Mija 70 lat od rozpoczęcia przez Armię Krajową Akcji „Burza” we Lwowie. Spośród największych polskich miast – Warszawy, Wilna i Lwowa – to właśnie lwowskie podziemie zrealizowało ten plan w sposób perfekcyjny. Niestety, smutny epilog tych zdarzeń przez lata nie dawał spokoju weteranom lwowskiej AK. Heroiczny zryw zapomniany przez większość społeczeństwa, niedoceniony…
Pułkownik Władysław Filipkowski, ps. „Janka”, doskonale orientował się w możliwościach swoich ludzi. Miał też bieżące wiadomości z frontu sowiecko-niemieckiego, po jego przerwaniu na rzece Strypie 13 lipca 1944.
Miesiąc wcześniej jego ludzie rozbili we wsi Szołomyja koncentrujące się wokół Lwowa siły UPA. Dziś nacjonaliści ukraińscy nazywają tę swoją klęskę „polskim odwetem”. W płonących w wyniku walk domach udusiło się dymem kilku lub kilkunastu wieśniaków, jednak prawie cała ludność wioski ocalała. Tymczasem ukraińscy nacjonaliści zaliczają zabitych w walce upowców do cywilnych ofiar.
Po rozbiciu banderowskiej bazy lwowska AK, już w trakcie operacji „Burza”, poradziła sobie także z oddziałami gromadzącej się do walki w okolicy lwowskiej Cerkwi św. Jura młodzieży ukraińskiej – ostatecznie Ukraińcy zrezygnowali ze starcia. Niewykluczone, że zarówno w jego przygotowaniu jak i w negocjacjach z Polakami wzięli udział grekokatoliccy duchowni. Młoda krew polska i ukraińska, która wsiąkała już w przeszłości w bruki Lwowa, nie polała się więc po raz kolejny w tamte dni.
Przed przystąpieniem do Akcji „Burza” Filipkowski miał poważny dylemat. Sowiecka operacja lwowsko-sandomierska rozwijała się błyskawicznie. W kolejnych dniach Armia Czerwona zbliżała się do Lwowa w szybkim tempie. 18 lipca czmychnęli z miasta „heroje” i Ukraińska Policja Pomocnicza. Niemcy w większości ewakuowali się dzień później.
Lwów był praktycznie miastem niczyim. Komendant wiedział, że może zająć większą jego część niemal bez walki. A jednak czekał.
Lwowska Armia Krajowa, w większości młodzi ludzie, siedzieli wtedy jak na szpilkach – dlaczego nie uderzymy od razu? Nawet pół wieku później mieli podobne wątpliwości. Większość zrozumiała jednak, że dowództwo polskiego podziemia Leopolis liczyło się z ryzykiem zbliżania się cofających się przed sowietami niemieckich oddziałów frontowych.
Sowieci chcieli Lwów okrążyć, co groziło jego zniszczeniem. Niemcy natomiast byli gotowi zaciekle bronić drożności dróg i linii kolejowych prowadzących przez miasto na zachód.
Filipkowski nie miał broni pancernej i mógłby nie utrzymać Lwowa w starciu z nadciągającymi niemieckimi czołgami. Z pewnością miasto zostałoby znacznie bardziej zniszczone, a polskie podziemie poniosłoby o wiele większe straty. Nie zdecydował się na to.
Niemieckie oddziały swobodnie cofały się więc przez rejon Lwowa, w tym ulicą Janowską. Uzasadniając decyzję „Janki” można dziś przypomnieć los Powstania Warszawskiego, które oparte było przecież na podobnych założeniach militarno-politycznych.
Tymczasem oddziały AK pod Lwowem rozpoczęły już walki z Niemcami. Filipkowski upewnił się, że również Rosjanie wchodzą w kontakt bojowy z przeciwnikiem – 22 lipca sowiecka kolumna pancerna 4 Armii gen. Dmitrija Leluszenki osiągnęła granice miasta, ulicę Zieloną i podjęła walki na peryferiach. Tego dnia w kamienicy zaadaptowanej na sztab AK przy ulicy Kochanowskiego 27 zapadła decyzja o ataku. Oddziały AK zaczęły opanowywać miasto.
Za początek akcji „Burza” uznaje się jednak dzień następny – 23 lipca, kiedy walki we Lwowie przybrały na sile, a w najważniejszych punktach miasta, m.in. na wieży Ratusza, zawisły biało-czerwone flagi. Ten ściskający serce widok lwowscy AK-owcy i mieszkańcy zapamiętali do końca życia.
Filipkowski podjął więc słuszną decyzję, a przy okazji okazało się, że Rosjanie mieli wyjątkowego pecha, dzięki czemu polityczne założenia polskiego planu zostały zrealizowane z nadwyżką. Niemcy odcięli bowiem ich nacierające czołgi od głównych sowieckich sił. Rosyjscy czołgiści nieomal nie mieli wsparcia piechoty, nie byli więc w stanie zdobywać budynków, a poza tym kompletnie nie znali miasta. Groziła im całkowita zagłada. I właśnie tę piechotę zastąpili wtedy miejscowi AK-owcy.
W pierwszym etapie Lwów był wyzwalany do 25 lipca. Na kolejnych zdobywanych ulicach pojawiało się coraz więcej biało-czerwonych flag, każdą patrolowały oddziały z polskimi opaskami na rękawach.
Tego dnia jednak pewien oddziałek młodych AK-owców przeszarżował – próbował nierozważnie zająć budynek w umocnionym przez Niemców rejonie mającym strategiczne znaczenie dla ich wycofujących się oddziałów. Nastąpił ciężki kontratak. Uciekając przez Lewandówkę chłopcy wzbudzili panikę wśród mieszkańców dzielnicy. AK-owcy i sowieci musieli uspakajać sytuację strzałami w powietrze. Czerwonoarmiści krzyczeli, żeby nie panikować, że „nadejdzie pomoc”.
Główne siły sowieckie wbiły się do Lwowa dzień później, instalując przy okazji NKWD, która szybko zajmowała odpowiednie budynki, mając już ustalony plan działania.
26 lipca był ostatnim dniem kiedy lwowska AK zdobywała Lwów w regularnej walce. Następnego dnia robotę kończyły już przeważnie siły sowieckie, a Polacy zapewniali w mieście porządek, przygotowując się do wystąpienia wobec sowietów w roli gospodarza. W końcowej fazie walk polscy żołnierze służyli sowietom głównie jako przewodnicy w rejonach starć.
Na samym końcu, 27 lipca zdobywano Wysoki Zamek i ten dzień uznaje się za datę zakończenia „Powstania Lwowskiego”, choć pojedyncze potyczki wybuchały jeszcze 28 lipca. Nazwy „Powstanie” w odniesieniu do Lwowa raczej się jednak nie używa, aby uniknąć analogii z Powstaniem Warszawskim. Dzięki prawidłowemu zrealizowaniu założeń akcji, miasta nie spotkał bowiem tragiczny los Warszawy.
Tego dnia we lwowskiej katedrze, tej samej gdzie śluby składał niegdyś Jan Kazimierz i gdzie Matkę Bożą koronował na Królową Polski, odśpiewano „Boże coś Polskę”. Tłumnie zgromadzonym mieszkańcom płynęły z oczu łzy. Jeszcze przed końcem walk nastąpiły pierwsze konflikty ze zdejmowaniem przez sowietów polskich flag. Rosjanie próbowali uzasadniać to faktem, że jakoby naprowadzają one niemiecką artylerię strzelającą z Wysokiego Zamku. Później w ogóle przestali bawić się w konwenanse.
Gdy sytuacja nie była jeszcze dla Rosjan pewna, gen. Iwanow i gen. Gruszko robili oficerom AK pewne nadzieje na korzystne dla Polski rozwiązanie. Mamiono ich planami utworzenia z AK-owców 5 Lwowskiej Dywizji Piechoty. Iwanow oddał nawet Polakom honory wojskowe, co wprawiło ich w dobry humor. Jednak już przy następnym spotkaniu kazał im w ciągu 6 godzin złożyć broń. 28 lipca nastąpiła formalna likwidacja zwartych oddziałów AK we Lwowie.
30 lipca oficerowie dostali zaproszenie na wspólną odprawę z sowietami planowaną na ostatni dzień miesiąca. 31 lipca na negocjacje z gen. Michałem Rolą-Żymierskim odleciał do Żytomierza płk Władysław Filipkowski. W dniu odprawy w sztabie AK przy ulicy Kochanowskiego przygotowano się na przyjęcie sowieckich gości. Jednak działający nadal akowski kontrwywiad Okręgu dostrzegł, że wokół budynku potajemnie zajmują pozycje oddziały rosyjskie.
Członkowie polskiego sztabu wiedzieli już, co ich czeka. Zastanawiali się przez moment czy wszczynać beznadziejną walkę, by zajęcie Lwowa nie przyszło sowietom tak łatwo. Doszli jednak do wniosku, że da im to jedynie pretekst do propagandowej kampanii mającej udowodnić agresywny charakter Armii Krajowej.
Polskie dowództwo postanowiło więc jedynie wyprowadzić niepostrzeżenie młodszych oficerów, których sowieci mogli jeszcze nie znać. Starsi postanowili zostać i poświęcić się, by ratować tych, którzy mogli kiedyś w przyszłości Polskę podźwignąć.
Wkrótce przybył posłaniec z wiadomością, że „z przyczyn technicznych” miejsce spotkania ulega zmianie. „Sojusznicy” przysłali po swoich „towarzyszy broni” samochody. Zebrani udali się nimi do Pałacu Biesiadeckich w centrum Lwowa. Polscy oficerowie weszli do Sali, poproszono ich by usiedli. Jednak po stronie sowieckiej usiadł tylko jeden generał, reszta stała z tyłu, po dwóch na każdego Polaka.
W pewnym momencie sowiecki generał zapytał, czy przybyli już wszyscy, a kiedy polscy oficerowie potwierdzili, wyciągnął z szuflady dwa pistolety i wrzasnął: „ruki wwierch!”. Myślał pewnie, że bardzo ich zaskoczył. Stojący z tyłu sowieci zaczęli wykręcać Polakom ręce. Potem wywieziono ich do tzw. Willi Uwiery.
Pierwszą ofiarą śmiertelną był Kornel Stasiewicz, szef sztabu Komendy Okręgu Lwów, chory na cukrzycę. Po prostu nie podano mu insuliny. Tak zaczęła się martyrologia żołnierzy Lwowskiej AK. 2 sierpnia w Żytomierzu aresztowano komendanta Filipkowskiego. Później spadł na niego kolejny cios – jego syn Jan, żołnierz pułku „Baszta” zginął w Powstaniu Warszawskim podczas ewakuacji kanałami z Mokotowa do Śródmieścia.
Lwowscy AK-owcy siedzieli w łagrach do 1956 roku, jak większość kresowych uczestników Akcji „Burza”, którzy zdołali przeżyć. W wojennej traumie gigantycznych strat narodowych, ich tragedie zeszły na drugi plan. Kilkadziesiąt lat później mało kto chciał ich słuchać. Ich wspomnienia powędrowały do pojedynczych książek, z rzadka ktoś zapraszał na prelekcje.
Spotykali się z innymi, którzy przeżyli i zostali w kraju. Wydawali pisma, którymi młode pokolenie nie było zbytnio zainteresowane, a polskie władze nie próbowały tego zmienić. Przez polityków z ograniczoną pamięcią zostali uznani za kolejny problem, kolejną grupę ludzi z niewygodnymi wspomnieniami, godzącymi jak nie w przyjaźń polsko-sowiecką to w polsko-ukraińską.
Zaczęło się opluwanie i podważanie czynu Polaków. W latach 50-ch redakcja paryskiej „Kultury” opublikowała list Ukraińca Jewhena Wreciony, członka OUN, któremu przeszkadzało umieszczenie Akcji „Burza” przez wydawnictwo związane z Rządem Londyńskim w tomach „Polskich Sił Zbrojnych w Drugiej Wojnie Światowej”, na przełomie lat 40-ch i 50-ch. Wreciona utrzymywał, że akcji „Burza” we Lwowie… nie było! Dowodził tego w sposób kuriozalny: twierdził, że był we Lwowie do 17 lipca 1944 (potem wyjechał) i nie widział żadnych przygotowań AK do walki z Niemcami (sic!).
40 lat później, w latach 90-ch, ukraiński uczony Kim Naumenko opublikował na łamach ukraińskiej gazety „Wysoki Zamek” tekst o Akcji „Burza” we Lwowie i wyzwolenia miasta przez Polaków z rąk Niemców. Reakcja starych upowców i nacjonalistów ukraińskich w mediach była histeryczna. Artykuł Naumenki nazywano „brudną insynuacją”.
My jednak będziemy pamiętać i przypominać to, czego inni się boją, a z czego Polacy mogą być dumni.
Cześć i chwała bohaterom Lwowskiej Armii Krajowej!
Aleksander Szycht
4 komentarzy
Kresowaik
23 lipca 2014 o 14:23Premier Ukrainy Jaceniuk to człowiek, który nazistowskiego zbrodniarza wojennego banderę i szuchewycza uważa za swoich bohaterów, nikt uczciwy nie powinien podawać nawet ręki tej banderowskiej szmacie.
józef III
23 lipca 2014 o 15:44Chwała Bohaterom !
wwtek
24 lipca 2014 o 12:24Witam
proszę o kontakt osób zainteresowanych
opisem epizodu akcji „Burza”Karola P. ppor AK, absolwent prawa UJK we Lwowie
dzięki temu przeżył,
rok 40, to zdrada, zasadzka, kara śmierci, cela śmierci, 41 ucieczka z konwoju.
dalsze losy 44 to
więzienie Dobromil, Majdanek, walki pod Berlinem,
wojsko na zachodzie, ucieczka przed aresztowaniem w 1948 do strefy zachodniej, wyjazd do Am PŁd,
pierwszy przyjazd do Polski 81, nagła śmierć 84.
Było – nie mineło; to twa w naszej pamięci.
Chciałbym zachować od zapomnienia.
wwtek
Łzy Matki
15 lutego 2015 o 12:38Witam!
Nie wiem czy dobrze zrozumiałem – jest Pan w posiadaniu materiałów na ww temat i chce się nimi podzielić?
Jestem zainteresowany.