Azerbejdżan bije się z Armenią – Białorusini obrywają. Wydawałoby się, gdzie Karabach a gdzie Białoruś, i co jej do tego konfliktu, oprócz moralnego potępienia wojny jako takiej? Ale nie.
Białoruski ambasador w Armenii został wezwany na dywanik do tamtejszego MSZ, gdzie pogrożono mu palcem za oświadczenie, które „spowodowało głębokie zaniepokojenie strony ormiańskiej”, „nie odpowiadające duchowi stosunków ormiańsko-białoruskich i stojące w sprzeczności ze zobowiązaniami podjętymi przez obie strony w ramach Organizacji Układu o Bezpieczeństwie Zbiorowym (OUBZ) i innych struktur”.
2 kwietnia Białoruski MSZ wydał oświadczenie, w którym wyraził głębokie zaniepokojenie z powodu „wznowienia działań wojennych z wykorzystaniem ciężkiej broni w rejonie Górskiego Karabachu”.
Ale gdyby przyjrzeć się samemu oświadczeniu, to pytania o to, co tak naprawdę rozsierdziło Ormian, cisną się same. Jest mało prawdopodobne, aby słowa białoruskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych o „głębokim zaniepokojeniu” i wezwania do „pokojowego rozwiązania konfliktu” rozgniewały stronę ormiańską.
Po za tym wydaje się, że najwyższe władze Białorusi zademonstrowały w tej sytuacji całkowitą neutralność. Według doniesień z 4 kwietnia, Aleksander Łukaszenko rozmawiał telefonicznie z prezydentem Azerbejdżanu Ilhamem Alijewem i prezydentem Armenii Serżem Sarkisjanem, wzywając obie strony do dialogu.
Szef białoruskiego MSZ z kolei Uładzimir Makiej rozmawiał telefonicznie z kolegami – ze zwaśnionych krajów.
I na tym polega cała „zagwozdka”. Wszak to nie tajemnica, że Armenia jest bezpośrednim sojusznikiem Rosji oraz członkiem dwóch organizacji – Organizacji Układu o Bezpieczeństwie Zbiorowym i Euroazjatyckiej Unii Gospodarczej (EAUG). Tak samo jak Białoruś. A Azerbejdżan – przeciwnie, ani w formalnym ani w moralnym sojuszu z tymi dwoma organizacjami nigdy nie był. Oznacza to, że w istocie stanowisko oficjalnego Mińska powinno być jednoznacznie ustalone a nawet przypieczętowane, a moralnie – w porywie serca, należałoby stanąć w szeregach z „towarzyszami”.
Ale nie. Aleksander Łukaszenko zajmuje inne stanowisko. Mało tego. Mówi o jakiejś „integralności terytorialnej i nienaruszalności granic państwowych”, co dla Armenii, która wspiera oddzielenie Górskiego Karabachu od Azerbejdżanu – to jak sierpem po najważniejszych dla życia organach.
Ale zachowanie Łukaszenki ma dość proste wyjaśnienie. Bo jeśli pomyśleć: czym jest dla białoruskiego prezydenta Armenia? Krajem, w którym na ślub najmłodszego syna – Koli, czeka beczka koniaku? A Azerbejdżan? Azerbejdżan – to przede wszystkim szybkie pieniądze, które można pożyczyć bez większego szarpania.
Pamiętacie, jak w 2010 roku, w szczytowym okresie konfliktu gazowego z Rosją, Alijew dał Łukaszence pożyczkę – 200 milionów dolarów na zapłatę długu wobec Kremla – takiemu „bliskiemu, bratniemu”, ale z jakiegoś powodu neutralnemu sojusznikowi.
Ogólnie rzecz biorąc, można w nieskończoność mówić o obronie interesów krajów sojuszniczych, o wspólnocie światopoglądowej, można podpisywać wszelkiego rodzaju dokumenty, ale gdy przychodzi co do czego, okazuje się, że wszystko „o kant…” i nic nie ma znaczenia.
Zaś obecna sytuacja po raz kolejny pokazała wartość sojuszy zawartych na postsowieckiej przestrzeni.
Ile jest warta Euroazjatycka Unia Gospodarcza a szczególnie Organizacja Układu o Bezpieczeństwie Zbiorowym, której członkowie mają – jakby obowiązek bronić się wzajemnie w przypadku konfliktu zbrojnego. Poprawna odpowiedź: ani kopiejki.
Anastasia Zielenkowa
Kresy24.pl/gazetaby.com
1 komentarz
vouk
6 kwietnia 2016 o 00:50Ormiane są zamądry, chcą obcymi rękami ciągać z ognia..