11 listopada to jedna z najważniejszych dat w naszej historii: po ponad stuletniej niewoli odzyskaliśmy upragnioną niepodległość, o którą walczyło kilka pokoleń polskich patriotów. Dzięki bożej Opatrzności, a także korzystnej sytuacji międzynarodowej i wysiłkowi naszych przodków, Rzeczpospolita odrodziła się niczym feniks z popiołów.
Dlaczego 11 listopada?
Nasze rozważania zacznijmy od namysłu nad symboliką daty. Co właściwie wydarzyło się tego dnia, że wszedł on – miejmy nadzieję – na stałe do kalendarza największych świąt państwowych? Czy nie jest przypadkiem tak, że skoro cała Europa świętuje 11 listopada jako rocznicę zakończenia wojny, to my, nie chcąc być gorsi – też? Nie, supozycję taką musimy odrzucić jako nieuczciwą!
Dzień przed podpisaniem przez Niemcy bezwarunkowej kapitulacji, która powodowała, że ostatni z zaborców Polski poniósł klęskę, do Warszawy przybył zwolniony z twierdzy magdeburskiej Józef Piłsudski. Mierząc polityka dzisiejszymi, piarowskimi kategoriami, niejeden stwierdziłby, że Komendant wypadł dosyć blado. Kurier Poranny donosił nazajutrz:
„Wiadomość o przyjeździe Piłsudskiego rozeszła się po mieście. Przed domem na Moniuszki [gdzie zamieszkał przyszły naczelnik] zebrały się tłumy pragnące go przywitać. Wyszedł na balkon i powiedział tylko parę słów: <<Obywatele! Warszawa wita mnie po raz trzeci. Wierzę, że zobaczymy się niejednokrotnie w szczęśliwszych jeszcze warunkach. Zawsze służyłem i służyć będę życiem swym, krwią, ojczyźnie i ludowi polskiemu. Witam was krótko, gdyż jestem przeziębiony”.
Tymczasem w Warszawie władzę sprawowała jeszcze Rada Regencyjna, ów quasi niezależny rząd polski powołany przez Niemców we wrześniu 1917. Jej legitymacja była jednak słaba – pochodziła wszak z obcego nadania. Jednocześnie zdecydowana większość stronnictw politycznych działających w Kongresówce zażądała od Rady przekazania władzy politycznej w ręce Piłsudskiego. Co ciekawe, do nacisków tych przyłączyli się narodowi demokraci, doceniając autorytet twórcy Legionów. Były to czasy, w których mimo olbrzymich, nie mniejszych niż dzisiaj sporów, istniał wspólny mianownik dla wszystkich ugrupowań, z wyjątkiem komunistów. Tym mianownikiem był interes Polski, nawet jeśli brakło konsensu co do jego interpretacji.
11 listopada, wobec ogólnej presji, a także w przekonaniu o wypełnieniu swej misji, Rada Regencyjna powierzyła Piłsudskiemu dowództwo nad tworzącymi się polskimi siłami zbrojnymi, a trzy dni później, przekazując mu resztę swych uprawnień, dokonała samorozwiązania.
Teoretycznie zatem to 14 listopada mógłby stać się Dniem Niepodległości. Wtedy jednak została już tylko postawiona przysłowiowa kropka nad „i”, ponieważ to właśnie 11 po raz pierwszy od XVIII wieku, najważniejszą władzę w kraju – władzę nad wojskiem – przejął człowiek nie będący marionetką w rękach obcych mocarstw.
Późniejsze wydarzenia, a więc: powołanie rządu Jędrzeja Moraczewskiego i stopniowa likwidacja lokalnych ośrodków władzy, jakie powstały w ostatnich miesiącach wojny przy jednoczesnym przekazywaniu przez nie władzy Warszawie, naczelnikostwo Piłsudskiego, czy wybory do Sejmu Ustawodawczego są już tylko – by użyć terminologii kosmicznej – niczym nieskrępowaną ekspansją wszechświata, wprawionego w ruch dzięki siłom nagromadzonym w Wielkim Początku.
Po co nam własne państwo?
Czy jednak ten Wielki Początek w przypadku II Rzeczpospolitej i wynikające zeń kolejne zdarzenia, aż do załamania się państwa we wrześniu 1939 roku – w sumie 20 lat – które zapewne ktoś już postrzega jako przerwę między dwiema okupacjami, z tą różnicą, że o ile w XVIII wieku zaborców było trzech, o tyle w wyniku porozumień jałtańskich, cała Polska wraz z jej dawnymi Kresami padła ofiarą jednego hegemona – czy ten wielki początek ma jakikolwiek sens?
Często, nawykli do pewnego porządku świata, nie zadajemy sobie fundamentalnego pytania o znaczenie poszczególnych elementów owego porządku. Bywa, że nie stawiając tego pytania, tracimy z oczu moment dziejowej zmiany, w wyniku której nasze wyobrażenia i postawy stają się nie tyle nieadekwatne do sytuacji – bo to byłoby banalne – co wymagają nowego opisu, pozwalającego na nowo stwierdzić ich słuszność. W związku z tym zadajmy pytanie: po co Polakom niepodległość tak samo, jak kiedyś? Czy wszyscy i zawsze muszą ją mieć? Gdzie znajdują się granice akceptacji roszczeń do niepodległości? Czy granicę tę wyznacza język, akcent, krój ludowego stroju, a być może próg własnego domu, by nawiązać do angielskiej mądrości my home is my castle? Czy wszystkie narody są w stanie funkcjonować w warunkach niepodległości, czy też są takie, które powinny znaleźć sobie protektora?
Być może też ktoś dojdzie do wniosku, że gdyby nie polskie XX-lecie, a w szczególności gdyby nie wojna polsko-bolszewicka 1919-1921, to nie byłoby – symbolicznie rzecz ujmując – zbrodni katyńskiej? Być może, jak pisze w jednym ze swych wierszy Zbigniew Herbert, należało posłuchać mądrej natury, która zaleca mimetyzm – i uznać, że między dwoma młyńskimi żarnami, to jest między Rosją i Niemcami, niezależnie od ich aktualnych barw: białej, czerwonej czy brunatnej i tak większych szans nie mamy.
Są to jedne z najważniejszych pytań o sens polskiej historii – przy założeniu oczywiście, że sens ona jakowyś posiada, nie jest zaś li tylko kłębkiem chaotycznych wydarzeń, z których nic dla nas współczesnych nie wynika. Nasza teza jest następująca: od XIV wieku, kiedy Polska i Litwa zawarły unię w akcie samoobronny przed krzyżacką butą i moskiewską dziczą – dzieje naszej Ojczyzny są polem starcia wolności i knuta. Rzeczpospolita Obojga Narodów na tyle poważnie potraktowała ową wolność – w rozumieniu politycznym – że w jej imię pozwoliła się zatopić, a zatonąwszy, stała się rzeczniczką innych zniewolonych narodów. Tymczasem rozbiory dały nam ważną lekcję, dzięki której zrozumieliśmy, że nie ma wolności bez niepodległości, by posłużyć się słowami prof. Andrzeja Nowaka. Nikomu, kto najeżdżał Polskę, nie musiało zależeć na tym, by zagwarantować w nowo podbitym kraju wolności osobiste. Owszem, można było poczekać na jakąś odwilż, a do tego czasu siedzieć cicho. Taka jednak postawa właściwa jest dla wyzwoleńca, nie zaś dla „duchem wolnego i ciałem” człowieka.
II RP miała być odpowiedzią na niedomagania dawnej szlacheckiej Polski, przy jednoczesnym uwzględnieniu tych swobód, którym zawdzięczała ona swą siłę. W tym kierunku – przynajmniej w punkcie wyjścia – próbował działać Piłsudski.
„Człowiek rodzi się wolnym, ale gdziekolwiek by nie spojrzeć, jest w kajdanach” – zanotował w Umowie Społecznej Jean-Jacques Rousseau. Pisał tak, ponieważ widział kraje zachodniej Europy (chociaż interesował się również Polską) rządzone w duchu monarszego absolutyzmu, hodującego wiernych poddanych, nie zaś obywateli.
Zachodnia Europa i Polska wykonały marsz w różnych kierunkach, ale mają podobny punkt dojścia. Pierwsza poszła w kierunku absolutyzmu, który zdegenerował się i został zmieciony, a w jego miejsce nastała demokracja. Rzeczpospolita zawczasu wybrała republikanizm… i upadła, gdy okazało się, że ten model polityczny jest solą w oku ościennych państw, budujących absolutyzm; w 1918 była już mądrzejsza od państw zachodu: posiadała podobnie długą tradycję wolności, ale jednocześnie lepiej rozumiała jak bardzo realne jest ryzyko utraty niepodległości.
Skąd się wzięła nasza niepodległość, podczas gdy inni jej nie mają?
Cały problem z niepodległością polega na tym, że wiąże się ona w ścisły sposób z pojęciem narodu. Oba zaś, a w szczególności to drugie, są wieloznaczne. W naszym języku powiemy o Polakach mieszkających pod zaborami, że byli narodem. Tego samego określenia użyjemy do opisu społeczeństwa zamieszkującego dzisiejszą Syrię, mimo, że to tylko zamieszkujący ten kraj Arabowie, a obowiązujący w ich mniemaniu podział świata nie jest pionowy (narodowy), lecz klanowy. W języku angielskim problemu nie ma, ponieważ słowo nation oznacza naród p a ń s t w o w y. W tym sensie, o ironio, pogrążeni w plemiennej wojnie Syryjczycy są dla anglosaskiego ucha narodem bardziej niż XIX-wieczni Polacy, żyjący pod obcym panowaniem.
Jest to punkt widzenia niezwykle szkodliwy, ponieważ przyznaje godność narodową jedynie tym społecznościom, którym udało się zbudować państwo. Nie znaczy to bynajmniej – jak to ma miejsce u konserwatysty Burke’a – aby zniewolone ludy nie miały się buntować przeciwko tyranii. Owszem, ale są to już tylko ludy, przedstawiciele danej „narodowości” (nationality), itp. A zatem, według tej wykładni, dzień przed III rozbiorem Polacy byli narodem, nazajutrz po tej dacie – już nie.
Podobnie zresztą ma się rzecz w języku francuskim. Co powiedział Napoleon Wybickiemu i Dąbrowskiemu w Berlinie w roku 1806? „Obaczę, jeżeli Polacy godni są być narodem”. „Godni są być” znaczy, że na chwilę obecną, to znaczy znajdując się pod pruską okupacją, jeszcze nim nie byli. Wielki Napoleon dał do zrozumienia, jak bardzo, mimo własnej korsykańskiej prowincjonalności, jest człowiekiem zachodu.
Doświadczenie wschodnioeuropejskie uczy czegoś zupełnie innego. Naród to nie tyle grupa posiadająca własne państwo, ile taka, która domaga się jego posiadania. A więc do kategorii tej należy zaliczyć Greków znajdujących się pod okupacją turecką, Polaków pod zaborami, Węgrów do roku 1849, etc.
Dla poszerzenia spectrum przypadków przyjrzyjmy się jeszcze Szkotom. Są oni uznawani przez nas (i w naszej części Europy) za naród, mimo iż od 300 lat ich państwo stanowi część imperium brytyjskiego. Uważa się ich za naród, ponieważ zachowali odrębność stroju, akcentu – gdzieniegdzie nawet języka – wreszcie: odrębność religijną. Politycznie też wiedzie im się nie najgorzej: wszak cieszą się dużą autonomią, w ramach której mogą w niektórych sprawach rządzić się sami z Edynburga, posiadają własną walutę i system szkolnictwa, a ich reprezentanci zasiadają w ogólnobrytyjskim parlamencie. To sytuacja podobna do tej, jaką – mutatis mutandis – wywalczyli sobie Polacy w Galicji na przełomie lat 60. i 70. XIX wieku. Z jedną wszakże ważną różnicą – wydaje się, że szkocka irredenta została zdławiona na dobre, a nie tylko wyciszona.
Jak to się dzieje, że Szkoci tkwią w swym marazmie do dzisiaj, a Polacy zażądali niepodległości już 100 lat temu?
Odpowiedź nie jest prosta. Oczywiście, reżim westminsterski w porównaniu z petersburskim, był o niebo łagodniejszy. Ale Polacy również podjęli flirt z imperium, czego najlepszym przykładem jest okres konstytucyjny Królestwa Polskiego (1815-1830), kiedy to wielu dowódców doby napoleońskiej zasiliło szeregi nowego wojska, Józef Zajączek został namiestnikiem w imieniu Aleksandra I, a Wincenty Krasiński (ojciec Zygmunta), domagał się od Sądu Sejmowego ukarania polskich patriotów. Zbyt łatwo zapominamy, że w 1829 roku ludność Warszawy entuzjastycznie witała cara Mikołaja I.
Ale cóż za zmiana! 25 stycznia 1831 polski sejm jednogłośnie tegoż Mikołaja detronizuje. Polacy zapadli na schizofrenię? Nie, po prostu w międzyczasie wybuchło powstanie listopadowe, które stanowiło ostateczny punkt określenia się wobec polskości. Jedni pojechali do Petersburga, inni – niekiedy niechętnie – obejmowali dowództwo nad powstańczym wojskiem.
Czyżby to zatem parę gorących głów, które wzięło udział w ataku na Belweder i romantyczne poematy Mickiewicza wyrwały nas z tego post-politycznego letargu? Właśnie tak! Lech Kaczyński powiedział kiedyś, że romantyzm sprawdza się lepiej niż pozytywizm. To prawda, w sytuacji, w której zewsząd czyhają na nas wrogowie, większe owoce przynosi romantyzm, będący w tym ujęciu XIX-wiecznym wcieleniem kultury rycerskiej – kultury zbudowanej na pojęciach honoru i walki. Kultura ta, jakkolwiek dominowała niegdyś w całej Europie, najsilniej przetrwała u nas, właśnie z racji nieustannych wojen, które nie były prowadzone w najgorszym wypadku w pasie przygranicznym, lecz w samym sercu kraju. Szwedzi zajmowali Warszawę, Moskale – Wilno… Wojna mogła zapukać do każdych drzwi, w związku z czym każdy rycerz był na wagę złota. Z tego zapotrzebowania na wojsko brał się między innymi również fakt, że szlachta stanowiła wyjątkowy, jak na owe czasy odsetek, społeczeństwa – 10% przy jednym procencie we Francji.
Nie chcemy przez to powiedzieć, że polskie powstania, lub też czyn zbrojny Piłsudskiego 1914-1917 musiały się wydarzyć, bo było to zgodne z tradycją. To raczej tradycja pokazywała, że tylko w ten sposób – a nie dyplomacją, układami czy handlem – zbudujemy niepodległość, ponieważ przez kilka wieków tak właśnie jej broniliśmy.
Epilog
Trudno opisać entuzjazm towarzyszący Polakom w listopadzie 1918 roku. Oddajmy zatem głos naocznemu świadkowi wydarzeń, wspomnianemu już Jędrzejowi Moraczewskiemu:
„Po 120 latach prysnęły kordony. Nie ma „ich”. Wolność! Niepodległość! Zjednoczenie! Własne państwo! Na zawsze! Chaos? To nic. Będzie dobrze. Wszystko będzie dobrze, bo jesteśmy wolni od pijawek, złodziei, rabusiów[…] będziemy sami sobą rządzili”.
Zachowajmy to wspomnienie i odłóżmy je – nieskalane – w bezpieczne miejsce naszej pamięci, i sięgnijmy po nie, gdy będzie nam ciężko.
Dominik Szczęsny-Kostanecki
7 komentarzy
Czesław
11 listopada 2016 o 11:11ŻYCZENIA dla Rodaków z okazji 98 roczonicy odzyskania niepodległości. Są w życiu narodów momenty trudne, a nawet takie kiedy zagrożone jest istnienie całego narodu. Takich momentów nie oszczędził nam los w 1OOO letniej historii, a zaliczyć do nich można rozbiory i 123 lata niewoli, gdzie z wielkim trudem ale udało się spoić kraj z 3 dosyć już odmiennych części po zaborach. Potem mamy bolszewicką nawałę 1920, następnie drugą wojnę światową, potem 45 lat komuny. Teraz historia zatacza koło i nawała bolszewicka spotyka nas po raz drugi w postaci współczesnych bolszewików spod znaku PiS, prowadzonych przez złośliwego bolszewika. Rabunek i grabież majątku narodowego stały się powszechne. Na czele spółek państwowych i rad nadzorczych stają dyletanci, bo jedyną kwalifikacją jest znajomość z fałszywym prorokiem – Jarozbawem. Niszczone są instytucje. Niszczona jest niezależność sądów i prokuratury. Nienawiść do wolnych ludzi jest normą. A na czele kraju stoi a`la naczelnik bez wizji. Nie reformuje kraju, nie rozwija gospodarki, nie ma strategii obronnej, nie szuka sojuszy za granicą, rujnuje pozycę międzynarodowa, nie jednoczy narodu. Nie korzysta też z uroków życia, nie podróżuje, nie objada się frykasami, nie szuka rozrywki. Jego jedyną słabością i zajęciem jest odbieranie baraniego hołdu i rozbudowa baraniego stada. Przykro mi że słowa te wypowiadane są w rocznicę odzyskania niepodległości.. Ale…głowa do góry. Nasz kraj liczy już 1OOO lat i z wspomnianymi zarazami dawał sobie radę. Tak będzie i tym razem. Przeżyjemy i Pisobolszewików i za 2 lata mam nadzieję gdy obchodzić będziemy 100 rocznicę odzyskania niepodległości wspomniane plagi i nasza polska smuta będzie tylko wspomnieniem, mam czego Państwu z całego serca życzę.
Luk
11 listopada 2016 o 21:12Widzę, że nawet KODziarze zaglądają na kresy24.pl.
Również życzę wszystkiego najlepszego z okazji dzisiejszego Święta, natomiast KODziarzowi który tu zawitał polecam maść na ból d…
jubus
12 listopada 2016 o 15:23Zapomniał Pan wspomnieć o 12 latach okupacji unijnej. Co do PiSobolszewików, zgadadzam się, oni są takimi samymi służącymi, wobec UE i NATO, jak PO.
Mysz
11 listopada 2016 o 20:17było zajefajnie,super klimat.teraz gorące piwko,żeby podleczyć gardelko.pozdrawiam wszystkich uczestników
j-23
12 listopada 2016 o 01:42nie cala polska niepodlegla
kresy odzyskane po ww1 ,ochrzczone krwia walczacych i krwia pomordowanych przez upactwo i nkvd , w dalszym ciagu pod zaborem
Paweł Bohdanowicz
12 listopada 2016 o 12:44Artykuł przeczytałem z dużym zainteresowaniem.
ROMANTYZM i POZYTYWIZM
— POCZĄTEK CYTATU —
Lech Kaczyński powiedział kiedyś, że romantyzm sprawdza się lepiej niż pozytywizm. To prawda, w sytuacji, w której zewsząd czyhają na nas wrogowie, większe owoce przynosi romantyzm, będący w tym ujęciu XIX-wiecznym wcieleniem kultury rycerskiej – kultury zbudowanej na pojęciach honoru i walki.
—- KONIEC CYTATU —-
W naszej świadomości ugruntowane jest przekonanie, że pozytywizm jest czymś przeciwstawnym do romantyzmu. Że romantyzm i pozytywizm są przeciwieństwami.
Romantyzm, to walka zbrojna (oczywiście w uproszczeniu). Pozytywizm, to praca i nauka. Uważam, że jedno jest dopełnieniem drugiego, a nie przeciwieństwem drugiego. NIE POWINNIŚMY WYBIERAĆ NA ZASADZIE „ALBO-ALBO”. Powinniśmy raczej doceniać oba nurty.
Oczywiście W KONKRETNEJ SYTUACJI lepiej sprawdza się romantyzm. W sytuacji nagłego, bezpośredniego zagrożenia romantyzm sprawdza się lepiej. Zasadniczo jednak romantyzm jest uzupełnieniem pozytywizmu, a pozytywizm uzupełnieniem romantyzmu. Choć w XIX wieku może patrzono na to inaczej, jednak w wieku XXI powinniśmy chyba POŁĄCZYĆ romantyzm z pozytywizmem.
Serdecznie pozdrawiam Pana Redaktora i Czytelników.
jubus
12 listopada 2016 o 15:21A ja życzę, żeby ludzie w Polsce pamiętali, że NAJWAZNIEJSZY JEST NARÓD. A dopiero potem państwo polskie, kościół, tzw. „Unia Europejska”, własny tyłek, własna firma, itd, itp.
Są na świecie 3 wspólnoty – Rodzina, Naród/Grupa Etniczna oraz Ludzkość. Zacznijmy dbać wpierw o Rodzine, potem o Naród i o Rasę, a na samym końcu o dobrostan całej ludzkości.
Przestańmy dbać o jakieś koromysła, typu konsumpcjonizm czy własny żołądek, bo i tak, każdy z nas zdechnie, prędzej czy później.
Państwo, ma służyć narodowi, a nie na odwrót, jeśli państwo jest wrogie narodowi, musi zostać zniszczone. Niestety, historia Polski pokazała, że państwo jest niszczone przez samych Polaków, którzy nie potrafią zachować tego, co najważniejsze – Wspólnoty Narodowej, opartej na obiektywnych, a nie urojonych, więziach – krwii, języka, kultury.