Teraz, wraz z likwidacją mieszkania, w którym przeżyli z Babcią ostatnie wspólne 30 lat odchodzi kolejna jego cząstka. Nie ma już biurka, młoteczka, obrazy wiszą na innych ścianach, a ogromna biblioteka, przeglądana latami przez bliższych i dalszych krewnych, dawno straciła swój uporządkowany układ.
Tak samo jak tysiące zrobionych przez Dziadka zdjęć i amatorskich filmów. Zdjęcia, niegdyś popakowane w kartonowe pudełka i opisane, dostały się w latach 80. w ręce kilkuletnich wnuków. Dziadek miał zamiar posegregować je na emeryturze. Nie zdążył.
Nie byłam tu od 20 lat. Wszystko wydaje się mniejsze niż wtedy, kiedy byłam dzieckiem i mieszkaliśmy u dziadków. Ostrożnie przekręcam klucz w drzwiach. Zapach. Zapach się nie zmienił. Wsiąkł w książki, w płótna, w podłogę i ściany, ukrył się w wielkiej szafie w korytarzu. Wyciągam po kolei pudełka ze zdjęciami. Najwięcej jest Paryża, dużo Holandii i Belgii. Są też trzy małe pudełeczka z pożółkłym napisem „Lwów 1975”. Nie było mnie jeszcze na świecie, a Dziadek w ogóle nie był jeszcze dziadkiem.
Mój Dziadek nie był związany rodzinnie z Kresami. Może dlatego otrzymał pozwolenie na wyjazd, o którym marzyło wielu tęskniących za swoim miastem Polaków? Nie przyjechał turystycznie. Brał udział w jakiejś konferencji lub kongresie naukowym. Na zdjęciach z dawnego Kasyna Szlacheckiego (wówczas Dom Uczonych) porozstawiane stoły, łysiejący panowie, okulary w rogowych oprawkach (znów wracają do łask), na stole popielniczki.
W holu wiszą flagi „demoludów”. Dziadek fotografuje swoich znajomych, pewnie też nie ma ich już wśród żywych. Chyba że ta uśmiechnięta rudowłosa dziewczyna w niebieskiej bluzeczce, która dziś byłaby 80-latką. Potem oddaje aparat w ręce któregoś z kolegów – zapewne tego niskiego z fajką, bo zajmuje jego miejsce na fotografii. Stoją w loggii Kasyna, w tle widać budynek uniwersytetu, jeszcze w barwach szarych i pomarańczowych.
Potem pamiątkowe zdjęcie przed wejściem. Pod nogami płyta z napisem „Wien”, nad głowami kpina z demokracji – czerwony transparent „Klub Wyborcy”. Niedługo odbędą się wybory do Werchownej Rady Ukraińskiej RSR. Na kilku fotografiach z panami profesorami czy docentami (mój dziadek jest dopiero od dwóch lat profesorem nadzwyczajnym) pojawia się kobieta, której strój, błękitne spodnie „dzwony”, płaszczyk w kolorze fuksji i wzorzysta bluzka byłby dziś przedmiotem zazdrości niejednej celebrytki.
Dalej – scena przed szpitalem powszechnym przy ul. Nekrasowa. Grupa kilkunastu osób otacza mojego Dziadka, który sadzi drzewko. W tle Lenin i „Sława KPRS”. Poszłam, sprawdziłam. Drzewka nie ma.
Dziadek nocuje w hotelu Lwów. Z balkonu na ostatnim piętrze fotografuje okolicę – widok na operę, gmach Skarbka, Wysoki Zamek, pobliski skwer i kamieniczki. A potem – rusza w miasto.
Pogoda jest kiepska, pochmurno, niedawno padał deszcz – w niektórych miejscach widać jeszcze kałuże. Zdjęcia są ciemne, źle wyszły. Ludzie na ulicach w płaszczach, kobiety w chustkach. Szarzy i brunatni, z zupełnie innej bajki niż kolorowa kobieta z kongresu, ze złej bajki. Ale i tu zaczyna się wiosna, kwitną drzewa. Chyba jest kwiecień.
Dokąd poszedł najpierw? Nie mogę poukładać zdjęć po kolei. Intuicja podpowiada, że wzdłuż Wałów – na fotografiach hotel, z wielkim (pewnie świecącym) konturem ZSRR przy wejściu i szyldem „restaurant cafe bar”, nad ulicą czerwona gwiazda, mknie samotna wołga. Mknie tak szybko, że rozmazała się na zdjęciu. Dalej opera – Dziadek pstryknął „zza pleców” Lenina. W miejscu, gdzie dziś jest fontanna, przebiega ulica, a w miejscu, gdzie stawiają świąteczną choinkę… rośnie choinka.
Dalej Galicyjska Kasa Oszczędności (Muzeum Etnografii). Chodnik rozkopany, ludzie idą ulicą. Na gmachu widoczny jeszcze polski napis, nawet na słabej jakości fotografii. Ręka „Oszczędności” – rzeźby pod kopułą przypominającej Statuę Wolności, ma jeszcze taki sam kolor jak reszta postaci – niedługo po wizycie mojego dziadka ręka ta spadnie na chodnik i zabije przechodnia, dlatego dziś ma jaśniejszy odcień, zrekonstruowana.
Kawałek dalej Dziadek pstryknął Mickiewicza (z bliska i z daleka). W tle widać wieżę ratuszową z dumną „30”. Dopiero co odświętowane trzydzieści lat władzy sowieckiej we Lwowie…
Na dawnym kinie „Europa”, a ówczesnym „Ukraina” (symbolicznie) neon „Skoro nowyj film”, a na sąsiednim pl. Halickim jeszcze jeden: „…władzy radzieckiej” – górnego rzędu brakuje i nie wiadomo, czy „wiwat” czy „nigdy więcej”. I tramwaj jedzie, a dziś już nawet torów w tym miejscu nie ma.
Dalej Dziadek nie poszedł. Wracał przez Rynek (a może to było innego dnia?), sfotografował kamienicę królewską, w kadrze uwieczniona jakaś badawczo przyglądająca się kobieta w czerwonej chustce, kamienicę Czarną – przejechał czerwony zaporożec, i te czerwone akcenty są jedynymi kolorowymi akcentami w tej złej bajce.
Dawny kościół dominikanów w rusztowaniach. W środku muzeum ateizmu, a monstrancja stoi dumnie nad wejściem i napis: „Soli Deo honor et gloria” nie zniszczony. Nie mogło to nie ucieszyć mojego Dziadka, który był głęboko wierzący. I, w przeciwieństwie do sowietów, znał łacinę.
Z kolejnych zdjęć wynika, że spacerował jeszcze po okolicach starego Rynku (nawet wyszło na chwilę słońce). Był też w katedrze św. Jura, na Wysokim Zamku i w Galerii Obrazów. Dziś rzadko turyści odwiedzają we Lwowie wszystkie te miejsca. Jako przewodnik, mogę powiedzieć, że naprawdę sporo zobaczył. A kto był wtedy jego przewodnikiem? Skąd czerpał wiedzę, co warto we Lwowie odwiedzić? Czy był tu kiedykolwiek wcześniej – przed wojną? Na te pytania już mi nikt nie odpowie.
A zapuścił się Dziadek także w miejsca, których na pewno nie polecał ani nie opisywał żaden z ówczesnych przewodników. Był na Cmentarzu Łyczakowskim (przed bramą znów baba w czerwonej chustce) – odwiedził groby Konopnickiej, Zapolskiej, Szajnochy, Ordona, Grottgera. Wszędzie leżą kwiaty – pierwiosnki i żonkile, znak, że ktoś jest, że pamięta, że ten ogień wciąż gdzieś się tli. Potem (przedtem?) wdrapał się na Górkę Powstańców, zrobił kilka zdjęć zarośniętej i zaniedbanej kwatery. W końcu dotarł i na Cmentarz Orląt. Pewnie jak wszyscy wtedy – wąską ścieżką między grobami i krzakami i przez obluzowaną deskę w płocie.
Ten Cmentarz Dziadek obszedł dokładnie, dokumentując to, co pozostało po jego zaplanowanej zagładzie. Napisy, których nie zestrzelono, widoczne wciąż, pozbawione krzyży bezimienne groby, na których stoją bukiety wiosennych kwiatów… Okaleczony, samotny łuk triumfalny z napisem „Mortui sunt ut liberi vivamus” (ach, ta łacina). Pomiędzy grobami leżą już poukładane lastrikowe tafle, znak nowych czasów na Cmentarzu Łyczakowskim – widać, że w zdewastowanych katakumbach działają warsztaty kamieniarskie.
Czy mógł w te wszystkie miejsca dotrzeć przypadkiem? Czy miał przygotowany plan tej wizyty?
Dziadek przyjaźnił się z Wacławem Ogielskim, wybitnym ortopedą, pochodzącym ze Lwowa (po wojnie mieszkał we Wrocławiu). Ogielski był znowuż zaprzyjaźniony z rodziną Weiglów. W czasie wojny pracował w Instytucie Rudolfa Weigla, w którym została wynaleziona i była produkowana szczepionka przeciwko tyfusowi. W Instytucie poznał swoją przyszłą żonę Janeczkę. Podobno Ogielscy poprosili Dziadka o przysługę, kiedy dowiedzieli się, że jedzie do Lwowa. Miał dotrzeć pod jakiś adres. Nie wiem, na jakiej ulicy, ale wiem, że jej nazwę zmieniła powojenna władza.
Kiedy Dziadek dotarł na miejsce, nie był pewien czy adres jest właściwy. Aby się upewnić, zapytał jakąś starszą panią, która akurat przechodziła. Pani zatrzymała się, zlustrowała go od stóp do głów, chwilę milczała, po czym powiedziała po polsku: „Młody człowieku (Dziadkowi szedł już szósty krzyżyk), tak, to jest ta ulica. Nazywała się tak przed wojną, nazywa się i będzie się nazywać. Proszę nie zwracać uwagi na tabliczki, które tu pozawieszali. Zresztą, dałam im już termin, do którego mają się wynieść”.
Na jednym ze zdjęć została uwieczniona willa Franciszka Biesiadeckiego, leżąca w odległej od hotelu „Lwów” części miasta, do której bardzo rzadko zapuszczają się turyści. Zdjęcie zrobiono z niewielkiego podwyższenia. Czy przyciągnęła go tu niezwykła architektura willi? A może raczej…
*
Kiedy napisałam ten tekst, przyśnił mi się sen. Przyśnił mi się Dziadek robiący to zdjęcie, a potem odwracający się i wchodzący do środka gmachu. Zdjęcie zostało zrobione ze schodów dawnego Instytutu Weigla, który po wojnie zamieniono na Instytut Epidemiologii. Kierował nim ojciec profesor Henryk Mossing, wybitny lekarz, najbliższy współpracownik Weigla, który po wojnie został we Lwowie, a w latach 60. przyjął potajemnie święcenia kapłańskie.
O jakąż przysługę poprosił Dziadka Wacław Ogielski?
Katarzyna Łoza
Tekst ukazał się w nr 23–24 Kurier Galicyjski (243–244) 18 grudnia 2015 – 14 stycznia 2016
2 komentarzy
józef III
16 lutego 2016 o 10:32non omnis moriar !
vox15
3 listopada 2016 o 20:43Autor fotografował najprawdopodobniej na przeżroczach Orwo ,które były
czasami w sprzedaży w ówczesnej Polsce . Kolorowy film oddaje ducha tamtych czasów -świetna robota i natchnienie dla potomnych.