Książka jednego z bardziej popularnych historyków czasów drugiej wojny światowej Antony Beevora „Berlin 1945. Upadek” to ogromne dzieło, pokazujące ostatnie pół roku III Rzeszy. Autor pokusił się o zaprezentowanie ówczesnych wydarzeń przez pryzmat walk na froncie wschodnim i zachodnim, ale też z perspektywy życia codziennego w wojennych Niemczech (głównie w Berlinie). Beevor nie ogranicza się do analizy militarnych kwestii obrony III Rzeszy, ale opisuje też wojenną egzystencję oraz nastroje, panujące wśród zwykłych Niemców oraz „Złotych Bażantów” – nomenklatury NSDAP. Popularnonaukowy wolumin zwraca uwagę na zajęcia ludzi, ich zarobkowanie, a nawet jedzenie.
Brytyjczyk sygnalizuje, że dzieci walczyły o III Rzeszę, głównie jako Flak Helfers, obsługując działa przeciwlotnicze (zapomina przy tym o dziesiątkach tysięcy nieletnich rówieśników Josepha Ratzingera wywodzących się z Ost Freiwilligen). Beevor naszpikował cały tekst ciekawostkami przybliżającymi ten straszny czas; W swej książce piętnuje okrucieństwo i zezwierzęcenie obydwu stron konfliktu, prezentując fakty oraz nie upraszczając oceny wydarzeń. Niemiec nie jest zawsze ofiarą (w myśl najnowszych trendów niemieckiej pop-kultury i mass-mediów), a czerwonoarmista nie jest taki znów szlachetny choć pozostaje nie do końca niezrozumiany.
Autor ledwie sygnalizuje o terrorze NKWD i Smiersza na terenach podbijanych („wyzwalanych”) przez Sowietów, za to kilkakrotnie „Berlin 1945” przypomina cierpienia Niemców w sposób obiektywny i wyważony. Przy tym zapomina o barbarzyństwie niemieckim na wschodzie, które wywołało tak brutalną reakcję czerwonoarmistów, poduszczanych dodatkowo przez stalinowską propagandę. Beevor ufając bezgranicznie sowieckim archiwom próbuje na ich podstawie udowodnić swe tezy o mentalności Wschodu, jak prawie każdy historyk Zachodu. Autor nie prezentuje tu uprzedzeń do żadnej z walczących stron, co jest wielką zaletą całej książki. Opisywane wydarzenia stara się obiektywnie ukazywać, co jest zasadą literatury historycznej, powstającej od ostatnich 20 lat po upadku komunizmu.
Książka poświęcona wojnie niejako naturalnie została zdominowana przez opisy działań wojennych. Są one dokładne i szczegółowe; To plus tego opracowania, choć z drugiej strony może to okazać się nużące dla osób nie zafascynowanych militarną stroną ówczesnej rzeczywistości. Skądinąd taka pozycja to wymarzony prezent dla fanatyków przeszłości, którzy mają odrębne gusta od większości wzdychającej z nudy na opisy obrony wzgórz Seelow. Ale „Berlin 1945” to książka raczej dla tych pierwszych, niż dla początkujących eksplorerów przeszłości wojennej. Przed lekturą Beevora jest wymagana minimalna wiedza o III Rzeszy, narodowym socjalizmie i wydarzeniach przed 1945 rokiem, tytułem samego wprowadzenia. Autor jedynie napomina o tym, ale nie rozwodzi się nad przyczynami, które doprowadziły Niemcy do upadku.
W „Berlinie 1945” wiele jest wspomnień zwykłych Niemców, skonfrontowanych z wypowiedziami żołnierzy obydwu stron konfliktu (głównie oficerów i generałów). Narracja książki staje się żywsza, co poprawia lekturę książki, będącej wywodem naukowym. Obok poważnych tematów autorowi udaje się wprowadzić elementy żartobliwe poprzez przypominanie anegdot, krążących pod koniec wojny w Niemczech.
Prestiżowa czarna seria „Znaku” bywała skalana nielicznymi, ale irytującymi błędami merytorycznymi, wynikającymi z braku korekty merytorycznej wydawnictwa. To dlatego na stronach jej książek pływał pancernik H.M.S Hood (a nie krążownik liniowy), a myśliwce I-16 produkowało biuro konstrukcyjne Iljuszyna (a nie Polikarpowa). Nadal nie jest idealnie i czasami można było zacząć wyrywać sobie włosy przy niektórych profesorskich lub translatorskich wpadkach.
Z niektórymi opiniami autora trudno się zgodzić. Przykładem jest nierealna z punktu widzenia niemieckiego szkolnictwa wojskowego, „bateria dział szturmowych, którą obsługiwali marynarze z U-Bootwaffe” (s. 227). Tak marynarze walczyli jako spieszona piechota lub artylerzyści w obronie plot. III Rzeszy ,ale nigdy jako obsługa StuGów 40. Za niepotwierdzoną bzdurę można uznać wymyślenie nazw jednostek Waffen-SS – „Sulejka” i „Harem”. Na Węgrzech walczyła Waffen-SS, a nie SS, zaś celem IV. Korpusu Pancernego SS, a później 6.Armii Pancernej SS było ochrona węgierskich pól naftowych, a nie odbicie ich (s. 38-39). Pancerzy czołgów sowieckich nie pokrywał śnieg i szron w zimie, a raczej zmywalna biała farba lub po prostu wapno (s. 52). Podobnie na ich pancerzach nie widniały czerwone gwiazdy (s. 174), a jedynie oznaczenie i numery taktyczne. Co do składu „rządu lubelskiego” Beevor pisze o nim w trybie przypuszczającym, podczas gdy komuniści w rzeczywistości zdominowali PKWN (s. 55). Autor zapomniał, że początkowo Stalin chciał podzielić Prusy Wschodnie między Polskę, a sowiecką Litwę, ale tamtejsi komuniści z Antanasem Sniečkusem nie przyjęli daru bolszewickiego genseka.
Himmler przewodził kilkunastu strukturom, m. in. SS, policji, armii rezerwowej, a przejściowo jeszcze Grupie Armii „Weichsel” (dowodząc faktycznie na Pomorzu, Prusach Zachodnich i Wschodnich – s. 98), a nie dwóm – „Waffen-SS [Jüttner] i Gestapo [Müller]”. Ponadto nie był „najwyższym dowódcą Waffen-SS”, a Reichsführerem-SS i nie nosił czarnego munduru od 1939 r., gdy założył feldgrau (ss. 87 i 99). Brezentowe hełmofony były stosowane wówczas przez sowieckich czołgistów od przynajmniej 15 lat, a nie przełomu 1944/45 (s. 88). Beevor pomylił ugodowe tendencje Horthy_ego z nieustępliwością Szalasiego (s. 105). Armia niemiecka powszechnie salutowała po 20 lipca 1944 narodowo-socjalistycznym gestem wyciągniętej prawej dłoni. Zaskakuje wiara autora w słowa generała Sierowa, eksponującego okrucieństwo Polaków wobec jeńców sowieckich (s. 113) – co było powszechnym zjawiskiem dla wszystkich walczących stron na froncie wschodnim. Podkomendni Własowa to nie „własowcy” czy żołnierze ROA (Russkaja Oswobodzitielnaja Armija), a Sił Zbrojnych KONR (Komitet Oswobożdzenija Narodow Rossiji), którzy utworzyli 600. i 650. Dywizje Grenadierów lub 1. i 2. Dywizję KONR (s. 254). Beevor pomylił Ostruppen i Ostlegionen z żołnierzami Własowa i Hiwi (ci ostatnia to służba pomocnicza w każdej dywizji niemieckiej) – ss. 138, 169, 170, 253. Autor słowem nie wspomina o przebijaniu się 1. Armii Wojska Polskiego przez Wał Pomorski i bezsensownym zdobywaniu Kołobrzega przez Polaków.
SS-Jagdverbände powstały po przekształcenie oddziałów specjalnych Abwehry tzw. Streifkorpsów (s. 244). Niemiecka artyleria przeciwlotnicza dysponowała działami 128mm, choć Beevor pomylił się jedynie o 5mm w ich kalibrze (s. 249), gorzej zabrzmiał błąd o sowieckich działach 600mm, podczas gdy Armia Czerwona dysponowała jedynie 203mm haubicami wz. 31 (B-4), 210mm armatami wz. 39 (Br-17), 280mm moździerzami wz. 39 (Br-5), a najcięższym typem dział sowieckich były oblężnicze – eks-carska haubica wz. 15 i eks-czeska Skoda wz. 39 (Br-18).
Podobnie autor powielał opinie sowieckiej propagandy o Własowie, ukrywającym się pod dywanami (s. 512) czy o Katiuszach niszczących morale niemieckie (s. 301). A jednocześnie zapomniał o skuteczności niemieckich wyrzutni rakietowych Nebelwerfer. W dywizji SS „Nordland” służył British Free Corps w sile 40 poddanych Korony Brytyjskiej, w co powątpiewa Beevor (s. 324). Kontruderzenie niemieckie na Łużycach było wymierzone w 2. Armię Wojska Polskiego (dowodzoną przez wiecznie pijanego „Waltera” Świerczewskiego i było największą polską klęską w II wojnie światową), a nie sowiecką 52. Armię – s. 328. Historyk brytyjski nie potrafił odróżnić kryptonimu jednostki lotniczej – dywizjon „Leonidas” – w rzeczywistości chodziło o 10 samolotów Bf 109 z SchG 104, które wykonywały samobójcze „Totaleinsatz” (u Beevora „Selbstopfereinsatz”) na sowieckie mosty na Odrze u boku specjalnych zestawów bombowych „Mistel” z KG 200 – zabrakło Beevorowi czasu na lekturę książki Alfreda Price „The Last Year of Luftwaffe”.
Tłumaczenie Józefa Kozłowskiego zaskakuje rusycyzmami (tankiści – s. 49) czy sformułowaniami z minionej epoki (hitlerowskie Niemcy, wprowadzone przez komunistów dla odróżnienia od „dobrego” Komitetu Wolne Niemcy czy późniejszych enerdowców – s. 87). Jaki zabieg translatorski mógł dopuścić do powstania potworka w rodzaju „dywizji myśliwców przeciwpancernych”, gdzie termin „panzerjäger” znaczy tyle co niszczyciel czołgów. Beczki z zapasem paliwa to po prostu zbiorniki zapasowe (s. 322), zaś pojazd kołowo-gąsienicowy to transporter opancerzony (s. 354, 437). Takie określenie dają dużo myślenia, a na pewno potwierdzają, że zabrakło korekty merytorycznej – tłumacz nie okazał się omnibusem i nie wykonał swojej pracy starannie.
Popularny 68-letni brytyjski historyk jest jednym z najciekawszych autorów w swojej dziedzinie nauki (oczywiście do czasu, gdy czytelnik nie dotrze do najlepszego ze wszystkich – Davida Glantza). Ten autor odnajduje się w modnym ostatnio sposobie pisania, zawierającym się między historią popularną a wywodem naukowym. Fanów Beevora zapewne nie zniechęcą powyższe uchybienia. Brytyjczyk pozostaje niezwykle popularnym autorem – świetnie piszącym i popularyzującym historię. Zaskakuje czytelnika odkrywczymi spostrzeżeniami, choć nie ustrzega się przed licznymi błędami. Jego książki skierowane są do szerokiego odbiorcy, który nie jest świadom niedoskonałości warsztatu brytyjskiego dziejopisarza.
Feliks Koperski
Dodaj komentarz
Uwaga! Nie będą publikowane komentarze zawierające treści obraźliwe, niecenzuralne, nawołujące do przemocy czy podżegające do nienawiści!