Niedawna 100. rocznica rewolucji bolszewickiej skłania znowu do myślenia, czy w Rosji może nastąpić znowu taki gwałtowny przełom jak wtedy? Odpowiedź brzmi: tak, bo nic nie jest wieczne. Nie był wieczny carat, nie będzie wieczny Putin, a następcy i tak nie widać. Nie wiadomo tylko, jak szybko to nastąpi, i co wyłoni się po kolejnym przełomie.
Niezależna rosyjska politolog Lila Szewcowa jest przekonana, że ten niewydolny i skorumpowany system musi upaść. Albo w wyniku jakiegoś niespodziewanego gniewu społecznego, albo pod ciężarem własnych wewnętrznych sprzeczności. Dojść do zmian może, według Szewcowej, równie dobrze jutro, jak i za 20 lat.
Są też hipotezy, że Rosja jest obecnie tak agresywna na arenie międzynarodowej, bo co inteligentniejsi kremlowscy planiści wyliczyli, że „teraz albo nigdy”. Albo Rosja zrobi udany skok na prawdziwą, a nie mniemaną mocarstwowość i obce zasoby, albo system upadnie. Ta hipoteza jest prawdopodobna, ale nie wyklucza przecież hipotezy o nadchodzących zmianach.
Ale wróćmy do zbliżającej się rocznicy. Należy podkreślić, że w 1917 roku nie doszło do żadnej właściwie rewolucji. Carat praktycznie już był odsunięty przez umiarkowaną rewolucję lutową. A w październiku 1917 (według starego rosyjskiego kalendarza) doszło tylko do puczu dokonanego przez sektę bolszewików, którzy wcale nie byli najliczniejsi ani wcale nie mieli największego poparcia społecznego. Po prostu byli najbardziej zdeterminowani i bezwzględni. Wywołali wojnę domową. To, że potem ją wygrali, kosztem milionów ofiar, to też suma korzystnych dla nich przypadków i zbiegów okoliczności oraz słabości, braku zdecydowania i czasem głupoty ich przeciwników.
W XXI wieku w Rosji też raczej nie będzie żadnej rewolucji. Dużo bardziej prawdopodobny jest ciąg różnych gwałtownych zdarzeń, które doprowadzą do zmiany Rosji na inną. Czy ta inna Rosja będzie lepsza? Co będą ewentualne zmiany w Rosji oznaczać dla Polski? Myślę, że już można pokusić się o pierwsze przewidywania.
„Otwarta Rosja” to nazwa organizacji założonej przez byłego oligarchę Michaiła Chodorkowskiego, którego korporacja Putina zesłała na lata do łagrów, a w 2014 roku niespodziewanie wypuściła. Chodorkowski już przed uwięzieniem nie ukrywał, że leży mu na sercu Rosja bardziej liberalna, bardziej zachodnia, bardziej kapitalistyczna i demokratyczna. Cóż, jedno można powiedzieć na pewno – inna Rosja nie będzie „Otwartą Rosją”, z marzeń i programu Chodorkowskiego. Nie będzie to na pewno Rosja liberalna, choć rzeczywiście liberalna moskiewska i petersburska inteligencja ma najdłuższy staż opozycyjny i bodaj najwięcej wycierpiała już od czasów sowieckich.
To liberalna inteligencja i opozycja skupiona wokół jedynych w miarę niezależnych mediów, jak Echo Moskwy, Nowaja Gazieta, portal Grani.ru czy telewizja Dożd jest dziś wciąż medialne na pierwszej linii walki z bezprawiem w Rosji. I wciąż ponosi ofiary, niedawno choćby zmarł kolejny działacz pobity metalową rurą przez „nieznanych sprawców”, członek ruchu „Solidarność”, były współpracownik zamordowanego w 2015 roku Borysa Niemcowa. We wrześniu z Rosji uciekła też znana dziennikarka i publicystka Echa Moskwy Julia Łatynina, którą próbowano zamordować. Nadal nadaje swoje korespondencje, ale z zagranicy. Nie wiadomo jednak, w jakim kraju przebywa. Z kraju uciekła też działaczka praw człowieka Olga Romanowa.
Natomiast inna znana opozycyjna dziennikarka, ze wspomnianej telewizji Dożd, Ksenia Sobczak, zgłosiła się jako kandydatka na prezydenta. Na początku zdążyła odważnie zadeklarować, że Krym w świetle prawa międzynarodowego jest ukraiński. Jak wiadomo, Ksenia Sobczak to córka byłego współpracownika Putina, mera Petersburga w latach 90., Anatolija Sobczaka. Wywodzi się z petersburskich i moskiewskich elit władzy, była celebrytką i skandalistką i nic jej w polityce rosyjskiej nie przeszkadzało aż do 2011 roku, kiedy przyłączyła się do opozycyjnych protestów przeciwko sfałszowaniu wyborów. Potem pracowała jako prowadząca programy o polityce w telewizji Dożd . Ksenia Sobczak nie budzi zaufania nawet u tej liberalnej opozycji, choćby dlatego, że podobno wciąż co jakiś czas rozmawia z Putinem. Choć trzeba też przyznać, że stwowarzyszenie Chodorkowskiego, jakkolwiek oficjalnie jej nie poparł, udostępnia jej w swoich pomieszczeniach miejsca dla zorganizowania konferencji prasowych.
Większość liberalnej inteligencji stawia na Aleksieja Nawalnego, który rzeczywiście ze wszystkich postaci tzw. pozasystemowej opozycji ma największe szanse. Nie popiera go w 100 procentach, ale widzi, że tylko on jest jako takim przywódcą antykremlowskiej opozycji. Kto wie, w normalnym kraju mógłby nawet wygrać ze starym wygą Putinem niczym w Polsce Duda wygrał z Komorowskim, a w USA Obama z McCainem.
Z tym, że Rosja nie jest krajem normalnym, a wybory nie są uczciwe. Putin nie jest demokratycznym politykiem. Nie są uczciwe też media. W wyborach samorządowych w Moskwie kilka lat temu Nawalny był w stanie zdobyć ok. 30 proc. głosów, ale poza Moskwą, Petersburgiem i jeszcze kilkoma dużymi miastami ludzie albo go nie znają, albo znają jako złodzieja, cwaniaka, obcego agenta (tak przedstawia go państwowa propaganda).. Albo ma poparcie wśród zdesperowanych licealistów. Młodzi, nawet na prowincji, rzeczywiście w dość imponującej liczbie (na ogół po kilka, kilkanaście tysięcy) biorą udział w zwoływanych przez internet demonstracjach antykorupcyjnych czy ostatnio wiecach poparcia dla Nawalnego. Ale to za mała siła, by wynieść Nawalnego do władzy. Zresztą, nie lud tu decyduje.
Nawalny zresztą i tak nie jest wciąż dopuszczony do kandydowania. 29 listopada postarał się nie pozostawić wątpliwości sąd w Moskwie, który nakazał sztabowi Nawalnemu zwrócić pieniądze jednemu z donatorów na kampanię.
Nawalny został już w 2013 roku skazany w najprawdopodobniej sfingowanym procesie na kilka lat więzienia w zawieszeniu za rzekome malwersacje i działanie na szkodę jednej z państwowych spółek. Z powodu tego wyroku komisja wyborcza nie chce zarejestrować go jako kandydata. Z tym, że Nawalny rozpoczął swoją karierę opozycjonisty od kupowania akcji różnych spółek giełdowych, by mieć wgląd w ich papiery i opisywać korupcję na styku państwa i biznesu. Skazano go więc tak naprawdę za tę działalność.
Sam Nawalny jest pełen entuzjazmu, chce kandydować i ma swój sztab. Czeka na polityczną decyzję Kremla, ale już objeżdża Rosję i mimo licznych represji wobec jego współpracowników i wolontariuszy, i zdarza się, że gromadzi prawdziwe tłumy, jak choćby w zeszłym tygodniu w Permie.
Nawalny wierzy, że zostanie podjęta decyzja na jego korzyść i będzie mógł wystartować. Nie zraziło go to, że kilka tygodni temu został aresztowany za organizowanie swojej kampanii, podobnie jak członkowie jego sztabu. Ale już odsiedział swoje, wyszedł i zabrał się do roboty.
Nawalny to tajemnicza postać o tyle, że jego brak lęku przed Kremlem naprawdę robi wrażenie. A ma przecież jeszcze żonę i dzieci. Niedawno w rozmowie z „Gazetą Polską Codziennie” kanadyjska pisarka, znawca współczesnej Rosji i ZSRS Amy Knight oceniła, że jest 50 proc. szans, że też zostanie zabity. Dodałbym – albo co najmniej wtrącony do łagru, jak kiedyś Chodorkowski. Nie sprawia jednak wrażenia desperata i „jurodiwego”, raczej technokraty z pasją.
Skoro nie ma szans ani nie może wystartować w wyborach (a nie ma szans w obecnej sytuacji ani nie może wystartować), a poza Nawalnym Putin nie ma żadnego prawdziwego kontrkandydata, nasuwa się pytanie: po co władza go represjonuje? Czego się boi zwiększając kontrolę nad internetem w Rosji? A skoro się boi, to czemu pozwala na to, że Nawalny wciąż im bruździ?
Prawdopodobnie dlatego, że od dawna Nawalny jest dla części kremlowskich elit i polittechnologów co najmniej interesujący i postanowili go trzymać na czarną godzinę. Nie wydaje się „zadaniowany” na przywódcę opozycji, nie wydaje się przez nikogo sterowany. Natomiast (jak dotąd) gdzieś tam u góry jest prawdopodobnie jakaś niewidzialna siła kontrolująca, by rosyjskie służby i „nieznani sprawcy” nie „pierestaralis'” z Nawalnym, tak jak to było z Łatyniną lub Niemcowem.
Nawalny ma bowiem charyzmę oraz idee. A w Rosji to bardzo ważne, zwłaszcza by mieć „ideę nadrzędną”, „swierchidieję”. A władzy w Rosji zaczyna najwyraźniej brakować idei nadrzędnej.
Nawalny deklaruje się jako nacjonalista. Ale nacjonalista rosyjski to nie to samo, co imperialista rosyjski. Nawalny krytykuje zaangażowanie Rosji np. na Kaukazie bądź w Azji Środkowej i, co za tym idzie, otwarcie na migrantów i wpływy z tych regionów. Nie widzi w obecnej sytuacji sensu, bo tam mieszka coraz mniej Rosjan, natomiast w sercu Rosji coraz więcej ludzi o pochodzeniu kaukaskim czy środkowoazjatyckim. Z tych samych powodów poparł aneksję Krymu, bo mieszka tam żywioł rosyjski.
Jeżeli wierzyć więc Szewcowej, że do załamania w Rosji dojdzie, to będzie miało oblicze albo nacjonalistycznego przewrotu (w wariancie maksimum – rewolucji), albo nacjonalistycznej korekty na szczytach władzy. Niekoniecznie Putina zastąpi Nawalny, ale przynajmniej ktoś głoszący podobne idee, że Rosja musi być dla Rosjan i skupić się na rozwoju rdzennej Rosji, a nie podbijaniu i zbawianiu świata.
I tu pojawiają się kolejne pytania. Czy taka Rosja będzie na przykład mniej zbrodnicza i bardziej demokratyczna? Czy będzie dalej rządzona przez służby specjalne? Czy przestaną w innej Rosji zabijać dziennikarzy i polityków? Czy będzie mniej skorumpowana? Czy będzie bardziej ludzka? Czy będzie republiką, czy też monarchią konstytucyjną i powróci car? Czy będzie mniejsza terytorialnie? A może wdroży inny, postkolonialny model kontroli nad dawnymi prowincjami? Czy odniesie sukces, czy będzie to ostatnie wcielenie Rosji? Na te pytania, choć bardzo ważne, nie sposób dziś znaleźć odpowiedzi. Co najwyżej można sobie pofantazjować, ale to już by było kompletne science fiction. Ale z pewnością rozważają takie kwestie w zaciszu swoich gabinetów i mieszkań co inteligentniejsi Rosjanie. Zarówno ci związani z władzą, jak i ci od niej niezależni.
Natomiast można już powiedzieć, że inna Rosja, nawet obiektywnie lepsza, niekoniecznie musi być dobrą wiadomością dla Polski. Od dawna Polska i inne kraje naszego regionu, niczym kiedyś RFN, czy Korea Południowa, korzystają z pozycji państwa frontowego wobec wpływów rosyjskich. Nie ma wątpliwości, że gdy Rosja pokaże inną twarz, to z entuzjazmem rzuci się ją kochać większość zachodniego świata. W tym nowym układzie znowu Europa Środkowa zaczęłaby przeszkadzać.
Marcin Herman
Skrócona wersja tego tekstu ukazała się pierwotnie w „Gazecie Polskiej Codziennie” i na portalu Niezalezna.pl
fot. CC BY 3.0
1 komentarz
Darek
3 grudnia 2017 o 18:21Inna Rosja jest możliwa ale musi wymrzeć nie jedno pokolenie jak to było na pustyni po ucieczce z Egiptu lecz kilka. Sęk w tym, że zostanie ich język i literatura które mogą zarazić kolejne pokolenia… Nie wierzę w inną Rosję, każdą próbę zmian nazwą „smutą” i wrócą na swoją ścieżkę cywilizacyjną.
cytat z artykułu:
„Są też hipotezy, że Rosja jest obecnie tak agresywna na arenie międzynarodowej, bo co inteligentniejsi kremlowscy planiści wyliczyli, że „teraz albo nigdy”.
Gigantyczny bład w postrzeganiu Rosji! Feliks Koneczny zaklasyfikował ją do cywilizacji turańskiej której jedną z wyróżniających cech jest:
„Cywilizacja turańska posiada obozową metodę ustroju życia zbiorowego. Ludy tej cywilizacji gniją, gdy nie wojują.”
Jak głęboko nie sięgać w historię Moskwy, Rosji, ZSRR czy obecnej FR ma 100% racji. O ile wczesne dzieje moskiewskie można zrozumieć bo takie były zewnętrzne uwarunkowania to mniej więcej od Iwana Groźnego walka stała się sensem ich istnienia. Jak nie z wrogiem zewnętrznym, to z wewnętrznym (oprycznicy czy NKWD – wsio rawno). Dlatego to nie jest kwestia ustaleń planistów lecz NIEZMIENNA cecha ich kultury – jak nie wojują to gniją. Nasza nadzieja w tym, że zaczną wojować z wrogiem wewnętrznym więc na kilka/kilkadziesiat lat ich sąsiedzi będą mieli względny spokój.