Urodziłam się w rodzinnym majątku Gaczany w roku 1922 jako trzecie dziecko. Miałam dwóch starszych braci, Lutusia (czyli Stanisława) i Antosia. Tatuś mój, Piotr Rosen, miał trzy siostry i dwóch braci. Moja mama, z domu Brzozowska, również miała trzy siostry oraz dwóch braci. Główny majątek Rosenów to były Osaniszki, zostały na terytorium Polski. Drugi to właśnie, odziedziczone po dziadku Gaczany, które po I wojnie światowej znalazły się na terytorium niepodległej Litwy. Na Litwie zresztą wszystkie dwory były w rękach Polaków, nie pamiętam ani jednego litewskiego dworu.
Pierwsze radio i bliny z mąki gryczanej
Ojciec był bardzo dobrym organizatorem i zarządcą swojego majątku. Miał zawsze dużo świetnych pomysłów, był przedsiębiorczy, na przykład hodował rasowe konie. Miał też hodowlę świń i krów. Dlatego żyło nam się dobrze. Przyznam, że nawet niektórzy sąsiedzi ziemianie trochę nam zazdrościli. Mieliśmy kucharkę, pokojówki, panią ochmistrzynię. Dbała o dobre, zdrowe jedzenie. Pamiętam, że często jedliśmy cielęcinę czy ryby z naszej hodowli. Pracownicy majątku mieli osobną kuchnię. Mama nie pozwalała mi tam się żywić, ale ja bardzo lubiłam ich jedzenie Szczególnie gryczane bliny, albo zupę z białych buraków na mięsie. Nie miałam babci, tata był 24 lata starszy od mamy. W kuchni pracowała pani Urszulatka, która zastępowała mi do pewnego stopnia babcię. Bardzo ją kochałam. To ona przynosiła mi w słoiku jedzenie z kuchni roboczej. Mama trochę się gniewała, bo mówiła, że to niezdrowie i ciężkostrawne, a ja właśnie lubiłam to proste jedzenie.
Pierwsi w okolicy mieliśmy radio, pod koniec lat dwudziestych. Nie było prądu, więc radio działało na akumulatory. Trzeba było jeździć do młyna co jakiś czas, by akumulatory naładować. Radio kupił tata, by spełnić marzenie mamy. To była ogromna skrzynka, stolarz zrobił nam obudowę. Było zamykane na klucz, żeby chłopcy nie zniszczyli, bo byli trochę łobuzami. Przychodzili do nas wszyscy sąsiedzi, by słuchać radia. Niektórzy zwłaszcza prości, starsi ludzie, nie mogli uwierzyć, że „skrzynka gada”.
Mama była wielką miłośniczką radia, słuchała wszystkiego, nawet korespondowała ze spikerkami. Byliśmy nawet raz w Warszawie i poszliśmy do redakcji Polskiego Radia. Pamiętam, że mama rozmawiała z tymi spikerkami, bardzo serdecznie ją przyjęły.
Przy każdym majątku w naszej okolicy było oprócz ziemi coś, co dawało zyski. Jak mówiłam, tata miał piękne konie, świnie i krowy. A na przykład Komorowscy mieli, oprócz ziemi, także fabrykę cukierków. Wszystkie majątki w okolicy sobie radziły, ale nasz chyba najlepiej. Mój tata starał się jednak zawsze pomagać biedniejszym. Był weterynarzem, więc często odwiedzał chłopskie gospodarstwa, gdy było jakieś chore zwierzę. A ja z nim wszędzie chodziłam. Tata nie brał od biednych pieniędzy. Gdy spytałam, dlaczego, odpowiedział: a widziałaś, jak oni żyją? Ile u nich dzieci, które trzeba wyżywić?
Ci ludzie więc nie płacili, ale w zamian zawsze chcieli ugościć. I jedliśmy z nim z jednej miski. Za to podejście tata zawsze cieszył się szacunkiem wśród miejscowej ludności. Nieważne, czy to Litwini, czy Polacy, czy Rosjanie (bo w naszych okolicach były wioski starowierców). To zaowocowało w czasie wojny. Różnie mogło być, a nikt nigdy nie odmówił nam pomocy ani nie zaszkodził.
Jeśli zaś chodzi o poglądy polityczne, wszyscy byliśmy wielkimi zwolennikami Józefa Piłsudskiego. Pamiętam, że tata czytał sanacyjną „Gazetę Polską”.
Naszymi sąsiadami i przyjaciółmi byli Romerowie z majątku Bogdaniszki, czy Komorowscy (rodzina późniejszego prezydenta Bronisława Komorowskiego. On jednak urodził się już po wojnie) z majątku Kowaniszki. Byli także Weyssenhofowie (rodzina znanego międzywojennego pisarza Józefa Weyssenhofa i malarza Henryka Weysennhofa), ale po kilku latach sprzedali majątek i wyjechali do Polski. Tata zresztą studiował z Józefem Weyssenhofem w Dorpacie, on biologię, a tatuś weterynarię.
W 1939 roku miał kupić samochód, już było prawie wszystko załatwione, mieliśmy nawet dogadanego kierowcę. Ale niestety, wybuchła wojna.
Stosunki międzypaństwowe polsko-litewskie były złe, Polska i Litwa nie utrzymywały stosunków dyplomatycznych, ale u nas nie odczuwało się tego jakoś szczególnie. Co prawda, do Polski trzeba było jeździć naokoło, przez Łotwę, nie można było też normalnie wysyłać i odbierać korespondencji do i z Polski, ale do tego można się było przyzwyczaić. Mieliśmy swoje sposoby, by jakoś sobie z tym radzić.
Większość okolicznej ludności to byli Polacy, a o litewskich sąsiadach nie mogę powiedzieć złego słowa. Wszyscy znajomi Litwini byli bardzo serdeczni, pozytywnie nastawieni, uczynni. Wszyscy, i Polacy, i Litwini, mówiliśmy swobodnie w obu językach, większość z nas znała też dobrze rosyjski.
Mieliśmy cudowną szkołę
Odczułam te polsko-litewskie antagonizmy dopiero, gdy poszłam do szkoły (w wieku 10 lat, a pierwsze cztery lata uczyłam się na kompletach). Szkoła w Poniewierzu była polska, ale niektóre podręczniki polskie, zwłaszcza do historii, były zabronione. Musieliśmy uczyć się historii z litewskiego punktu widzenia. Ale i tak, nauczyciele uczyli nas po swojemu.
Bardzo dobrze wspominam naszą szkołę. Sami łożyliśmy na jej rozbudowę, niedawno dowiedziałam się, że łożył na nią osobiście również marszałek Piłsudski. Nasza szkoła była tak piękna, że sami Litwini nam zazdrościli. Wszyscy ją kochaliśmy. Wręcz jeden drugiego pilnował, żeby przypadkiem czegoś nie zniszczyć. Dla nas naprawdę ta szkoła to było to coś cudownego.
Typowy dzień w szkole zaczynał się zawsze w ten sam sposób: po przyjściu dziewczynki szły do swojej szatni, a chłopcy do swojej. Potem na uczniów czekał pan inspektor, Henryk Jatowt. Każdy musiał się z nim przywitać słowami „Dzień dobry, panie profesorze” i ukłonić – dziewczynki dygały, a chłopcy szurali. Gdy zabrzmiał dzwonek, wszyscy schodzili do dolnego korytarza parami, stawali przy swoich klasach. Tam odmawiało się modlitwę, śpiewało „Kiedy ranne wstają zorze”. Potem pan dyrektor przemawiał do nas w otoczeniu nauczycieli. Motywował do dobrej pracy i dobrego zachowania wobec siebie nawzajem i wobec nauczycieli. Życzył nam owocnego dnia, i wszyscy dopiero wtedy rozchodzili się do swoich zajęć..
Do naszej szkoły chodziły bardzo różne dzieci, z wszystkich grup społecznych. Ale bardzo, bardzo dbało się o to, by w szkole nie było widać żadnych społecznych i majątkowych różnic. I rzeczywiście, zwykle nie odczuwałam zupełnie tego, czy koleżanka czy kolega byli z rodziny na przykład węglarza, woźnicy, urzędnika czy ziemianina.
Rodzicie często zapraszali też biedniejsze dzieci na obiady. Było to czymś zupełnie naturalnym. Generalnie, uczniowie, nauczyciele i rodzice tworzyli całą społeczność, wszyscy pomagali sobie nawzajem i się wspierali, pożyczali sobie pieniądze, dawali pracę, współpracowali. Jest stereotyp, że Polacy żyjący w innym państwie są skłóceni i nie potrafią się zorganizować. Może gdzieś są i były takie przypadki, naszej społeczności to nie dotyczyło, byliśmy wszyscy razem, jak jedna wielka rodzina.
Owszem, byli nauczyciele mniej i bardziej lubiani, ale ogólnie, nauczanie było na bardzo wysokim poziomie. Na przykład: wiem że dzisiaj różnie bywa z nauką języka obcego w szkołach. U nas był język francuski, i szkoła nauczyła mnie go na tyle, że gdy po latach odwiedziłam Francję, spokojnie mogłam się dogadać. Nauczyli nas też łaciny, o ile wiem, dzisiaj tylko w nielicznych polskich gimnazjach i liceach są lekcje łaciny.
Na naszą szkołę mówiliśmy „gimnazjum”, ale to oznaczało co innego niż dziś. Po prostu, szło się do szkoły w wieku 10 lat po zdaniu egzaminu. Nauka w niej miała trwać aż do matury. Niestety, nie mogłam już zrobić matury w mojej szkole, bo wybuchła wojna i do matury został mi rok. Zdawałam maturę w Wilnie, ale o tym później.
Moją ukochaną nauczycielką była pani Marta Burbianka (historyk, działaczka polska na Litwie, harcerka, w czasie wojny żołnierz ZWZ i AK, po II wojnie światowej była profesorem Uniwersytetu Wrocławskiego, kustoszem tamtejszej biblioteki – red.) . Była kochana, oddana Bogu, ludziom i Ojczyźnie. Wykładała w naszej szkole historię Polski i język polski. To ona wciągnęła mnie do harcerstwa. A trzeba pamiętać, że polskie harcerstwo było na Litwie nielegalne, musieliśmy więc działać w ukryciu.
Przed Poniewierzem organizowała harcerstwo w Kownie. Najpierw przyjechał do nas na rekonesans z Kowna wyszkolony przez nią młody harcerz, by zorientować się, czy i w Poniewierzu można zorganizować polskie harcerstwo. Nie pamiętam jego nazwiska. Wiem, że został potem, w czasie wojny, zamordowany przez Niemców.
Po roku przyjechała, pani Burbianka. Miała już pewność, jak wygląda sytuacja w Poniewierzu i komu można zaufać, i zaczęła organizować harcerstwo. Na początku było na czworo drużynowych, dwóch chłopców (Aciek Girzyński i Jurek Iwaszkiewicz) i dwie dziewczyny, czyli ja i moja największa przyjaciółka z lat młodości, Hala Rejkałówna. Mówili na nas „kwadrat”, bo mieliśmy te same imiona, inicjały i byliśmy nierozłączne.
Pamiętam, jak składaliśmy przysięgę, w wynajmowanym pokoiku pani Burbianki w Poniewierzu, okno zasłonięte było kocem. Świeczka udawała harcerskie ognisko. Oczywiście, nie mieliśmy mundurów harcerskich. Zupełna konspiracja. Szkoliliśmy się, by potem organizować zastępy i z czasem hufce. Raz zatrzymała mnie policja, ale po 48 godzinach mnie wypuścili. Harcerstwo to było wychowanie w duchu wiary, patriotyzmu i odpowiedzialność za siebie i innych. Potem, w czasie wojny, byłam łączniczką Szarych Szeregów.
Pierwsze i ostatnie takie lato
Dla nas wielkim dniem był 19 marca 1938 roku, ultimatum Rydza-Śmigłego wobec Litwy i przywrócenie stosunków dyplomatycznych między Polską a Litwą. Wreszcie mogliśmy odetchnąć, wyjść z podziemia. Można było jeździć bezpośrednio do Polski i korespondować. Pojawiły się nawet polskie gazety w kioskach i polskie filmy w kinach!
Latem 1939 roku dostaliśmy zgodę, by pojechać na obóz harcerski do Polski, na Wołyń. Przyjechali harcerze z całej Polski oraz przedstawiciele polskiego harcerstwa za granicą, nawet z USA czy Niemiec. Obozy „polonijny” i „polski” były obok siebie. Nas z Litwy były cztery dziewczyny. To były wspaniałe dni, spotkania przy ognisku, nowe znajomości. Wcześniej już raz byłam w Polsce jako dziecko, ale niewiele pamiętałam. To był więc mój pierwszy w pełni świadomy wyjazd do Polski.
Potem zwiedzaliśmy kraj, Lwów, Zakopane, Kraków. W Krakowie braliśmy udział w patriotycznym marszu, nie pamiętam już niestety, z jakiej okazji…. A potem Warszawa, dostaliśmy zaproszenie od marszałka Edwarda Rydza-Śmigłego, do Belwederu. Było wielu gości, dużo drużyn. Ale ponieważ wiadomo było, że Polacy na Litwie i Polacy w Niemczech byli najbardziej prześladowani, więc chłopak z Niemiec przemawiał, a dziewczyna z Litwy, czyli ja, wręczałam kwiaty Marszałkowi. Pocałował mnie w czoło, było to dla mnie ogromne przeżycie.
To był koniec lipca. Nie chciałam jeszcze wracać do domu. Poszłam więc do centrum harcerskiego i spytałam, czy jest jakiś obóz, gdzie szkolą na drużynową zuchów. Okazało się, że tak. Pojechałam więc na szkolenie nad Jezioro Białe na Podlasiu. Też było tam fantastycznie, choć dużo pracy. Chłonęłam wiedzę jak tylko mogłam, bo tak kochałam harcerstwo i swoją drużynową, bo przecież ona marzyła o polskich zuchach na Litwie.
Miałam wtedy 16 lat, wakacje w pełni, byłam bardzo szczęśliwa. I przyznam, że nie zdawałam sobie w pełni sprawy z napiętej sytuacji. Mało kto zresztą wierzył, że będzie wojna. Dlatego zaskoczeniem dla nas było, gdy pod koniec sierpnia o parę dni skrócono obóz. Wszyscy pojechaliśmy do Warszawy pociągiem, potem każdy miał wrócić do domu. Na drugi dzień wyjechałam więc do Wilna. Tam spędziłam trochę czasu, bo miałam tam przecież dużo rodziny. Wtedy lepiej ich poznałam, była nimi zachwycona. Wyjechałam z Wilna, kiedy już wybuchła wojna.
Litwini zatrzymali mnie na granicy. Wiozłam ze sobą dużo orzełków i innych patriotycznych upominków, żeby rozdawać bliskim, przyjaciołom, harcerzom. Litewscy pogranicznicy byli dla mnie bardzo niemili, pamiętam że nazwali naszego orła kurą. Ale ja im nie pozostałam dłużna i odpyskowywałam im, oczywiście po litewsku. Zatrzymali mnie na dzień i noc.
Nie miałam już pieniędzy, tylko tyle, by dojechać do Kowna. W Kownie poprosiłam o pomoc przyjaciółkę, tam jej rodzina się mną zaopiekowała i kupiła na drugi dzień bilet. Pociąg dojechał do Rakiszek, ale zostało jeszcze 16 kilometrów do Gaczan. Zwykle jak ktoś przyjeżdżał, to wysyłało się konia. Ale tym razem rodzice nie wiedzieli, co się ze mną dzieje.
Byliśmy bogaci, ale nie rozrzutni. Dlatego nie bardzo chciałam brać taksówkę. Ale z drugiej strony, sytuacja była wyjątkowa, bardzo chciałam być już w domu. Dlatego po długim wahaniu w końcu się zdecydowałam licząc na to, że tata nie będzie się gniewał i zapłaci. Wsiadłam do taksówki, która stała przy stacji i przyjechałam. Ileż było radości, gdy pojawiłam się w domu! Tata wręcz chciał ozłocić taksówkarza, który przywiózł mu córkę. Okazało się, że wszyscy się bardzo o mnie bali.
Tak właśnie pamiętam początek II wojny światowej.
CDN
Na zdjęciu: Dwór w Gaczanach w latach międzywojennych
1 komentarz
Paweł Bohdanowicz
21 lipca 2017 o 08:36Przeczytałem od deski do deski. Potrzebna jest nam, jako narodowi, popularyzacja historii.
Ważnym źródłem wiedzy o konflikcie polsko-litewskim i o historii Polaków tam żyjąych jest wydawana na Litwie Kowieńskiej „Chata Rodzinna” (Gimtoji pirkia). Z treści tej gazety widać ostry konflikt, ale też brak cenzury.