Anzelm Polak nie był oczywiście pierwszym Polakiem w Ziemi Świętej, ale jako pierwszy z naszych rodaków jednak ją opisał. I to językiem, który miejscami nie rożni się od współczesnych przewodników.
Przez pierwsze pół milenium od chrztu Mieszka I i jego władztwa kontakty Polski z Bliskim Wschodem w ogólności – jeśli nie liczyć najazdów koczowników – i Ziemią Świętą w szczególności były mocno ograniczone. Leszek Biały zasłynął swoją odpowiedzią przesłaną papieżowi, że na krucjaty się nie wybierze, bo w Palestynie nie ma piwa, a to ten trunek lekarz nakazał mu spożywać. O ruchu pielgrzymkowym, o ile takowy przed piętnastym stuleciem istniał, wiemy tyle co nic.
Wiemy za to, że w Jerozolimie bywali tak ważni dostojnicy jak Jaksa z Miechowa, Piotr Wysz Radoliński – biskup krakowski, kanclerz wielki koronny Krzysztof Szydłowiecki, ba nawet sam Jan Długosz.
Jako pierwszy z Polaków Ziemię Świętą opisał jednak nie wielki kronikarz, ale skromny bernardyn Anzelm Polak, zwany Jerozolimczykiem, który na początku XVI wieku kilka lat tam spędził, pełniąc funkcję penitencjariusza (spowiednika od spraw najpoważniejszych) w kościele Grobu Pańskiego. Jak dokładnie Anzelm tam trafił nie wiemy, możemy jednak założyć, ze jego trasa biegła klasycznie przez Włochy, a konkretnie Wenecję, do Jaffy, a następnie do Jerozolimy. Były to ostatnie lata rządów egipskich mameluków, tuż przez tureckim podbojem.
Dzieło Anzelma „Terrae sanctae et urbis Hierusalem descriptio fratris Anzelmi ordinis Minorum de observantia”, wydał już 1512 roku Jan ze Stobnicy w tomie „Introductio in Ptolomei Cosmographiam”. Dziś jest ono przedmiotem wielu sporów historyków i badaczy polskiej literatury Nie można jednak zaprzeczyć, że był to pierwszy polski opis Ziemi Świętej, a ponieważ posiadał pewne cechy „turystycznego przewodnika” był niezwykle istotny dla ówczesnych. W XVI wieku bowiem podróże na Bliski Wschód stały się jeśli nie popularne, to na pewno częstsze.
Na razie jednak słowami Kazimierza Hartleba: „Palestyna z całą aureolą legendy otaczającej owe miejsca święte pozostała dla umysłów polskich, wobec braku bezpośredniego zetknięcia się i poznania tych stron, czymś bardzo idealnym. Żądza ujrzenia podsycała jeszcze bardziej taką skorą i lotną fantazję. Nawet fama owych niebezpieczeństw osławionych nie przerażała już zbytnio…”. I wielka w tym zasługa Anzelma, bo choć opisuje on bez wątpienia ziemie biblijne czasem konfrontuje prawdę świętej księgi z własnymi doświadczeniami.
Przede wszystkim, centralnym punktem jego opisu jest Jerozolima, to z niej w cztery strony świata rozchodzą się opisane w „Terrae…” trasy pielgrzymkowe. Grób Chrystusowy nie jest tu jednak centrum świata – co niezwykle istotne. Pisze Anzelm: „Aby każdy tym łatwiej mógł przyswoić sobie wiedzę o warunkach geograficznych znaczniejszych miejsc, które rozpościerają się wokół świętego miasta Jerozolimy, podzielmy je na cztery części, mianowicie na południowe, zachodnie, północne i wschodnie. Opowiemy o nich naszym zwyczajem po kolei, rezygnując z ozdobności słów.”. I rzeczywiście nie stosuje zbyt wielu ozdobników.
Jego relacja była zwykle oskarżana o suchość i brak osobistej perspektywy. Nie wydają się to bardzo zasadne zarzuty. Było to w końcu jednak jakoś jeszcze w Polsce średniowiecznej (choć tą sprawę może lepiej zostawić, by nie niepokoić zasłużonych duchów Burckhardta i Huizingi), więc osobista perspektywa nie była tym, co stało wysoko na liście priorytetów poczciwego bernardyna. Mimo to wystarczy poskrobać lekko „suchy” styl „Terrae…”, by odkryć człowieka, który z entuzjazmem i nabożnością dotyka miejsc odwiedzanych przez uczłowieczonego Boga, i który często doznaje zawodu. Wiele miejsc bowiem wymienionych w Biblii zostało zmiecionych przez wiatr historii, jak na przykład Emaus – „To tutaj Pan towarzyszył dwom uczniom w dniu zmartwychwstania i wieczerzał z nimi. Dzisiaj w tym miejscu nie ma nic, z wyjątkiem czworobocznego, murowanego domu, pozbawionego dachu.”.
Podobny los spotkał Betlejem, którego opis według Roberta Zawadzkiego sprawia „nie tylko to ogólne wrażenie małego, zaniedbanego, trochę peryferyjnego miasteczka, ale także staje się znakiem jego dawnej, wspaniałej przeszłości”.
Skoro mowa o Anzelmie i Betlejem nie sposób pominąć jeszcze jednej rzeczy, a mianowicie jego opisu kościoła w tym miasteczku. Jest on bowiem może najwybitniejszym przykładem opisu architektury w całej literaturze staropolskiej. Warto więc przytoczyć go w całości: „W tym to Betlejem wznosi się przepiękny kościół, wspaniale urządzony, zbudowany z kwadratowych bloków skalnych, mający marmurowe ściany, na których wiszą obrazy. Jego dach, zarówno belki jak i poszycie, wykonano z niebutwiejącego drewna cedrowego i pokryto w całości ołowianymi płytami, do których przymocowano krzyż. Kościół posiada dwie kaplice, umiejscowione w przeciwległych częściach prezbiterium – jedną po lewej jego stronie, a drugą po prawej. Nawa kościoła jest dosyć długa i obszerna, ma 40 przepięknych, okrągłych kolumn marmurowych, które rozmieszczone są w dwóch rzędach. Długość nawy tego kościoła wynosi 40 kroków, przy czym są to kroki zupełnie zwyczajne – takie, jakie stawia idący człowiek, określa się je mianem stóp. Kościół szeroki jest na 20 kroków, czyli stóp – stosownie do tego, co powiedzieliśmy wcześniej. Wspomniana kościelna nawa w swojej południowej części posiada 13 okien, w północnej zaś 11, a owe okna mają, jak sądzę, około 5 łokci wysokości oraz około dwóch łokci szerokości, zostały albo zamurowane, albo zasłonięte, by ukryć piękno świątyni, zwłaszcza niezrabowane przez Saracenów ozdoby, które gdzieniegdzie na ścianach można oglądać. Posadzka kościelna zaś, niesłychanie równa, gładka i błyszcząca, wykonana jest z kwadratowych płyt marmurowych. Prezbiterium z kolei w tej świątyni usytuowane jest w kierunku wschodnim, znajduje się przy ścianie wschodniej, liczy 30 kroków czy stóp długości i 13 szerokości.”. Opis to, zgoda, może i suchy, ale wątpić można czy naprawdę wiele rożni się od współczesnych przewodników.
Na podobne kwiecistości nie pozwał sobie Anzelm. Zbyt często jednak widocznie kontrast pomiędzy peryferyjnością miasteczka, będącego miejscem narodzin Chrystusa, a pięknem kościoła zmuszał go do poluzowania „suchego” stylu. Nie wiedział raczej jednak, że nie był to przypadek i jakie tuzy historii zadbały, by betlejemska świątynia robiła wrażenie. Bo za transport opisywanego neapolitańskiego cedru na dach zapłacił książę Burgundii Filip Dobry, zaś jego ołowiane poszycie ufundował sam… król Anglii Edward IV. Kościół betlejemski, jako jeden z niewielu zabytków chrześcijańskich we władztwie mameluków, był więc świeżo po renowacji.
Anna Rawa







Dodaj komentarz
Uwaga! Nie będą publikowane komentarze zawierające treści obraźliwe, niecenzuralne, nawołujące do przemocy czy podżegające do nienawiści!