t j. mających swój samorząd. Stoi więc pod względem prawnym w jednym szeregu z przedniejszemi miastami Wielkiego Księstwa Litewskiego, jak Kijów, Kowno, Grodno, Wilno, Witebsk.
Pozycya geograficzna i zewnętrzne stosunki nie sprzyjają jednak rozwojowi Żytomierza. Zagony tatarskie wielokrotnie niszczą jego okolice, dobiegają do obronnego zameczku, za którego palisadami szuka ludność ocalenia. Zameczek, z wałów ziemnych i częstokołów drewnianych złożony, z trudnością daje to ocalenie, niemniej chronią się poza jego umocowania i zamożniejsze warstwy ze swem mieniem, i lud wiejski z ubogim dobytkiem. Pierwsze lata XVI w. dotkliwie odczuło miasto: najazdy tatarskie, nie sięgając wszakże zamku, pustoszą kraj dokoła. W owym czasie bunt Glińskiego owładnąć pragnął zamkiem, szturmy przypuszczał kilkakrotnie, zdobyć jednak nie zdołał…
W dalszym przebiegu życia historycznego widzimy, iż ponad poziom sielski miasto niewiele urasta. Po unii lubelskiej, kiedy tworzono województwo kijowskie, jednem z jego trzech powiatowych miast został Żytomierz, odtąd starostwo grodowe, i takiem pozostał do następnego stulecia, przepełnionego klęskami ogólnemi Rzeczypospolitej. Po odpadnięciu Zadnieprza i czasowej stracie — jak brzmiała umowa — grodu wojewódzkiego, przeniesiono do szczupłego i niezamożnego Żytomierza sądy ziemskie i grodzkie z Kijowa (w roku 1667) i temsamem uczyniono zeń stolicę województwa kijowskiego.
Tymczasowość po traktacie grzymułtowskim (w roku 1686) zamieniła się na stan trwały, gdyż Rzeczpospolita zrzekła się Kijowa. Odtąd Żytomierz jest miejscem sejmików, które tylko z początku, chwilowo odbywały się we Włodzimierzu i miejscem „okazywania” całego rycerstwa województwa. Tak trwało do drugiego rozbioru, który w roku 1793 wciela całe województwo kijowskie, a więc i Żytomierz, ze wschodnią częścią Wołynia, do państwa rosyjskiego.
W chwili, gdy przechodził Żytomierz pod berło obce, zajmował — jak mówiliśmy — przestrzeń szczupłą i miał wygląd małomiasteczkowy. Granice właściwego miasta biegły z kierunkiem dróg, prowadzących do sąsiednich miasteczek, Cudnowa i Wilska, które to trakty stały się z czasem ulicami— Cudnowską i Wilską. Długość obu ulic nie była znaczną. Pierwsza kończyła się na spadzistości góry, druga mierzyła znacznie mniej, niż połowę dzisiejszej długości. Obie ulice tworzyły dwa ramiona trójkąta, wśród którego legło właściwe miasto, trzecia linia to bieg Kamionki, nad którą, ponad stromą spadzistością, zawisł zameczek, oddzielony od miasta głęboką fosą.
Zamek z kończynami miasta — jak widzimy nader małego — łączyła ulica Zamkowa, dziś nazywająca się Katedralną. Ulica Zamkowa u swego początku przy zamkowej fosie tworzyła „rynek”, a drugim wylotem opierała się o łąkę (dzisiejszy plac przed Bernardynami); na środku tej łąki tracono i grzebano różnych złoczyńców. Między ulicą Zamkową a Cudnowską był labirynt przecznic wąziutkich, nieregularnie zabudowanych; lecz ta gmatwanina uliczek w XVIII w. wcale nie była drugorzędną dzielnicą, posiadała bowiem kościół Jezuitów i mury ich kollegium, mieszczące w sobie szkoły.
Katolicyzm wszedł na wybrzeża Teterowa i Kamionki znacznie wcześniej, niż Żytomierz wystąpił na widownię dziejową. Kroniki czeskie mówią, że chrześcijaństwo z Zachodu już w X wieku oparło się o wybrzeża Styru i patrzało na założenie Łucka. Źródła polskie wielokrotnie podają, iż pierwsze szeregi Dominikanów polskich, ze św. Jackiem na czele, docierały do Kijowa już około roku 1225 i mieszkańcy tameczni budowali wówczas — na przedmieściu nazywającem się Padół — pierwszy kościół katolicki pod wezwaniem Najświętszej Maryi Panny, przy którym stanął klasztorek Dominikanów.
W tejże samej epoce, lub w latach najbliższych owej chwili, a więc około roku 1230, kilku Dominikanów wytworzyło pierwszą misyę chrześcijańską w Żytomierzu: założono kościół, stanął klasztorek. Czasy to tak dawne, iż nawet dziejopis zakonu kaznodziejskiego w XVII stuleciu, Okolski, nie umie już odpowiedzieć na pytanie, w którym roku miała miejsce erekcya Dominikanów w Żytomierzu. Trudno wymagać od archiwów, by coś przechowały, jako wskazówkę dla poszukiwaczy. W kraju otwartym dla najazdów nieustannych, gdzie miecz i pożoga nieprzyjacielska wciąż srożyły się, o zachowaniu śladów piśmiennych działalności religijnej nie może być mowy.
Kiedy zaczęli pracować — nie wiemy; to tylko jest pewne, że w XIII w. stanęli na owym straconym posterunku, że dawali życie swe w ofierze, stwierdzając niejednokrotnie krwią, u progów świątyni przelaną, swą wiarę i gorliwość apostolską. Roczniki zakonu kaznodziejskiego wymieniają czterech męczenników Dominikanów, zamordowanych przez Tatarów w klasztorku dominikańskim, żytomierskim: rzecz się działa jeszcze w epoce jagiellońskiej.
Klasztor z kościołem spalone, podczas jednej z późniejszych inkursyj nieprzyjacielskich, przestały być siedzibą zakonu kaznodziejskiego. Opustoszałe mury w XVII w. nie mogły być podniesione — czasy były zbyt ciężkie: czambuły Chmielnickiego w przymierzu z Tatarzynem, lub bez sprzymierzeńca, w morzu krwi topiły dorobek cywilizacyjny wielowiekowy. W wieku XVIII chwilowo byli tam Bazylianie, ale i ci, dla nieznanych nam powodów, ustępują.
Mury podupadłej i zrujnowanej świątyni — zdaje się najpierwszej, jaka tam stanęła — do połowy XIX w. ruiną były. Rząd postanowił zużytkować resztki murów, by z nich wytworzyć katedrę prawosławną; domurowano do starych ścian podłużnych nowy wyniosły front. Robota szła pomyślnie, spodziewano się rychłego ukończenia, gdy niespodzianie, w nocy z 12 na 13 czerwca 1853 r. (starego stylu) straszny huk obudził znaczną część miasta. Nazajutrz smutny widok ukazał się oczom żytomierzan, cała część murów nowych runęła, pozostały tylko stare, poszczerbione ściany, świadkowie dawnych lat i innego życia. Rumowiska nowe pozostawały długie lata nietknięte, nie usuwano ich i świątyni nie wznoszono.
Wojny Chmielnickiego zniszczyły najzupełniej na znacznej przestrzeni siejbę życia duchowego. Świątynie wszelkich wyznań, wraz z wsiami i miasteczkami, zamieniono na zgliszcza, z których z trudem wielkim i bardzo powoli kraj podnosił się. Po stracie Kijowa, dyecezya kijowska długo była bez katedry, bez stolicy biskupiej. Tułano się. Była myśl tron biskupi kijowski wznieść w Białej-Cerkwi. Zaniechano jednak wprędce zamiaru; miejscowość pod względem bezpieczeństwa nie dawała rękojmi trwałości. Osada była wprawdzie obronną, zbyt wszakże wysuniętą w głąb pól rozwartych i zbliżoną do kończyn chrześcijaństwa i wszelkiej kultury, a więc wysoce zagrożoną. Myśl wytworzenia w Białej-Cerkwi stolicy biskupiej powstała w umyśle Jędrzeja Chryzostoma Załuskiego około roku 1690, wprędce jednak została zaniechaną.
Szybko zmieniają się biskupi, pastorał kijowski z rąk do rąk przechodzi; brak bezpieczeństwa, brak kapłanów, brak funduszów, które poginęły, nie dają możności ustalić się. Chociaż w XVII w. na tronie biskupów kijowskich, a szczególniej po Traktacie Grzymułtowskim, szybko rządcy dyecezyi zmieniają się, niemniej niejeden zostawia po sobie ślady trwale. Posterunek był niebezpieczny, praca na nim ciężka, lecz nie zabrakło pracowników wielce zasłużonych.
W czasach najcięższych, gdy hordy tłumów zdziczałych, prowadzone przez Chmielnickiego, wytwarzały ową ruinę, która pochłonęła owoce wiekowej pracy cywilizacyjnej, widzimy w Żytomierzu pastorał biskupów kijowskich, w roku 1656, po Wespazyanie Lanckorońskim, w dłoni pracowitej i dobroczynnej Tomasza Ujejskiego, Sandomierzanina, męża cnót wielkich i religijnej gorliwości. O nim dyssydenci mówili: „niech wszyscy księża i biskupi Kościoła Rzymskiego będą Ujejscy, a nas wszystkich do jedności łatwo z sobą zachęcą”. Współczesne świadectwa o nim twierdzą, iż powszechnie nazywany był „ojcem ubogich”. I słusznie. W żywocie jego opisanym przez X. Brictiusa T. J. na początku XVIII w. czytamy o takim fakcie: „widząc bez obuwia żebraka, senatorskie obnażył nogi, a ubogie pokrył”.
Zapał apostolski biskupa Ujejskiego spowodował, iż zrzekł się w roku 1677 godności swej i przywdział suknię zakonu Jezuitów, mniemając, że skuteczniej pracować będzie w szeregach pełnych karności tego zgromadzenia. Ostatnie dwanaście lat życia spędził w Kollegiach jezuitów, umarł w roku 1689 w Wilnie, miany za świętego. Czynione były później starania o jego beatyfikacyę.
Ciało „błogosławionego” Tomasza Ujejskiego w roku 1821, przy całym szeregu uroczystości religijnych, przewieziono z Wilna do Żytomierza, gdzie, złożone w katedrze, przypomnieniem stało się naszej pracy cywilizacyjnej w tych krajach zabużańskich, nieustannie wystawionych na wrogie podmuchy, usuwające dorobek kultury chrześciańskiej, zachodnio-europejskiej…
Nie brakowało i przed Ujejskim i po nim ludzi wyższej miary wśród biskupów kijowskich. Jak w epoce przed „ruiną”, wyróżniał się, za dni Władysława IV, Andrzej Szołdrski, budzący tam wciąż stygnące życie religijne, tak później Samuel Ożga, dwaj Załuscy, wspomniany Andrzej Chryzostom i uczony Józef Andrzej, Kajetan Sołtyk, zostawiali po sobie pamiętne ślady pracy lub zbożnej myśli, której nieraz trudno było urzeczywistnić się.
Pierwsza ćwierć XVIII w. była epoką najsmutniejszą dla dyecezyi kijowskiej, jej stolica stanowczo już wysunęła się z rąk Rzeczypospolitej. Zatrważający stan kraju, pod wielu względami, odbija się i na polu życia religijnego. Obalone za dni „ruiny” świątynie i dawne fundacye długo podnieść się nie mogły. Był wciąż brak świątyń i kapłanów. Długo wahano się gdzie ustalić stolicę dyecezyi mocno zniszczonej.
Wreszcie Jan Samuel Ożga, od roku 1722 biskup kijowski, postanawia zarząd dyecezyi tam wytworzyć, gdzie była nowa stolica województwa uszczuplonego i zniszczonego. Znalazł przytułek przy kościele parafialnym w Żytomierzu, wówczas jeszcze drewnianym. W pierwszej połowie XVIII w. Ożga rozszerza mały, ubogi kościołek przy ul. Zamkowej w Żytomierzu, zamienia go na katedrę biskupią, murowaną. Nim przerabianie uskuteczniono, nim można było odemknąć podwoje tej nader skromnej katedry, Ożga odprawiał pod namiotami nabożeństwo. Mieszkania dla biskupa i kapituły stanęły znacznie później, za pasterstwa Kajetana Sołtyka, które trwało nader krótko. Od biskupa Ożgi (od 1724 r.) Żytomierz staje się stolicą dyecezyi kijowskiej.
Już w połowie epoki saskiej widzimy pewne, maluczkie wprawdzie, niemniej ukazujące się wciąż, odblaski uspokojenia stosunków wewnętrznych, po wstrząśnieniach XVII w., po wojnie Karola XII, po ciągłych przesuwaniach się po ziemiach Rzplitej wojsk Piotra I. I dla Żytomierza w owej epoce nastąpiły dni pewnego uspokojenia: stają instytucye, mające cele umoralniania i rozszerzania światła.
Kazimierz Stecki, pierwszy z tej rodziny, wzniósłszy się do krzesła senatorskiego, kasztelanii kijowskiej, upamiętnia się fundacyą misyi Jezuickiej; buduje dla niej gmach duży, murowany z kościołem, pod warunkiem, iż Jezuici będą utrzymywali szkołę trzyklasową. Rzucono w ten sposób, w roku 1724, pierwsze podwaliny szkoły średniej w Żytomierzu. Fundacya Steckiego, potwierdzona na sejmie roku 1768, rozszerzona została przez męża wielkiej nauki, Józefa Andrzeja Załuskiego, biskupa kijowskiego, który do owych trzech klas dodał czwartą.
Po rozwiązaniu zakonu i wytworzeniu Komisyi Edukacyjnej, zarząd i plany nauki przechodzą do rąk rzeczonej Komisyi, która z dotychczasowej szkoły duchownej wytwarza świecką, „wydziałową”, dla województw kijowskiego i bracławskiego, szybko rozwijającą się i zapełniającą się tłumnie uczniami. Liczba uczących się po dziesięcioletniem istnieniu tej szkoły „wydziałowej” — odpowiadającej dzisiejszym gimnazyom, a składającej się z 6 klas — w 1784 roku 600 uczniów wynosiła. Ilość to znacznie większa, niż była liczba uczących się po siedemdziesięciu latach w gimnazyum żytomierskiem, w połowie wieku XIX.
Szkoły Żytomierskie w epoce po przekształceniu ich, po roku 1831, wydały kilkunastu ludzi, którzy w życiu naszego społeczeństwa odznaczali się duchem obywatelskim. Takimi wśród innych byli: Apollo Korzeniowski, Zygmunt Sierakowski (stracony w roku 1863), Leonard Sowiński, Władysław Kozłowski, Wład. Kamieński, dr med. August Kwaśnicki, dr Jan Kwaśnicki, dr Wacław Lasocki, Adolf Kruczkowski, dr Adolf Trachtenberg. Ścisłość każe zastrzedz, że duch obywatelski, czy też wiedza szersza, lub rozwój uzdolnień owych uczni gimnazyum żytomierskiego rozwinęły się przeważnie nie pod wpływem rzeczonej szkoły; lecz gniazda rodzinne tych ludzi, tradycye narodowe, wówczas jeszcze — w połowie XIX w. — niemilknące, główną tu rolę odegrały, nie zaś szkoła, już wtedy obca.
Mury pojezuickie, gdzie stanęła „szkoła wydziałowa” i tam istniała dość długo, przeszły z czasem do XX. Misyonarzy. Jeszcze za dni rządów biskupa Sołtyka, w roku 1757, chciano mieć księży Misyonarzy w Żytomierzu dla kierowania seminaryum duchownem, które założył Sołtyk, wchodząc w układy z Misyonarzami w Płockiem; myśl tę oczywiście bardzo popierał Józef Andrzej Załuski, mąż również uczony, jak i gorliwy pasterz, ale jego wywiezienie do Kaługi, gdzie półszosta roku strawił, opóźniło ich przybycie do dyecezyi kijowskiej. Dopiero w roku 1783 przybywają Misyonarze do Żytomierza, obejmują mury pojezuickie i zarząd seminaryum, w niem uczą i niem kierują, aż do roku 1842. Byli oni tam pospolicie nieliczni; zaledwie 4 bywało: trzech uczyło, czwarty kapelanował w zgromadzeniu Szarytek, o których później powiemy.
Niektórzy z Misyonarzy żytomierskich zostawili po sobie pamięć chlubną pracy zbożnej, bądź życia bardzo świątobliwego. Takim przedewszystkiem widzimy Józefa Stańczyka (ur. 1787, śluby zakonne składał w roku 1807). Całe życie pełne pracy i umartwień przebył w Żytomierzu i tam umarł in odore sanctitatis, w roku 1838. Mąż ten nauki a życia wielce ascetycznego piastował godność profesora szkoły alumnów, to kapelana Szarytek, cieszył się niezmierną wziętością i czcią w mieście.
Z kaznodziejskiej wymowy słynął X. Reddyk. Ostatnim superiorem XX Misyonarzy w Żytomierzu widzimy X. Wincentego Brazewicza, wizytatora klasztorów, którego urząd skończył się wraz z supresyą zgromadzenia, w roku 1842. Ostatnim zaś członkiem zgromadzenia był X. Ignacy Boratyński, później długoletni katecheta gimnazyum żytomierskiego. Doczekał się on na swem stanowisku wielce smutnej chwili, kiedy mu kazano religię wykładać w języku obcym dla uczniów. Chwilę tę bolesną, która w pamięci młodzieży pozostała, odtworzyło w rzewnym a pięknym obrazku fejletonowym pióro wysoce cenionego pisarza, Adama Krechowieckiego, ówczesnego gimnazisty i uczestnika owych wrażeń ostatniej lekcyi religii w języku ojczystym, gdy profesor płakał i uczniowie płakali…
Założenie instytucyi religijno-filantropijnej, jaką był klasztor SS. Miłosierdzia, zwanych Szarytkami, zawdzięczał Żytomierz troskliwej myśli i ofiarności biskupa J. A. Załuskiego. Po powrocie z wygnania w Kałudze (w roku 1773) złożył on w depozycie u bankiera Teppera 30.000 złotych polskich na założenie klasztoru Sióstr Miłosierdzia, w dyecezyi kijowskiej. Śmierć niespodziana (w roku 1774) nie pozwoliła mu oglądać urzeczywistnienia swej myśli filantropijnej; niemniej jednak zabiegi rozpoczęte wydały owoce. W roku jego zgonu, sprowadzane przez niego Szarytki przybyły z Pułtuska i w jednym z małych drewnianych domów miasteczka zostały umieszczone.
Wkrótce dom ten spłonął. Kupiony inny przy katedrze był za szczupły na szpital i szkołę dla sierot. Już w XIX w., chcąc rozwinąć swą działalność opieki nad chorymi i dziećmi, wyniosły się one o półtora kilometra poza miasto. Nad brzegiem Teterowa, u krawędzi obszernego gaju, w miejscowości wyniosłej, suchej, zdrowej, oddzielonej od miasta przestrzenią pustego pola, które zaczęło nosić nazwę „Plac panieński”, wytworzyły z fundacyi biskupa J. A. Załuskiego nową siedzibę dla swych chorych i sierot.
Cesarz Aleksander I, za wstawieniem się gubernatora Bartłomieja Giżyckiego, powiększył ich uposażenie, nadał im Wilsk; mogły odtąd znacznie rozszerzyć swą działalność humanitarną. Zawsze w ich klasztorze było 14 sióstr, opiekujących się 50 chorymi, wychowujących i uczących sieroty — 160 dziewcząt i 60 chłopców. Prace te wszakże zostały sparaliżowane: w roku 1842 odebrano im uposażenie, jakie posiadały w ziemi. Pozbawione środków materyalnych mniej mogły robić dobrego, pracowały jednak na polu swego powołania aż do chwili, gdy po roku 1863 wypędzono je, a gmachom dano inne przeznaczenie.
Przetrwały więc Szarytki znacznie dłużej, niż Misyonarze. Gmachy tych ostatnich, spuścizna po Jezuitach, uległy profanacyi zupełnej. Kościół rozebrano, budynki klasztorne zamieniono na więzienie. Kościół Jezuitów w Żytomierzu był wyjątkowo pięknym gmachem, nie tylko w tem mieście, ale w całej wschodniej połaci dawnej Rzeczypospolitej. Koniec XIX w. tak wyzbył się u nas z wszelkich tradycyi, nawet niezbyt odległej epoki, iż mury „pojezuickie”, „pomisyonarskie” dziś nazywają „pofranciszkańskimi”, wcale nie wiedząc, iż Franciszkanie nigdy nie byli w Żytomierzu. Widok kościoła pojezuickiego na jakimciś rysunku, współczesnym istnieniu świątyni, spotykano niegdyś w zakrystyi katedry żytomierskiej, prawdopodobnie dotąd tam istnieje.
Więzienne mury, które w odległej epoce patrzyły na pierwsze szkoły żytomierskie, gdzie witano wizytatorów przybywających z ramienia Komisyi Edukacyjnej, już podczas doby znacznie późniejszej, w ciężkich czasach drugiej połowy XIX w., niejedno cenne wspomnienie zdobyły; przywarły one do tych starych głazów, cegły o nich mówią — może i w pamięci dzisiejszych pokoleń co pozostało. Z murów tych szedł na śmierć Piotr Choynowski; w obszernej izbie na piętrze, noszącej numer 15, mieszkali liczni ziemianie i nieziemianie bliższych okolic, jak sędziwy długoletni emigrant po roku 1831 Ezechiel Głębocki, jak Michał Gruszecki, jak lekarze Józef Łagowski i Wacław Lasocki, znani szeroko: pierwszy – zbieracz flory kaukaskiej i nadbajkalskiej, drugi — zasłużony działacz społeczny, założyciel Muzeum Ziemi Lubelskiej i innych pożytecznych instytucyj, oświecających i podnoszących ekonomicznie lud tameczny.
Wypadki polityczne z końca XVIII lub z XIX w. niewiele obijały się o węgły cichej mieściny, niemniej zostawiły swe ślady. Przede wszystkiem prace przygotowawcze walki Kościuszkowskiej zawadzały o okolice Żytomierskie, Owruckie, Berdyczowskie. Pierwotne plany tych robót tajemnych skupiały się w Mozyrskiem, w dłoni oboźnego wielkiego litewskiego Karola Prozora, lecz sędzia grodu żytomierskiego, Dubrawski, odegrywał w nich rolę niemałą, co pociągnęło za sobą udział i następstwa tego udziału dla wielu Żytomierzan.
W roku 1812 twarda dłoń generała Ertela zaciążyła nad miastem. Doszukiwał się on śladów sympatyi dla kampanii Napoleońskiej. Wówczas odbyło się parę krwawych egzekucyj z rozkazu tego generała i omal nie został stracony w Żytomierzu, podejrzywany o sympatye dla Francuzów, Wojciech Prószyński, ziemianin z Owruckiego. Już był do słupa przywiązany i skierowano karabiny do jego piersi; goniec urzędowy, od wyższych władz z Kijowa przybyły, wstrzymał w ostatniej chwili egzekucyę. Pruszyńskiego do Kijowa odwieziono.
Listopadowa epoka wstrząsnęła bliskiemi okolicami miasta, lecz nie miastem. Dochodził szczęk oręża z pod Mołoczek, z Owruckiego; echo śmiałego pochodu Karola Różyckiego rozbrzmiewało szeroce, ale miasto nie ucierpiało, życie skupiało się jeszcze wtedy prawie wyłącznie na wsi. Dwory ziemian, zaścianki szlacheckie przenikały prądy zapału i nadziei, dreszcze obaw. Gdy jednak wprędce opadły liście „co wyrosły wolne” i nadszedł drugi listopad owej epoki, Żytomierz patrzał na ciągnące szeregi jeńców. Umieszczano ich w budynkach przylegających do kościoła Bernardynów.
Wówczas na widowni życia mieściny ukazuje się postać pełna poświęcenia młodej dziewczyny, opiekunki jeńców — nazwisko jej Joanna Boczkowska. Powszechnie jednak znaną była pod imieniem Joasi. Młoda, niezamożna dziewczyna skupiała w sobie całą troskliwość o jeńców i dobroczynność miasta. Ona czuwała nad chorymi, odziewała i żywiła przeciągających przez miasto, lub czas dłuższy tam więzionych i sądzonych. Umiała zdobywać dla swego miłosierdzia środki pieniężne od ludzi zamożnych, umiała omylać czujność straży, przenikać do cel więziennych, nieść słowo pociechy i otuchy, a nawet przyczyniła się do ucieczki paru skazańców. Kasztelan Narcyz Olizar, na którego ferowano wyrok śmierci, już po zapadłym wyroku uciekł z murów Bernardyńskich dzięki pomocy i poświęceniu Joasi i poczęści jej brata Antoniego Boczkowskiego.
Działalność ofiarna Joasi, niesienia pomocy nieszczęściu, trwała lat parę, t j. tak długo, jak długo toczyły się sprawy wynikłe z powodu walki listopadowej. Gdy fale wypadków doszły do pewnej równowagi, Joasia zaślubiła p. Kwiatkowskiego, który był jednym ze skazańców i dzięki jej zabiegom wrócił z wygnania; niemniej jednak i w tych nowych warunkach życia prowadziła dalej swą patryotyczną, ofiarną działalność redempcyjną.
Pole do tych prac nie było zamknięte, trwały i później skazywania na podróż niepowrotną, nieszczęść nie brakowało. Do smutnych, zgnębionych szła ze spokojem i pogodą prawdziwego anioła pocieszyciela, dla tego też słusznie ją nazywano Cichym Aniołem. „Widywałem Joasię w różnych wypadkach — mówi L. Siemieński — w wypadkach często tak trudnych, że zwyczajna kobieta byłaby sto razy straciła głowę, widywałem zawsze czynną, wszędzie obecną, gdzie ratunek był potrzebny, ucierającą się z władzami, kołatającą do serc bogaczy”. Zdawało się, że los ją chroni od prześladowań. Stało się inaczej.
W roku 1836 jakaś nieostrożna korespondencya z zagranicy, jakieś dawne podejrzenia spowodowały jej uwięzienie. Przypomniano ucieczkę kasztelana Olizara, przypomniano niedawne zniknięcie jakiegoś więźnia, przez Austryę wydanego, widziano w tych redempcyach rękę dobroczynną Joasi, przypisywano nawet jej zabiegom wykradzenie z więzienia marszałka Stępowskiego, acz ona w tem udziału nie brała — i osnuto z tych zarzutów sprawę.
Kilka miesięcy trzymana w więzieniu, surowo indagowana, smagana rózgami, znieważana w swej godności niewieściej, zapadła mocno na zdrowiu; gdy była bliską zgonu wypuszczono ją na porękę. Po paru dniach tej niby wolności umarła. Zgon jej, zwłaszcza w tak niezwykłych warunkach, sprawił w mieście wrażenie olbrzymie, a pogrzeb stał się manifestacyą oddającą hołd poświęceniu i patryotyzmowi. Tłumy, jakich nigdy przedtem razem zebranych w Żytomierzu nie widziano, odprowadziły jej zwłoki do katedry, nazajutrz zaś jeszcze większa ciżba w poważnem milczeniu towarzyszyła trumnie na cmentarz.
Cztery mowy, ziemian i obywateli miasta — Feliksa Iwanowskiego, Frankowskiego, Konstantego Millera, Zenona Mogilnickiego — wypowiedziane z niemałym zapałem w kościele, na ulicach miasta i na cmentarzu, głosiły o uczuciach tych tłumów. Dziedziniec kościelny, ulicę Wilską, i dalej drogę aż do cmentarza, kwiatami usłano. Nastrój niezwykle podniosły miasto ożywiał. Nie przeszkadzano uroczystości, ale wnet po pogrzebie odebrano manuskrypta przemówień od mówców i po przeprowadzonych dochodzeniach śledczych zapadł wyrok wywiezienia w głąb Rosyi czterech młodych oratorów za to, iż „ośmielili się mieć zuchwałe i nierozsądne mowy”. Feliks Iwanowski został internowany w Permie, inni również w miejscowościach ościennych Uralowi. Ta banicya, trwająca wszakże nie dłużej jak rok, uwieczniła jeszcze bardziej w tradycyach miasta pamięć Joasi.
W szeregach emigracyi, we Francyi, długie lata wspominano młode, szlachetne dziewczę z Żytomierza. W dziennikach emigracyjnych, jak w „Trzecim Maja” wydawanym w Paryżu, w „Dzienniku Domowym” wydawanym w Poznaniu, w kilkanaście lat po zgonie Joasi pisano o niej szeroce, wskazując jej poświęcenie, charakter niezłomny, siłę ducha łamiącą kraty i zapory, by nieść pomoc ziomkom.
Z wązkich, ciasnych, brudnych labiryntów uliczek, otaczających mury pojezuickie, wychodząc na plac, ongi zamiejski, który był, jak powiedzieliśmy, łąką tracenia złoczyńców, a obecnie jest środkową dzielnicą miasta, spotykamy kościół „pobernardyński”, niekiedy nazywany „seminaryjnym”. Stanął on na zgliszczach fundacyi Bernardynów Jana Kajetana Ilińskiego, starosty żytomierskiego. W roku 1761 wzniósł on drewniany kościołek i szczupły, również drewniany, klasztor dla Bernardynów.
Zakonnicy ci, osadzeni w zamiejskiej dzielnicy, utrzymywali szkółkę elementarną dla ubogiej dziatwy przedmieść, co trwało do ich usunięcia i zniesienia klasztoru w roku 1832. Przed kasatą swego klasztoru zaczęli Bernardyni zamiast drewnianego murować dla siebie kościół, lecz ich niespodziane wypędzenie nie pozwoliło im dokończyć budowy. Po nich objęło mury i całą ich posiadłość duchowieństwo świeckie; później zaś w budynkach, co stanęły na posadzie klasztoru bernardyńskiego, umieszczono seminaryum dyecezyalne; dlatego więc stosunkowo nowy ten kościół (liczy 76 lat istnienia) nosi nazwisko pobernardyńskiego lub seminaryjnego, przypominające i dawne i nowsze dzieje owego terytoryum. W murach jeszcze niewykończonych tego kościoła w roku 1838 odbywały się wybory ziemian wołyńskich.
XVIII wiek, który przynosił Żytomierzowi różne, nieznane uprzednio instytucye, był świadkiem stawania seminaryum dla alumnów unickich. X. Michał Prymowicz, oficyał unicki kijowski, bardzo znaczną sumę, jak na lata owoczesne, ofiarował na tę instytucyę w roku 1776. Miała ona posiąść gmach oddzielny, blizko zamku, przy cerkwi unickiej Przemienienia Pańskiego. Ofiara X. Prymowicza składała się z 200.000 złotych polskich, a Rzeczpospolita w uchwale sejmowej zatwierdzającej tę fundacyę rozszerzała terytoryum, dodając place.
Zmiany i wstrząśnienia krajowe nie pozwoliły fundacyi dokończyć, a stan rzeczy po rozbiorach zupełnie ją uniemożebniał. Były to czasy, gdy wśród licznych reform rozpoczynanych, lub zamierzanych, niemało troszczono się w sferach kierujących w Rzeczypospolitej o podniesienie wykształcenia młodzieży duchownej unickiej. To sejmowe powiększenie uposażenia na seminaryum unickie zakładane przez X. Prymowicza jest jednym z dowodów.
Jeden z najwyższych umysłów sejmu czteroletniego, Hugo Kołłątaj, pragnął, by alumni obu obrządków razem kształcili się, by rozdzieleni rodzajem obrządku i językiem liturgii, nie rozdzielali się jeszcze bardziej rożnem wychowaniem, ale — jak pisał — „wspólnie mieszkając i teżsame nauki pobierając, mogliby jednakowo ukształcić się”. Na urzeczywistnienie tej myśli i innych reform zbawiennych zabrakło już czasu — dzień upadku Rzplitej nadchodził.
Unia w dawnym Żytomierzu, z końca XVIII w., posiadała dwie cerkwie unickie, z tych jedna w rynku, blizko zamku, druga na krańcach miasta, przy zjeździe ku Kamionce. W tamtej dzielnicy, już przedmieściowej, istniał nader starożytny (pod wezwaniem św. Mikołaja) kościołek cmentarny zamkniętego od dawna najstarszego cmentarza. W połowie zeszłego wieku już był ruiną. Jego fundacya zapewne sięga czasów zbliżonych do osiedlenia się pierwszych Dominikanów w Żytomierzu.
Oprócz tu wymienionych kościołów katolickich obu obrządków, istniała jeszcze jedna świątynia, której pamięć najsłabiej zapewne zarysowuje się w umysłach żytomierzan dzisiejszych. Była to świątynia „staroobrzędowców” — tak zwanych niegdyś u nas „Piliponów”. Istnienie tej świątyńki drewnianej, ubogiej, z grubych balów zaledwo ociosanych zbudowanej, istnienie przez nikogo nie niepokojone, w ciągu półtorasta lat, pod opiekuńczemi skrzydłami Rzplitej, jest świadectwem chlubnem naszej wobec wszystkich wyznań tolerancyi.
Rozmaici sekciarze rosyjscy, przy końcu wieku XVII i później, uciekając ze swej ojczyzny, do Polski przenosili się, szukając pod naszem niebem tolerancyjnem spokojnego wyznawania swych wierzeń religijnych. W różnych okolicach Rzplitej zakładali swe osady, przychodząc, jak się wyrażano „na pień i na kłodę”, to jest na trzebieżach sadowili się pospolicie, zamieniając karczowiska na pola uprawne, budując tam słobody a w nich swe świątynie. Liczne ich osady były na tak zwanym „Trakcie Zapuszczańskim” (dzisiejsze Suwalskie), na Inflantach, Białejrusi i pod Żytomierzem.
Przybycie do Żytomierza przypada zapewne na początek XVIII w., może wcześniej, gdy terytoryum późniejsze Bernardyńskie zamiejskiem było. Poza tem bowiem terytoryum posiadali oni małą osadę — może z kilku zaledwie domów złożoną — a wśród niej swoją świątynię. Kiedy Żytomierz wszedł do składu państwa rosyjskiego i miastem gubernialnem został, po uregulowaniu ulic, osada Piliponów stała się przecznicą łączącą ulicę Kijowską z Berdyczowską i otrzymała nazwę ulicy Pilipońskiej. Cerkiewka posiadała front zwrócony ku ulicy, ale była prawie niewidzialną, otaczał ją ogród.
Tak trwała lat dziesiątki, omal nie dwa wieki. Nikt nie zakłócał spokoju tego oratoryum, ani spokoju jego gospodarzy. Daremnemi były nawoływania dochodzące z dawnej ojczyzny do sekciarzy by wracali, daremnemi i manifesty cesarzowej Elżbiety nawołujące do powrotu — nie wracali. Rozbiory Polski wcieliły ich do Rosyi. Wywołało to dla nich klęskę.
Staroobrzędowcy z Białejrusi, z Mohylowszczyzny, zostali z rozkazu Katarzyny II zabrani z rodzinami i dobytkiem i przeniesieni na łono dawnej ojczyzny. Wyprowadzono ich aż za Bajkał i przymusowo kolonizowano. Wytworzyli tam dwie gminy wśród pustyń buryackich, nazywające się Muchur-szibir i Tarbagataj. Zachowali swe wierzenia religijne i pamięć o Polsce, która była ich matką przybraną, lecz snać dobrą, gdyż jedynie siła oderwała od niej. Już drugie stulecie upływa, jak z nad górnego Dniepru przerzucono ich za Bajkał, a jeszcze dotąd ludność syberyjska nazywa owych staroobrzędowców Polakami. Ta nazwa świadczy o starej a życzliwej tradycyi.
Żytomierskim staroobrzędowcom wiodło się lepiej, niż ich współwyznawcom w Mohylowszczyźnie. Wszedłszy dość późno pod berło rosyjskie, w roku 1793, nie byli zabierani; wprędce zaś rozpoczęte rządy cesarza Pawła I, znanego ze szlachetnych usposobień tolerancyjnych, utrwaliły nadzieję spokoju. Dopiero około roku 1853 generał Sinielnikow, przeniesiony z gubernatorstwa woroneskiego na wołyńskie, zburzył ich świątynię. Rzecz przeprowadził dyplomatycznie, acz dyplomatą nie był.
Pan ten, wychowany wśród otoczenia głośnego Arakczejewa, dużo skorzystał z poglądów mistrza: lubił jednostajność, wrogiem był rozmaitości. Przybywszy do Żytomierza, zdziwiony, że w niczem nie przypomina ani Woroneża, ani innych miast wschodnich, zaczął go przebudowywać bardzo gorliwie. Prostował dawne ulice, wytykał nowe, zapełniając je, zamiast domami, parkanami, nadawał im nazwy, które nic nie miały wspólnego z istniejącymi stosunkami i z trudnością pozostawały w pamięci mieszkańców. W zapale reformatorskim przekształcania zewnętrznej postaci miasta, postanowił przeprowadzić ulicę przez ową cerkiewkę staroobrzędowców: rozkaz wykonano; świątynia niespodzianie znalazła się na środku ulicy. Dla symetryi zniszczyć ją należało — i zniszczono.
Prawosławnych świątyń Żytomierz przy końcu XVIII wieku wcale nie posiadał, nie miał bowiem wyznawców kościoła prawosławnego. Urzędnicy, którzy zaczęli przybywać jednocześnie z utworzeniem gubernii, stali się pierwszym zawiązkiem gminy religijnej tego wyznania. Pierwotnie wynajęto dom na cerkiew przy ul. Wilskiej, później, po zniesieniu unii, przybyły dwie przedtem unickie cerkwie; wreszcie zużytkowano, jak wskazaliśmy, mury dawne podominikańskie, ale szło to opornie. To co wzniesiono, runęło. Przekształcający wówczas postać miasta gubernator Sinielnikow zbudował tymczasową malutką, dość kształtną, drewnianą cerkiew na katedrę prawosławną i jednocześnie skłonił jednego z kupców rosyjskich do hojnej ofiary na cerkiew większą, pierwszą murowaną, która stanęła niedaleko zburzonej świątyńki staroobrzędowców. Tak więc Żytomierz dopiero w epoce wojny krymskiej zaczął zapełniać się cerkwiami.
W pierwotnym Żytomierzu żydów wcale nie było. Mieszczanie w skardze swej na żydów, w połowie XVIII w. piszą, iż żydom wcale nie było wolno mieszkać w obrębie miasta, że dopiero starostowie zaczęli lekceważyć dawne przywileje i pozwalać żydom rozpościerać się w mieście, których zuchwalstwo dochodzi do szczytu, budować bowiem zaczynają synagogę w rynku. Skarga ta dobitnie wskazuje, iż pierwsze osiedlenie się żydów w Żytomierzu przypada na początek XVIII w. i trwa pod osłoną protekcyi starostów. Wciskanie się żydów do miasta, które od nich obwarowane było przywilejami, szybko posuwało się, gdyż już w roku 1765 liczono domów żydowskich sto kilkadziesiąt. Wszystkie protesty mieszczan pozostają bez następstw.
Zamek żytomierski — najdawniejszy punkt pierwotnej osady legendarnego „Żytomira” — od dawna zniknął nie tylko z powierzchni ziemi, ale nawet z pamięci mieszkańców; najmniejszych jego szczątków nie pozostało; sama nazwa poszła w zapomnienie. Obcą, niezrozumiałą nazwą od wielu lat mianują terytoryum, na którem stało zamczysko, puklerz okolicy, stawiający czoło różnym najazdom, od Gedyminowego oblegania do obrony Konfederatów Barskich, zamykających się w nim chwilowo. Nazywają miejsce zamczyska dawnego „Zwiahincówka”. Resztki dawnego zamczyska zgorzały w roku 1802, dnia 31 października (starego stylu).
Jeden z licznych gubernatorów, rządzących Wołyniem od końca wieku XVIII, upamiętnił swe krótkie rządy zakładaniem ogrodu na zgliszczach zniszczonego zamczyska. Myśl była dobra, ale wykonanie nie odpowiedziało zamiarom. Zaczęto od dania imienia miejscowości i ogrodowi, który tam miał stanąć, drzew wszakże nie zasadzono. Pozostał tytuł — dzieło nie zostało wytworzone. Zabrakło zapewne czasu; pana Zwiahincewa przeniesiono do innej prowincyi — rzecz upadła.
Już w połowie XIX w. mówiono jako o wydarzeniu dawnem, iż gubernator Zwiahincew zakładał ogród, urządzał miejsce zabaw dla miasta na zgliszczach zamczyska, przedsięwzięcia wszakże nie dokonał: pamiątką po przedsięwzięciu upadłem i inicyatorze pozostała nazwa „Zwiahincówka”, która najzupełniej zatarła odwieczne dziejowe wspomnienia o zamku.
To rzekome miejsce zabaw przed kilkudziesięciu laty było już pustkowiem, śmietniskiem, o paru małych, więdnących drzewkach; lecz z tego pustkowia roztaczał się piękny widok na wąwóz u podnoża góry, na dnie którego płynęła po kamieniach rzeczka Kamionka, poza nią, na wzgórzach przeciwległych, chaty przedmieść i wreszcie las. Las ten był przed wiekami pobojowiskiem, polem mocowań się bojowników nieznanych, w epoce również nieznanej, gdyż większa część jego drzew urosła na mogilnikach licznych, zajmujących przestrzeń znaczną. Strzała wypuszczona z góry zamkowej mogła dosięgnąć owego mogilnika prastarych czasów. Przypuszczać można, iż to pobojowisko walk Gedyminowych o posiadanie zamczyska, lub też ślady życia i bojów jeszcze dawniejszych.
Zamek oddzielała od miasta fosa głęboka, później zasypana i wał wyniosły. Wszystko to zniknęło. Jak również zniknęły palisady uzupełniające obronę i brama z wieżą bardzo wysoką, i budynek duży. Lustracya z roku 1765 widziała jeszcze ten gmach wewnętrzny, obszerny i zapisała, że wszystko było z drzewa: i brama, i wieża, i domostwo. Prawie do końca istnienia Rzeczpospolitej trzymano tam załogę. Zdaje się, iż załoga była więcej dla honoru domu, niż dla obrony; ilość bowiem żołnierza była szczupła, uzbrojenie z wielkimi brakami.
Postać zamku wskazujemy według lustracyi ostatniej, przed dobą rozbiorową, ale dawniejsza była inna, znacznie wspanialsza. Pożary, owa plaga ziem naszych, obracająca nader często w popiół całe dzielnice stolicy, nie tylko miasta prowincyonalne, nawiedzały i zamek żytomierski. Przy końcu panowania Zygmunta Starego spłonął doszczętnie zamek, a z nim przywileje poprzednich królów, dane mieszczanom. Wszakże odbudować się zdołał wspaniale, gdyż lustracye z roku 1621 mówią o budynkach, których już nie widziano w wieku następnym. Podają one, że zamek pięć wież posiadał, że miał trzy bramy i kilka budynków. Zniszczyły to najzupełniej krwawe, niszczące wszystko na szlakach swego przejścia zagony Chmielnickiego. Zamek i otaczające go miasteczko od owych dni pożogi już w ciągu stulecia podnieść się nie zdołały.
Ostatnią walką, jaka toczyła się u palisad i wałów żytomierskiego zameczku, była obrona tego posterunku przez Konfederatów Barskich. Zachodnia i północna część Kijowszczyzny to teren walk konfederackich. Liczna, zamożna szlachta tameczna, osobiście, pojedyńczo, lub na czele pocztów swych, stawała pod sztandarem Bogarodzicy, idąc, jak wyrażano się, „na azard”.
Te „azardy” konfederacyi znalazły w Kijowszczyźnie swego historyografa – wierszopisa, który w mowie wiązanej opowiadał konfederackie dzieje Polesia ukrainnego. Poetą-historykiem Barszczan polesko – ukrainnych był imć pan Serwacy Suchorzewski, komornik kijowski. Opiewał on w swym bojowym poemacie różnych ziemian, jak Proskurów, Rościszewskiego, prowadzącego swój poczt nadworny, Ostrowskiego, który dowodził szlachtą radomyską oraz „kozactwo sławne i wyborne”, kozaków „kornińskich” przede wszystkiem, pochodzących z gniazda Proskurów, z Kornina. Zapewne w tych rymach bojowych nie zapomniał wierszopis i o ówczesnej obronie zameczku żytomierskiego przez konfederatów, ale ustępy tyczące się walki u ostrokołów zamkowych snać zaginęły, dotąd ich bowiem nie odszukano.
Wiemy jedynie z tradycyi, która bardzo długo, lat przeszło ośmdziesiąt, tułała się pod słomianemi strzechy przedmieszczan, za Kamionką, głosząc, iż garstka barskich konfederatów, nie mogąc oprzeć się przeważnej sile oblegających, skorzystała z podkopu starożytnego, łączącego tajemnymi, podziemnymi kurytarzami zamczysko z rzeką i tą drogą wydostała się z posterunku, którego nie mogła już obronić.
Tradycya mówiła, że wycieczka tajemna z zamku wychodziła na wybrzeże Kamionki, nadzwyczaj daleko, wśród skał i złomów Kamionki, u wylotu dalszego ulicy Cudnowskiej. Skoro załoga wydostała się drogą podziemną do rzeki, ludzie umówieni mieli ogromnemi głazy zamknąć otwór przejść podziemnych, tak iż podziemne kurytarze na zawsze pozostały dla nieprzyjaciela tajemnicą. Kilku tylko ciurów obozowych pozostało w zamku bezbronnym, którzy twierdzili wobec nieprzyjaciela, iż wcale nie wiedzą, w jaki sposób zniknęła załoga. Od owej chwili zaczyna się zupełny upadek zamku.
Żytomierz w charakterze miasta wojewódzkiego Kijowszczyzny, od traktatu grzymułtowskiego, t j. od roku 1686 i jeszcze wcześniej, był miastem małem, z pewną cechą sielskości, którą mu nadawała znaczna ilość ogrodów otaczających miasto, wciskających się w jego obręb.
Ten wygląd nawpół wiejski miast wojewódzkich, to właściwość ogólna w Rzplitej, żyjącej pospolicie życiem bardziej wiejskiem, niż inne państwa. U nas wieś odegrywała zawsze rolę wybitniejszą od miast. Wieś, gdzie były rezydencye magnatów, stawała się ogniskiem światła, zawiązkiem przedsięwzięć politycznych i wydarzenia dziejowe u nas kolebkę swą miały pospolicie na wsi. Nawet Konfederacya Barska, której szczęk oręża obijał się o wały zamku żytomierskiego, acz od miasteczka nazwę swą brała, zawiązała się na wsi, w Michałówce, blisko Baru.
I Żytomierz, podobnie jak inne grody wojewódzkie — z małymi wyjątkami — wygląd wiejski miał i długo go zachował. Podniesienie do godności gubernialnego miasta, przy nowym porządku rzeczy, mało go zmienia, lub nie na korzyść zmienia: domy, obejścia tracą swój charakter, obcy język wchodzi na ulice, które nie znały go uprzednio, ale w ciągu połowy XIX w. niezbyt się rozszerza. Przybywają gmachy nowe, nie nader wielkie wszakże, o wyglądzie banalnym, dość szczupłe, często niezdolne zadość uczynić potrzebie.
Wśród gmachów — raczej budynków, trudno je bowiem nazwać gmachami — które przy nowym porządku rzeczy powstały — zwracał uwagę teatr. Teatr stał przy ulicy Berdyczowskiej, wprost wylotu Pilipońskiej. Była to parterowa, duża sala, budynek drewniany, tynkowany, front patrzący wgłąb ulicy Pilipońskiej, naśladował niezbyt może szczęśliwie portyk grecki, wspierał się na kilku kolumnach.
Budynek teatralny gościł pod swym dachem trupę polską, często stale przebywającą, niekiedy chwilowo goszczącą. W skromnej sali, o ścianach białych, przy blasku świec łojowych, w blaszanych lichtarzach, zawieszonych u ścian, niejednokrotnie podziwiano grę tych, co byli uczniami i towarzyszami prac scenicznych niezapomnianego Wojciecha Bogusławskiego, ojca teatru polskiego. Miał ten budynek i swoją chwilę historyczną, gdy zamieniony na salę balową przyjmował cesarza Aleksandra I. Sala obszerna nie mogła zmieścić tłumów ziemiaństwa wołyńskiego i ościennej prowincyi, podejmujących monarchę.
Chwilowem mieszkaniem monarchy był dom gubernatorski, przy ulicy Kijowskiej, wówczas szczupły, o piętrze, ale bez skrzydeł, które znacznie później dobudował gubernator Sinelnikow. Na ów bal cesarz Aleksander I jechał przez ulicę Pilipońską, która cała gorzała od świateł iluminacyi wspaniałej. Bal rozpoczął monarcha, prowadząc poloneza, później brał udział w tańcach wirowych. Tańczył walca z odpoczynkami kilkakrotnie.
O tym balu pisał dość obszernie Pawsza w swym pamiętniku. Chwila to była najwyższego napięcia złudzeń. Kongres wiedeński od roku już został zamknięty; jego dzieło – Królestwo „Kongresowe”, z mocno obciętego Księstwa Warszawskiego powstałe, zaczęto organizować. Wówczas to cesarz Aleksander I przybył na parę dni do Żytomierza, we wrześniu 1816 r. Mniemano, że z wyżyn tronu padną słowa, stwierdzające uprzednio już wyrzeczone obietnice połączenia ziem dawniej odpadłych z nowopowstającym organizmem małego państewka Kongresowego.
I chwila, i miejsce zdawały się do wynurzeń politycznych nader stosownemi. Żytomierz był stolicą obszernej prowincyi zabużańskiej; zbiegły się tam przedniejsze rody szlachty miejscowej, urządzono dla monarchy przyjęcie nader wspaniale, na jedną ucztę, na parę godzin tańców i wieczerzę wysypano sto kilkadziesiąt tysięcy złotych polskich — w ówczesnych czasach summę bardzo znaczną — oprócz słów uprzejmych i grzeczności niezmiernej dla dam, nie otrzymano żadnych wskazówek politycznych. Pomimo tego, zdaje się, nie odczuto rozczarowań, bawiono się wyśmienicie, a w epoce tak rozbawionej, jak lata bezpośrednio idące po kongresie wiedeńskim, główna uwaga pochłonięta była zabawą i jej najdrobniejszemi szczegółami. Pamiętnikarz, po wielu latach, nie zatracił wrażeń z tego balu wyniesionych: wie on nawet kto z kim tańczył.
Z hali teatru, napozór niezbyt obszernego, usunąwszy loże, wytworzono salę rozległą, którą suknem wysłano. Na tem suknie tańczono, utrzymując, że wybornie zastępuje posadzkę woskowaną. Bal miał cechę wyłącznie uczty obywatelskiej; chociaż więc pani gubernatorowa Giżycka honory domu robiła, występowała wszakże w tej roli z tytułu blizkiego pokrewieństwa z marszałkiem gubernialnym Mińskim, a nie jako gubernatorowa.
Monarcha, wprowadzony przez nią i gubernialnego marszałka, powitany był dźwiękami poloneza. Dziesięć pań zaszczycił cesarz, prowadząc z niemi polskiego. Rozpoczęwszy korowód z panią Giżycką Bartłomiejową, wiódł dalej poloneza z panią Beningsenową, generałową, z panią Wittową, z panią hetmanową Sewerynową Rzewuską, z panią prezesową Emilią Pruszyńską, z drugą prezesową Dąbrowską, z panią Czacką, z panią Jarosławową Potocką, z panią Michałową Orłowską i wreszcie – z panną Elizą Giżycką, bratanicą gubernatora Giżyckiego. Podczas tańców wirowych monarcha walcował z panią Maksymilianową z książąt Lubomirskich Jabłonowską.
Zostawiwszy całą swą świtę w sali balowej, monarcha wcześnie odjechał, nie przyjął wieczerzy, co zmartwiło gospodarzy balu. Głównymi gospodarzami tych przyjęć byli, wraz z marszałkiem gubernialnym Mińskim, powiatowi, a mianowicie: łucki – Stanisław Lipski, włodzimierski – Krzysztof Miaskowski, kowelski – Ksawery Miączyński, owrucki – Józef Pawsza, starokonstantynowski – Aleksander Kochanowski, krzemieniecki – Wincenty hrabia Tarnowski, ostrogski – Józef Małyński, zasławski – Jan Bejzym, rówieński – Gracyan Lenkiewicz, zwiahelski – Wojciech Woronicz, dubieński – Jan Mołodecki i żytomierski – Seweryn Zaleski.
Iluminacya, która trwała do świtu dnia następnego, głównie odznaczała się świetnością na ul. Pilipońskiej, łączącej dom gubernatora, gdzie była urządzona chwilowa rezydencya cesarska, z salą balową. Nazwiska mistrzów w urządzeniu iluminacyi i rozmaitych przezroczy ze znakami symbolicznymi i cyframi monarchy nie zaginęły w odmęcie czasu, byli nimi: pp. Mikuszewski i Chuchrowski.
Dzień owej uczty dla cesarza Aleksandra I (działo się to dnia 14 (26) września 1816 r.) długo we wspomnieniach żytomierzan nie wygasał, acz w owej epoce nie brakowało zabaw odznaczających się i wspaniałością urządzeń, na jakie miasto prowincyonalne zdobyć się mogło, a również tłumem gości.
Do najliczniejszych towarzyskich zebrań, spotykanych tam przed rokiem 1830 zaliczyć potrzeba bale i mniejsze przyjęcia za czasów marszałkostwa gubernialnego Piotra Moszyńskiego. Młody bardzo, nader sympatyczny marszałek, prezentujący się w pierwszych miesiącach swego urzędowania w stroju polskim — czego wkrótce musiał zaniechać — inaugurował wybór swój (w roku 1823) na marszałka gubernialnego wspaniałym obiadem dla wszystkich wotujących i ich rodzin. Wybory ówczesne były nader tłumne; potrzeba było ucztę urządzić na tysiąc osób. Miasto nie posiadało sali tak obszernej. Klasztor SS. Miłosierdzia, za miastem, nad rzeką, udzielił swych izb obszernych, świeżo wyrestaurowanych, jeszcze nie zajętych na użytek chorych i przytułek sierot. Tam więc urządzono ów obiad, który zajął całe piętro murów klasztornych i z niemałą trudnością usadowił ową ciżbę ucztujących.
Takich tłumów ucztujących nie widziano w Żytomierzu ani przedtem, ani też potem. Wprawdzie w epoce sejmu wielkiego kohorty szaraczków, z zaścianków owruckich, z puszcz zwiahelskich, z ponad dolnej Słuczy, tłumnie ściągały się do Żytomierza na sejmiki, zapełniały ulice i podwórza mieściny, ale je karmiono na placach i rynku, pod otwartem niebem; takie otoczenie pierwotne najzupełniej im wystarczało. Poprzestawała ta zaściankowa „bracia szlachta” na łyżce prostej strawy i na legowisku na trawie lewady; a w pustkowia i lewady Żytomierz z końca XVIII w. obfitował.
Strawy umysłowej, obfitszej, dość długo Żytomierz nie potrzebował, poprzestając jeszcze około połowy XIX w. na jednej, dość szczupłej księgarni i kilku straganach żydowskich, na których rozkładano towar księgarski niewybredny, ale i w tem śmieciu druków niekiedy można było się spotkać z białem krukiem lub jego resztkami.
Księgarnia jedyna była w ręku pana Kozłowskiego. Umieszczona w centrum miasta, w murach kościoła pobernardyńskiego, widocznie nie cieszyła się, acz jedyna, zbyt liczną klijentelą, potrzeba bowiem było mieć inny towar obok książek, by sklep utrzymać. Przeto sprzedawano tam wyroby fabryki Frageta, na które podobno większy miano odbyt, niż na książki. Dopiero w czasach gdy Kraszewski zamieszkał w Żytomierzu, gdy miasto zaczęło budzić się z uśpienia, przybyła druga księgarnia, pana Budkiewicza, po niej trzecia – Spółki Obywatelskiej, lecz większe objawy życia umysłowego nie trwały długo, jak to wkrótce wskażemy w innym szkicu, uzupełniającym niejako niniejszą opowieść o dawnym Żytomierzu.
Dziwną było rzeczą, iż miasto, acz od dawna wojewódzkie, a od lat kilkudziesięciu, wśród innych stosunków, podniesione do godności stolicy prowincyi, nie posiadało żadnych budynków monumentalnych, żadnych dotykalnych śladów dziejowej przeszłości. Nawet kościoły, tak co do liczby, jak również co do struktury, bardzo skromnie przedstawiały się. Do połowy XIX wieku nie widziano tam wcale hoteli i większych zajazdów, z jedynym może wyjątkiem domu dra Kocha przy ulicy Cudnowskiej, w którym mieścił się porządniejszy zajazd.
Zajazdy żydowskie były to karczmy, bądź murowane, bądź drewniane, typowe nasze karczmy, niczem się nie różniące od tych setek, które spotykano w małych miasteczkach lub na większych gościńcach. Hotel Minelego dopiero w epoce wojny Krymskiej stanął i wobec oberży i zajazdów ówczesnych wydawał się szczytem komfortu. Stopa życia była znacznie niższą, wymagania skromniejsze, zajazdy więc dawne zaspokajały najzupełniej potrzeby ówczesne.
Zajazdy spotykane na ulicy Cudnowskiej do najdawniejszych i do celniejszych zaliczano. Tradycya mówiła, iż u bramy jednego z nich padł rażony apopleksyą i ducha wyzionął Ignacy Działyński, który pewną dziejową rolę odegrał w przygotowaniach do walki w roku 1794, co go zaprowadziło na północne kończyny Syberyi. Wstąpienie na tron cesarza Pawła odemknęło Działyńskiemu, podobnie jak innym wygnańcom z epoki Katarzyny II, powrót do kraju. Wrócił, lecz wkrótce niespodzianą śmierć znalazł na bruku ulicy Cudnowskiej.
Naprzeciw domu gubernatorskiego widziano długie lata obszerną posiadłość, niby dwór wiejski w głębi dziedzińca, z oficynami, z ogrodem poza domem. Posiadłość ta, zawsze nosząca nazwę Domu Lewandowskiego, w XVIII w. należała do prezydenta miasta Lewandowskiego, który za dni sejmu czteroletniego, jako delegat miasta Żytomierza, na wezwanie Dekerta, znakomitego prezydenta Warszawy, jeździł do stolicy na tak zwaną wówczas „koalicyę miast” i brał udział w pamiętnej demonstracyi przedstawicieli miast, domagających się od stanów sejmowych Rzplitej równouprawnienia mieszczan. Dekert nie dożył do tryumfu swej mądrej obywatelskiej działalności. Lewandowski był szczęśliwszy; nie dość, że patrzał na uchwałę równouprawnienia stanu mieszczańskiego, ale za dni odradzania się ojczyzny, w epoce „Ustawy Majowej” został prezydentem rodzinnego miasta. Pamięć jego długo trwała w Żytomierzu.
W czasach wojny krymskiej — jak tu wspominaliśmy — gubernator Sinelnikow, wznoszący cerkwie, przebudowujący wiele domów, wytykający nowe ulice, nadając im nazwy obce, zmienił znacznie postać miasta; ale tych zmian zewnętrznych nie odczuwano zbytecznie, gdyż samo życie płynęło wartkim, dawnym prądem: życie to pogłębia się nawet.
Zamieszkanie w Żytomierzu wielu wybitnych ludzi, między rokiem 1852 a 1860, przyczynia się znacznie do podniesienia życia umysłowego, do zdjęcia z miasta znamion zakątka dalekiej prowincyi. Zamieszkali wówczas J. I. Kraszewski, Antoni Pietkiewicz (Adam Pług), Aleksander Groza, Apollo Korzeniowski, Karol Kaczkowski, Jan Prusinowski, Fortunat Nowicki i inni, na różnych polach znani, cenieni pracownicy.
Trwało to jednak lat kilka zaledwie. Instytucye przez nich wytwarzane — jak spółka wydawnicza, drukarnia — zostały przez władze sparaliżowane, unicestwione; zamiary ich — Towarzystwo Kredytowe, „gazeta” — urzeczywistnić się nie zdołały. Losy ludzi rozproszyły…
Nadeszły dla miasta chwile ciężkie: dawny Żytomierz dni swe w siódmym dziesiątku lat wieku XIX zakończył — rozpoczęła pomału rozwijać się doba najzupełniej inna. Pamięć czasów ubiegłych stopniowo zagasać zaczęła. Nici łączące pokolenia późniejsze z dawnemi rozluźniły się.
Marian Dubiecki
„Na Kresach i za Kresami – wspomnienia i szkice” (Kijów 1914)
1 komentarz
Marek
12 marca 2013 o 05:09Witam
znalazlem w internecje takie cos i jak ktos moze to prosze o napisanie mi wiecej szczegolow
pozdrawiam
Специализированный дом „Малютки”
Житомирская обл. Специализированный дом малютки Житомирской областной Рады (для детей с осложнениями), г. Новоград-Волынский Группа компаний „Элит Продукт” во глове Егоров С.А реализовала благотворительную поездку в детский дом http://likarinfund.org/content/1/116/209