– Polskie doświadczenia historyczne, kulturowe, społeczne są zupełnie inne niż ukraińskie. Historia Majdanu tylko trochę przypomina dzieje naszej Solidarności. I właśnie o to chodzi w powieści: żeby pokazać, że łatwe analogie nie są możliwe, że Ukraina to ciągle projekt, to ciągle tygiel, w którym historia na naszych oczach uciera w jednolitą masę nieprzebrane bogactwo niepodobnych do siebie postaw, różnych mentalności i żywiołów kulturowych, czyli jawnie skłóconych ze sobą elementów – mówi Wojciech Kudyba w rozmowie z Frondą Lux.
To tu, to tam ktoś z nas, poetów, jeszcze teraźniejszość w epicki kształt przyoblec usiłował, ale też wtedy właśnie się okazywało, że czas epopei minął i to, co heroiczne, w czarny humor się obraca, a wzniosłość w satyrę gorzką i siermiężną. To są słowa na skrzydełku okładki, to są słowa narratora. Chodzi mi zwłaszcza o satyrę, o jej sposób funkcjonowania w książce. Mam wrażenie, że ona nie jest gombrowiczowska, sarkastyczna, ale dużo bardziej serdeczna, wyrozumiała, jakby była zrozumieniem wszelkiego bytu, jakimś ciepłem, które sprawia, że czytelnik lepiej interioryzuje działania bohaterów, zżywa się z nimi.
– Czy taka u mnie… Czy ma służyć zaprzyjaźnianiu się czytelników i bohaterów… Więc jakby trochę Fredrowska, lwowska… Chyba tak… Chyba tak… Odbiorca zafascynowany Gombrowiczem może prostodusznie pomyśleć, że humor tej powieści ma odbrązowić takie wydarzenia czy postaci, które Ukraińcy poddali niemal sakralizacji. To byłoby nadużycie. Ostrze satyry uderza w Majdanie, tak myślę, tam gdzie powinno: w rosyjską „carewnę”, w kolonialnych kacyków na Ukrainie, w kolonialną mentalność. A ironia – bardzo ważna, obecna niemal na każdej stronie utworu – to przecież przede wszystkim ironia dziejów. Ona jest częścią szerszej wizji historiozoficznej – odsłanianej w cytowanym przez pana fragmencie…
No dobrze, ale rozmawiam przecież z twórcą poezji metafizycznej, więc w jakiejś mierze wzniosłej (co nie ujmuje jej wspomnianych już serdeczności i zrozumienia). O co więc chodzi? Czy współczesna historia jest już na tyle zawiła, labiryntowa, że jedynym sposobem jej opisania, uporządkowania i rozjaśnienia jest właśnie groteska? Czy epos jest zbyt jednoznaczny i wzniosły, a przez to też narażony dziś na kpinę?
– Dwie sprawy. Myślałem, że etap poezji mam za sobą, ale chyba jednak zrobiłem za mało, trzeba będzie jeszcze popracować. Bo mnie chodziło w wierszach m.in. właśnie o to, żeby stworzyć taką kategorię estetyczną, którą sobie nazwałem „święta groteska”. Bo przecież jest w nas, w świecie jakaś nieprzezwyciężalna sprzeczność: my i nasz świat jesteśmy jednocześnie straszni i śmieszni, święci i grzeszni, podli i wspaniali, wzniośli i siermiężni, piękni i brzydcy. Tego nie da się ani uładzić, ani przezwyciężyć, a jak się ujednostronni, to się fałszuje. W moim długim „okresie poetyckim” czytałem teorie Kaysera i Jenningsa, w niektórych wierszach są wręcz podręcznikowe egzempla groteski. Jednym słowem: bardzo mi zależy na tym, by kategorię groteski osadzić we współczesnej poezji metafizycznej czy religijnej. Ale widzę, że to wymaga jeszcze wielu starań… A teraz druga sprawa: tak samo zależy mi na tym, żeby „święta groteska” mogła znaleźć swoje miejsce w opowieściach o przeszłości historycznej – choćby niedalekiej. Nie chodzi tylko o Ukrainę, problem jest szerszy. Oddychamy niedobrą atmosferą naszej kultury – chorobliwie podejrzliwej wobec wszelkiego patosu. To jedno, ale obok jest coś głębszego: właśnie to przeświadczenie, o którym pan mówi. Że historia – skądinąd nigdy niepozbawiona całkiem świętości – nigdy też nie ma wymiaru tylko heroicznego. Jest po prostu ambiwalentna, zachwaszczona, nieczysta, niejasna – to jest jej stan naturalny. Polityka łatwo ideologizuje obraz historii i go spłaszcza. Pisarz jest od tego, żeby prezentować trochę szersze spojrzenie. Warto przecież dodać, że właśnie taki płaski wizerunek, zaklęty w mit heroiczny jednego kraju, czasem bywa ciężkostrawny dla drugiego i często próbują nim grać rozmaite frakcje nacjonalistyczne. Droga od Kozaków do UPA oraz do obecnie działających skrajnych frakcji Prawego Sektora staje się wtedy niebezpiecznie krótka…
Skąd więc wziął się pomysł na próbę opisania ukraińskiej tożsamości? Przecież deklaracja „Ja – Ukrainiec” zależy od tego, z której części Ukrainy pochodzi nasz rozmówca. Inaczej na pytanie o tożsamość narodową odpowie mieszkaniec zachodniej Ukrainy, inaczej wschodniej, jeszcze inaczej mieszkaniec Zakarpacia itd. Pokazałem pana powieść znajomej Ukraince. Na pytanie, o czym ona jest, odpowiedziałem, że m.in. o ukraińskiej tożsamości. Odpowiedziała: – To niemożliwe. Nie ma jednej ukraińskiej tożsamości.
– A skąd pomysł, że chciałem opisać ukraińską tożsamość? To byłoby dowodem i arogancji, i niewybaczalnej pychy, i szaleństwa… Jeśli coś jest na rzeczy, to chyba tylko to, że – po pierwsze – pojawia się pytanie o początki, o źródła ukraińskiej świadomości narodowej; po drugie: obecny jest wątek tożsamości właśnie niegotowej, stającej się. Ta pierwsza sprawa to właściwie tylko jedno zdanie, w którym bohater mówi, że Ukraina nie wywodzi się od Bandery, ale ma dużo głębsze korzenie, sięgające Rusi Kijowskiej i kultu świętej Olgi. I tylko tyle. Może w opowieści Petra jest jakieś pragnienie, żeby osią współczesnej tożsamościowej narracji stał się Majdan – rozumiany jako doświadczenie własnej godności, odkrycie źródeł podmiotowości w wierności takim wartościom, jak prawo, sprawiedliwość, dobro wspólne – które są zakorzenione w ponadtysiącletniej tradycji ukraińskiego chrześcijaństwa. Ale to pragnienie to przecież całkiem coś innego niż opis jakiejś gotowej, ustalonej tożsamości narodowej. Pana rozmówczyni wie, co mówi. To widać gołym okiem nawet stąd, z Polski: że dziś Ukraińcy niejako na nowo definiują samych siebie, próbują skleić opowieść o sobie w sensowną całość. A robią to dlatego, że ona wciąż jest złożona ze sprzecznych, z niepogodzonych ze sobą stanowisk, grup wartości itp.
No właśnie: Petro Majdan mówi o swoich korzeniach, że są majdanem – placem, na którym spotkały się różne nacje. Jego babcia jest Polką, ojciec wyrobił sobie niemieckie dokumenty, bo jego dziadek wyznania mojżeszowego pochodził z Saksonii. To tożsamościowe rozchwianie widać również w stosunku rodziców Petra do pierwszego Majdanu – bojowniczo nastawiony, ideologicznie nawrócony ojciec i pełna lęku, niedowierzająca działaniom męża matka. Z etosem niepodległościowym, obecnym choćby w naszej poezji stanu wojennego – o której tyle pan napisał – ma to niewiele wspólnego…
– Tak, to prawda: polskie doświadczenia historyczne, kulturowe, społeczne są zupełnie inne niż ukraińskie. Historia Majdanu tylko trochę przypomina dzieje naszej Solidarności. I właśnie o to chodzi w powieści: żeby pokazać, że łatwe analogie nie są możliwe, że Ukraina to ciągle projekt, to ciągle tygiel, w którym historia na naszych oczach uciera w jednolitą masę nieprzebrane bogactwo niepodobnych do siebie postaw, różnych mentalności i żywiołów kulturowych, czyli jawnie skłóconych ze sobą elementów. To ucieranie widać w powieści i tam, gdzie mamy losy jednostkowe, i tam, gdzie pojawia się plan szerszy – społeczny czy nawet kulturowy.
Multikulturowość jest fikcją. Kryje się za nią całkiem nieszlachetna potrzeba taniej siły roboczej. O asymilację, inkulturację i integrację społeczeństwa nikt tam nie pyta. A przecież dialog międzykulturowy, umożliwiający inkluzję dużych grup społecznych, nie jest żadną utopią. Jest to koncepcja obecna w polskiej praktyce i myśli politycznej od XVI wieku, pojawiająca się też później w literaturze i to w dodatku tej, której bohaterami są mieszkańcy ukraińskich Karpat.
Dobrze, że do tego planu doszliśmy: podoba mi się ujęcie wielokulturowości, jakie pan proponuje. Chyba najlepiej widać je w spotkaniu Yokoty – Japończyka, obywatela świata – z babcią Petra, która w powieści stanowi metaforę pamięci i tradycji. Czy mam rację, że dla pana wielokulturowość jest formą dialogu – wymiany doświadczeń i obyczajów kulturowych, ale pod warunkiem zachowania własnej odrębności – może lepiej byłoby powiedzieć: wyjątkowości – kulturowej? To zupełnie inna koncepcja, dużo bardziej zdroworozsądkowa niż lansowana w mainstreamie teza o powszechnej egalitaryzacji kulturowej i obyczajowej, podbudowana ideologicznym mitem o społeczeństwie multikulti…
– No cóż, to, co mainstream nazywa egalitaryzacją, jest tak naprawdę okcydentalizacją – często brutalną i opresyjną wobec religii i lokalnych kultur. A mit społeczeństwa multikulturowego – lansowany zwłaszcza przez zielonych Niemców – właśnie na naszych oczach się rozpada. Fala uchodźców obnaża jego utopijny charakter. Niemiecka i nie tylko niemiecka multikulturowość jest fikcją. Kryje się za nią całkiem nieszlachetna potrzeba taniej siły roboczej. O asymilację, inkulturację i integrację społeczeństwa nikt tam nie pyta. A przecież dialog międzykulturowy, umożliwiający inkluzję dużych grup społecznych, nie jest żadną utopią. Jest to koncepcja obecna w polskiej praktyce i myśli politycznej od XVI wieku, pojawiająca się też później w literaturze i to w dodatku tej, której bohaterami są mieszkańcy ukraińskich Karpat. Myślę zwłaszcza o Stanisławie Vincenzie i jego niezwykłej opowieści Na wysokiej Połoninie. Pokazując rozmaite mechanizmy inkluzyjne, włączające rozmaite jednostki w jedno społeczeństwo, pisarz – prekursorsko! – próbuje m.in. rozwiązać podstawowy dylemat współczesnej tożsamości indywidualnej. Podpowiada, jak być nowoczesnym, nie zrywając więzi z szeroko rozumianą tradycją, jak być oryginalnym w rodzącym się wtedy, u początków XX wieku, społeczeństwie masowym. Jednym słowem: uczy tego, jak otwierać się na nowe, nie zrywając więzi z własnymi kulturowymi korzeniami – rodzinnymi, lokalnymi, etnicznymi, narodowymi czy religijnymi. Jeden z jego bohaterów, Foka, jest właśnie kimś takim, kto nie uchybiając tradycji – a więc lokalnym obyczajom i sposobom widzenia świata – jest człowiekiem otwartym na to, co w cywilizacji Zachodu wartościowe. Mój Petro Majdan to ktoś, kto dysponuje taką właśnie, poszerzoną tożsamością indywidualną: nie porzucając związków z kulturą pierwotną, agrarną, z kulturą lokalną i narodową, jest jednocześnie bystrym naukowcem o horyzontach europejskich, któremu obce są jakiekolwiek kompleksy wobec Zachodu.
Równie ważną jak dialog międzykulturowy kategorią wydaje mi się w świecie Pana opowieści wspólnota. Jak mówi bat’ko Petra: Gdy siebie we wspólnocie osadzisz, zaraz nicość pokonasz i złemu realną, a skuteczną siłę przeciwstawisz. W Nazywam się Majdan wspólnota posiada charakter wielowymiarowy – stanowią ją rodzina Petra, jego przodkowie, jak również przyjaciele, naród, w końcu cała Europa. Chyba słusznie domyślam się, że w pańskim projekcie wspólnoty rozbrzmiewają echa filozofii Charlesa Taylora – wspólnota jest kategorią polifoniczną, dopiero poprzez kontakt z innymi odkrywamy własne „ja”. Czy wspólnota stanowi swego rodzaju obronę przed niepewnością, w której, jak już powiedzieliśmy, zanurzone są najnowsze dzieje?
– Kiedyś już zwierzałem się Panu z moich fascynacji myślą Taylora, zgodziliśmy się wtedy, że to niemal jedyny żyjący filozof, którego w ogóle da się czytać. Więc teraz tylko jeden drobny element jego myślowego gmachu: trudno nie docenić jego bystrych analiz rozmaitych lęków Zachodu. Jednym z nich – powiada Taylor – jest lęk jednostki przed wspólnotą, przed relacjami i – ostatecznie – przed społeczeństwem. Projekcją tego strachu stają się tendencje do pokazywania niemal każdej relacji i każdej wspólnoty jako nieuchronnie opresyjnej, krępującej i niszczącej jednostkę. Tymczasem doświadczenie przełomu w Europie Środkowej i ostatnie doświadczenia Ukrainy pokazują infantylny charakter tych lęków. Wielu z nas bało się kiedyś pójść do przedszkola, ale też wielu doświadczyło tego, jak uczestnictwo w przedszkolnej wspólnocie jest budujące i rozwijające. Może w niektórych miejscach globu trudno to zrozumieć, ale w naszej, postkolonialnej części świata to, co Taylor nazywa „patologicznym i godnym pożałowania egoizmem”, zawsze rozbijało się o mur historii. Nasze doświadczenie historyczne nie jest przecież doświadczeniem opresji ze strony grupy przedszkolnej, ale poczuciem zmiażdżenia przez bezwzględny i okrutny walec geopolityki. Ojciec Petra wypowiada swoje słowa z powodu uwikłania całej rodziny w śmiertelny bój z „diabłem średniej Europy”. Choć to zabrzmi paradoksalnie, czytając historię Majdanów, można odnieść wrażenie, że to właśnie ten diabeł popycha ludzi w naszej części świata do odkrycia pełniejszej wizji człowieka. Bo każdy z nas – znów odwołam się do Taylora – istnieje wobec innych. Naszym sposobem istnienia jest uczestnictwo. Tym bardziej jesteśmy sobą, im bardziej uczestniczymy w świecie: to znaczy w rozmaitych relacjach, a więc wspólnotach, a więc ruchach obywatelskich, a więc w życiu społecznym – lokalnym i narodowym. To jest właśnie odkrycie naszej Solidarności: że tylko uczestnictwo, tylko przekroczenie egoizmu umożliwia jakąkolwiek walkę z „diabłem historii”. Nie chodzi tylko o niepewność, chodzi rzeczywiście o wyrwanie się z uścisku jakiejś nicości, jakichś kłamstw i pozorów, jakiejś „utopii u władzy”. Jest też coś takiego, jak swoista duchowość wspólnoty, której wielu z nas w tej części Europy doświadczyło i chyba wciąż doświadcza. Aby o tym powiedzieć, trzeba jednak wyjść poza Taylora – w stronę filozofii dialogu.
Autentyczne spotkania Polaków z Ukraińcami są możliwe. Sam takie przeżyłem.
Wobec tego zapytam właśnie o to. Petro Majdan istnieje w rozmowie. Jego bycie-w-świecie wydaje się nieustannym dialogiem – nie tylko z ludźmi, lecz także z historią, tradycją i kulturą. Mam wrażenie, że nieobce są panu inspiracje filozofią Martina Bubera. Dialog zdaje się stanowić podstawę ludzkiego „ja” w pana prozie, wszystko, co przytrafia się bohaterowi, „zagaduje go”…
– Filozofia dialogu – myśl Bubera, Levinasa, ale także Gabriela Marcela i naszego Józefa Tischnera – od lat jakoś mnie formuje, i jako człowieka, i jako pisarza. Z jej ducha wyrasta najważniejszy i najbardziej chyba ryzykowny zabieg w tej powieści – próba opowiedzenia świata z perspektywy bohatera, który ma inną narodowość niż autor. Czy zna pan jakąś powieść niemiecką, w której narratorem jest Polak?
Nie.
– Ja też nie. Ale to nie znaczy, że taka nie powstała lub że nie może powstać. Warunkiem jest spotkanie i pewien rodzaj wyobraźni rodzący się w spotkaniu. „Dialogiści” opisali fenomen spotkania na różne sposoby. Na jeden element chciałbym tu zwrócić uwagę: jeśli spotkanie jest autentyczne, to „ja” w taki sposób otwiera się wobec „ty”, że jest w stanie – dzięki specjalnemu rodzajowi imaginacji – do pewnego stopnia (bo nigdy do końca) uchwycić jakąś część tej perspektywy, z której „ty” patrzy na świat. Jednym słowem, jest w stanie choć trochę spojrzeć na siebie i swoje otoczenie z punktu widzenia Drugiego. To prawda, w wyniku spotkania „ty” nie jawi się już mojemu „ja” jako całkiem inne. Kiedy „ja” przekracza siebie, kiedy poszerza swoją wyobraźnię i kiedy to samo robi „ty”, dochodzi do odkrycia pewnego wspólnego horyzontu – pomimo oczywistych odrębności. Takie autentyczne spotkania Polaków z Ukraińcami są możliwe. Sam takie przeżyłem. Mój narrator patrzy przecież na świat – mówiliśmy o tym – nie tylko z perspektywy społeczności lokalnej czy narodowej, ale też z szerszej perspektywy środkowoeuropejskiego intelektualisty; tej samej więc, z której patrzą Polacy. Dedykując książkę dwojgu ukraińskim przyjaciołom, napisałem, że bez nich, bez mojego spotkania z nimi i innymi Ukraińcami książka nigdy by nie powstała… Oczywiście, ma pan rację, że Petro Majdan to osoba otwarta wobec historii, tradycji, poszczególnych członków rodziny, otwarta wobec społeczeństwa i narodu. Paradoksalnie właśnie ta otwartość, właśnie szeroka perspektywa, z której patrzy, umożliwia mu jednak zarówno bliskość, jak i dystans wobec rzeczywistości. Zdrowy dystans to po prostu cecha dobrego spotkania. On chroni „ja” przed bezkrytyczną adoracją Drugiego. Humor ma w Majdanie taką właśnie funkcję: ma być znakiem zdrowych relacji, ma chronić przed idolatrią.
Ciekawa jest także strategia narracyjna, którą pan przyjął – monolog wewnętrzny, momentami bardzo asocjacyjny, pojawiają się elementy strumienia świadomości. Nie chcę pytać o związki z Trans-Atlantykiem Gombrowicza, bo o tym pisali już inni. Interesuje mnie natomiast, czy przyjęcie takiej formy wewnętrznej spowiedzi sprawia, iż wędrówka przez mrok dziejów staje się łatwiejsza? Czy wejście w głąb duszy młodego doktoranta pomaga pisarzowi w wyjaśnianiu świata? Czy może jednak jest to znak tego, że pomimo wspólnoty i dialogu człowiek wobec świata jest zawsze trochę samotny, zamknięty we własnym ja?
– Wolałbym analizę narracji zostawić fachowcom, sam trochę się w tym gubię. Ale na jednym na pewno mi zależało: razi mnie współczesna maniera przedmiotowego traktowania bohaterów. Czytamy i od razu widzimy, że pisarz bawi się lalkami. Choć mam siostrę, jakoś nie pokochałem takich zabaw i nadal za nimi nie przepadam. Zależało mi na tym, by narracja miała charakter podmiotowy, by bohater był pełnym, autonomicznym podmiotem. No i jeszcze żeby myślał, bo niektóre techniki strumienia świadomości strasznie ogłupiają bohaterów, czynią ich zupełnie bezmyślnymi. Molly Bloom. Przecież to głupia gęś. Czy Joyce naprawdę nie znał mądrzejszych kobiet? Mój bohater trochę przypomina siedemnastowiecznego sowizdrzała, ale jest w gruncie rzeczy typem współczesnego inteligenta humanisty… Bardzo go polubiłem… A pan pyta też o napięcie pomiędzy „ja” i „my”… Jedno i drugie jest jakoś dane. Rodzimy się jako jednostki, ale też od razu jako indywidua uczestniczące – w rodzinie, w szerszej społeczności, w przyrodzie, w świecie. I całe życie chcemy zrozumieć – i siebie, i innych. Balansujemy pomiędzy zamknięciem się i otwarciem. Jednym ze sposobów jest opowieść. Petro sam o tym mówi: że opowiada, żeby zrozumieć siebie we wspólnocie. On wie, że opowiadamy zawsze komuś więcej niż tylko sobie. Więc ja bym jego solilokwialnego monologu nie traktował jako symptomu zamknięcia, lecz przeciwnie – jako znak tego, że nawet najbardziej introwertyczna jednostka, tak introwertyczna jak poeta i naukowiec zarazem, ma potrzebę podtrzymywania wspólnoty przez opowieść. Jego monolog nie jest ekspresją idolatryjnego, egoistycznego „ja”, lecz formą uczestnictwa, zaangażowania w relacje z innymi – bardzo przecież kruche.
Młodych ludzi, którzy mogą powiedzieć o sobie „nazywam się Majdan”, jest teraz na Ukrainie bardzo wielu. Wierzę, że dzięki nim przemoc i geopolityka nie będą miały w tym kraju ostatniego słowa.
No właśnie. Wyraźny wydaje mi się w pana powieści motyw świata, który zginie. Kurczące się gospodarstwo babci, słabnące zdrowie, jej ostatni list, który wydaje się pożegnaniem, pisany po tragicznych wydarzeniach na Krymie i w Donbasie. Nie napawa to czytelnika optymizmem. Czy wraz z rosyjską agresją nadchodzi powolny kres pamięci o tym, co wielopokoleniowe i, zdawałoby się, niezniszczalne? Można by tak sądzić, gdyby nie ostatnie zdanie Petra, wypowiedziane z dumą do celników na lotnisku: Moja godność Majdan. Nazywam się Majdan. Petro ustanowił swoją tożsamość, rozpoznał samego siebie w przestrzeni moralnej, co bardzo z kolei czytelnika krzepi. Czy te dwie wspomniane wcześniej sceny są symboliczne? Dla nowego pokolenia to właśnie Majdan stanie się punktem zwrotnym w historii Ukrainy?
– Wie pan, skończyłem podstawówkę w 1980 roku. Kiedy poszedłem do liceum – zaraz po porozumieniach sierpniowych – założyliśmy z kolegami oddział niezależnego harcerstwa. Potem był stan wojenny… Nie chcę wchodzić w szczegóły, zależy mi tylko na tym, by podkreślić, że i dla mnie, i dla wielu innych, tamte lata były potężną szkołą charakteru, moralności społecznej i społecznej wyobraźni. Wydaje mi się, że dla wielu Ukraińców taką szkołą był Majdan. Tego rodzaju doświadczeń się nie zapomina. Nawet gdyby przeżył tylko jeden uczestnik Majdanu to, jak pisał Herbert, On będzie teraz Miasto. Petro interioryzuje wartości, którymi żyją jego rodzina i jego naród. On będzie niósł w sobie świat babci nawet wtedy, gdy ona umrze. Tego możemy być pewni. Dzięki niemu świat tradycji i pamięci wciąż będzie istniał, bo to człowiek, który stał się kimś świadomym fundamentów wspólnoty. Młodych ludzi, którzy mogą powiedzieć o sobie „nazywam się Majdan”, jest teraz na Ukrainie bardzo wielu. Wierzę, że dzięki nim przemoc i geopolityka nie będą miały w tym kraju ostatniego słowa.
Rozmowa pochodzi z portalu Fronda Lux. Publikujemy za zgodą Redakcji
Wojciech Kudyba – ur. 1965 r. w Tomaszowie Lubelskim. Pisarz, krytyk, historyk literatury. Profesor nadzwyczajny w Katedrze Literatury Współczesnej Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie, wykładowca podyplomowego Studium Literacko-Artystycznego UJ, stały współpracownik dwumiesięcznika „Topos”, członek rady programowej kwartalnika „Religious and Sacred Poetry”. Laureat wielu konkursów poetyckich, wyróżniony Nagrodą im. Józefa Mackiewicza (2008) oraz im. ks. prof. Bolesława Kumora (2015). Opublikował pięć zbiorów wierszy:Wierność w małej rzeczy (1992), Tyszowce i inne miasta (2005), Gorce Pana (2007), Ojciec się zmienia (2011), W końcu świat (2014), oraz powieść Nazywam się Majdan (2015). Jego teksty tłumaczono na języki: czeski, słowacki, niemiecki, angielski, francuski. Autor polsko-francuskiej antologii poetyckiej Celui qui fut labeur de la lumiere. Ten który był trudem światła (Paryż 2014), a także książek naukowych. Należy do Stowarzyszenia Pisarzy Polskich. Mieszka w Nowym Sączu i Warszawie.
fot. Iwan Bandura, Creative Commons Attribution 2.0 Generic
2 komentarzy
Rysio
29 września 2017 o 11:46To prawda, nie wywodzi się od Bandery ale właśnie jego ma na sztandarach.
Antybanderowiec
4 października 2017 o 23:07Kolejna łzawa historyjka o banderowcach. Przewrót i obalenie legalnie urzędującego prezydenta Janukowycza za ciężkie miliardy z Waszyngtonu wynosić do rangi jakiegoś mistycznego wydarzenia to jakaś żenada. Polska już może też o sobie mówić w podobny sposób: Nazywam się milion bo…miliny łożę na bananową republikę turbozaporoża.