Dzięki książce Aleksijewicz w najgorszym nawet „sowku” odnaleźć możemy „brata najmniejszego”. Czasem naprawdę „serce pęka” gdy się czyta, co musieli przejść i wciąż przechodzą ludzie urodzeni i wychowani w Związku Sowieckim. A po skończeniu lektury nie dziwi już nic, także to, co się obecnie dzieje w Rosji i z Rosją.
Białoruska literacka Noblistka Swiatłana Aleksijewicz nie ma ostatnio u nas dobrej prasy. To ze względu na jej dziwne wypowiedzi o Polsce i Polakach (można się z nimi zapoznać tutaj lub tutaj). Świadczą one moim zdaniem nie tyle o jej złej woli, tylko o tym, że w parze z instynktem i talentem reporterskim oraz literackim nie idą u Aleksijewicz zdolności intelektualne. Ale tak często jest z wybitnymi artystami, czy nawet dziennikarzami. Są jedynie swego rodzaju medium, który dzięki swojej intuicji, nie do końca wiedząc na czym to polega, przekazują pewną prawdę o wycinku rzeczywistości. Inna sprawa, że sama Aleksijewicz mówi o sobie, że jest w dużym stopniu „człowiekiem radzieckim”, a człowiek radziecki ma specyficzny obraz rzeczywistości, o czym przekonujemy się między innymi dzięki tej książce.
Metoda reporterska Aleksijewicz jest taka, że nie jest to w żaden sposób reportaż subiektywny czy uczestniczący. Jej rola tylko i aż ogranicza się do wyszukania ciekawych ludzi i dania im okazji do „spowiedzi życia”. Biorąc pod uwagę, jak często osobiste są to opowieści, z pewnością pisarka z Mińska, rodem ze Stanisławowa, ma duże zdolności interpersonalne, wrażliwość oraz warsztat dziennikarski. Otrzymujemy w tej książce niezliczone opowieści bardzo różnych osób zamieszkujących od Bugu po Władywostok, od Syberii po Kaukaz i Azję Środkową, nie tylko Rosjan (choć w większości Rosjanie są jednak rozmówcami Aleksijewicz).
Książka ma podtytuł „koniec czerwonego człowieka”. Ale pomyślałem podczas lektury, że gdyby napisała ją Polka albo Polak, mogłaby mieć podtytuł „Współczucie dla diabła”. Bo z polskiej perspektywy mało jest chyba rzeczy bardziej złych, diabelskich niż sowiecka „pierekowka” dusz i umysłów, stworzenie „człowieka radzieckiego” i wszystko, co się z tym wiąże. Człowiek pozbawiony historii, kultury, wiary, często nawet rodziny. Człowiek, wydawałoby się, nieludzki. A jednak właśnie dzięki Aleksijewicz w najgorszym nawet „sowku” odnaleźć możemy „brata najmniejszego”, nawet w byłej żarliwej komunistce czy podejrzanym oligarsze. Czasem naprawdę „serce pęka” gdy się czyta, co musieli przejść i wciąż przechodzą ludzie urodzeni i wychowani w Związku Sowieckim, żyjący dziś na obszarze posowieckim. A po odłożeniu tej książki nie dziwi już nic, także to, co się obecnie dzieje w Rosji i z Rosją.
Przecież to nie ich wina, że urodzili się w takim miejscu i w takim czasie. Starali się żyć godnie i pięknie, choć to było w dużej mierze zadaniem beznadziejnym. Starali się kochać, mieć jakieś wartości, rozwijać. Ale żyli w złym, bankrutującym systemie, a to co przyszło po nim, okazało się dla nich osobiście najczęściej jeszcze gorsze. Putin mówił, że upadek ZSRS to była największa katastrofa geopolityczna, oczywiście to nieprawda, bo dla Polaków i wielu innych narodów to była wspaniała chwila. Dla Putina i takich jak on, czekistów i innych członków sowieckich elit nowego wówczas pokolenia, to również z pewnością nie była żadna katastrofa, lecz początek nowego wspaniałego życia miliardera upajającego się swoją władzą. Ale dla milionów zwykłych Rosjan, Białorusinów, Ormian, Azerów, Ukraińców, Kazachów itd. to z pewnością była katastrofa, choć może nie geopolityczna, ale osobista. Zawaliło im się życie. Choćby dlatego, ze stracili niemal z dnia na dzień wszelkie podstawy egzystencji. Zarówno w sensie materialnym, jak i moralnym. Materialnym – wiadomo. A moralnym, bo po bankructwie komunizmu pozostała pustka, której nie zapełniła wiara, mimo że niby się na obszarze posowieckim odrodziła, ale to tylko zewnętrzna warstwa. „Ludzie radzieccy” nie znaleźli sobie też innych wartości. Może poza miłością, ale i ta jest głównie do dzieci, bo w świecie „secondhand” nie ma spełnionej miłości między kobietą a mężczyzną. Co najwyżej taka jak miłość Romea i Julii, piękna i romantyczna, ale tragiczna.
W niemal każdym opowiadaniu ktoś ginie albo umiera. Kogoś okradają, zabierają mu dom, albo odwrotnie, to rozmówca jest człowiekiem, delikatnie mówiąc, nieuczciwym. Rzadko są opowieści o sukcesie. Jeśli są, to o takie przewrotne, na przykład jedną z bohaterek napędza chęć, by nie żyć tak jak inni, i stąd postawiła wszystko na karierę i jakoś się jej udało. Ale życia osobistego nie ma, bo nie chce być zraniona.
Z perspektywy bohaterów „Czasy secondhand” najstraszniejszy okres to lata 90., czasy Jelcyna. Przede wszystkim ta niestabilność, przemoc, bieda i rozpad wszystkiego. Można więc zrozumieć, dlaczego takim poparciem cieszy się Putin i jego układ. Bo zaprowadził, choć bandyckimi metodami, poczucie względnego bezpieczeństwa. Wiele gangów zastąpił jeden gang. Ale to nie jest tak, że panuje jakaś miłość do Putina, po prostu jest świadomość, że przed nim było gorzej.
Gdy patrzy się na rosyjskie oficjalne media, rosyjską propagandę, czy nawet słucha wypowiedzi zwykłych Rosjan (albo Białorusinów, dla odmiany), czasami ma się wrażenie, że to jest jakieś zaczadzenie kłamstwem i manipulacją. Książka Swiatłany Aleksijewicz uświadomiła mi, że to taka gra. Jej rozmówcy (a są to ludzie o różnych poglądach politycznych, różnym umiejscowieniu w społeczeństwie, o różnym statusie i wykształceniu), gdy mogą pozwolić sobie na szczerość, bardzo trzeźwo oceniają swoją sytuację, sytuację swojego kraju, a także historię ZSRS. Znają prawdę, powiedziałbym nawet, że okazują się bardzo mądrzy w swoich diagnozach i obserwacjach. Ale co z tego? Rosja przeszła już czasy demokracji i jawności (czasy Gorbaczowa i Jelcyna) i trudno nie zgodzić się, że nie były to dla zwykłych ludzi stamtąd najszczęśliwsze czasy. Nawet zwolennicy demokracji, praw człowieka, ludzie zbliżeni do kręgu dysydenckiego, którzy nienawidzą komunizmu, podobnie jak tego, co jest dziś, przyznają, że to, co się zdarzyło w latach 90., to była jakaś parodia, a nie ich spełnienie ich marzeń o lepszym świecie. Najlepiej wspominają czasy schyłku Gorbaczowa, gdy wierzyli, że już, za chwilę, świat zmieni się na lepsze. I tym żyją, to jest ich mała religia i punkt odniesienia.
To, że większość mówi, że jest lepiej niż w latach 90. nie oznacza, że uważają, że teraz są czasy szczęśliwe. Powiedzmy, że są nieszczęśliwe inaczej. Oficjalnie, cała Rosja pohukuje i szykuje się do wojny. Czuje się potężna. Ale to też tylko gra. Tak naprawdę każdy chce pod koniec dnia wrócić do swoich czterech ścian i nawet nie myśleć o polityce ani o innych tego rodzaju sprawach. Stąd zresztą tytułowe „czasy secondhand”. Z książki wynika, ze powszechne jest przekonanie, że obecna epoka to też nie jest epoka skończona, to jest też prowizorka. Choć jak wiadomo prowizorki, są najtrwalsze, im dalej na wschód, tym bardziej trwałe.
„Człowiek radziecki” mimo upływu lat wciąż żyje, choć nieco ewoluował. Kończy się, kończy i nie może skończyć. Są nawet tacy, którzy łączą wiarę w komunizm z chodzeniem do cerkwi. Albo otwarcie mówią o wszystkich zbrodniach, jednocześnie broniąc Stalina. Albo krytykują ostro Putina, jednocześnie na niego głosując. Większość jednak stara się nie interesować ani historią, ani współczesnością. Chce żyć, choć średnio się to udaje.
Współczując i rozumiejąc „człowieka radzieckiego”, muszę jednak powiedzieć, że uderza mnie we wszystkich tych wspomnieniach jedno: każdy praktycznie przedstawia się jako bezbronna ofiara, ofiara losu. Nikt za nic nie ponosi w swoim mniemaniu winy, najgorszy grzech to naiwność. Nie mogę oprzeć się wrażeniu (choć może to niesprawiedliwe), że niewiele zrobili, by poprawić swoją sytuację. To takie rosyjskie… Nie przeczę, niezależnie od tego kto gdzie się urodził, każdy człowiek ma do tego skłonność, by za swoje niepowodzenia oskarżać innych. Może na rozległych obszarach posowieckiej Eurazji dodatkowo trudniej być kowalem własnego losu niż gdzie indziej. Ale z drugiej strony, jest jakaś kulturowa, strukturalna determinacja, starsza niż Związek Sowiecki. W tej prawosławno-rosyjskiej kulturze, o czym wiemy już od czasów Gogola, Czechowa czy Dostojewskiego, cierpienie w milczeniu i bierności, pewne rozmemłanie, uzależnienie od nieszczęścia, dyskurs wiecznej ofiary i kręcenie się w koło wokół własnej osi to stały motyw. Jedyny wielki czyn i wyczyn, to, jak w „Biesach” Dostojewskiego, czyn najstraszniejszy – zniszczenie albo samozniszczenie. I skazane na niepowodzenie szukanie „idei nadrzędnej”. A to dziedzictwo rosyjskiej kultury zostało jeszcze wzmocnione dziedzictwem totalitaryzmu.
Środkowoeuropejczyk, zachodni Europejczyk albo Amerykanin czytając o tym wszystkim, w żadnym momencie nie powinien jednak czuć się lepszy niż „człowiek radziecki”. Niezależnie od całej tej wschodniej specyfiki, historia Rosji, potem ZSRS, a potem państw powstałych po rozpadzie ZSRS to ostrzeżenie, do jakiego nieszczęścia może doprowadzić zniszczenie czy choć odejście od wartości, tradycji i historii, naiwna wiara w „nowego człowieka”. To zawsze okazuje się złudzeniem, nic nowego na to miejsce nie powstaje, a pozostaje tylko goła, pełna lęku egzystencja.
Marcin Herman
„Czasy secondhand. Koniec czerwonego człowieka”
Swietłana Aleksijewicz
Wydawnictwo Czarne (2014)
Ilustracja: okładka książki
Dodaj komentarz
Uwaga! Nie będą publikowane komentarze zawierające treści obraźliwe, niecenzuralne, nawołujące do przemocy czy podżegające do nienawiści!