Tytuł artykułu, to nic innego jak początek znanej polskiej pieśni, do której muzykę i słowa napisał kapitan Adam Kowalski. Czy wiecie Państwo, od kiedy Polacy tak śpiewają o Morzu Bałtyckim? – Śpiewają tak od niedawna, bo zaledwie od roku 1925. Przedtem tak nie śpiewali. Czemu? – Po prostu nie uważali chyba Bałtyku za swoje morze!
Polacy nie byli narodem marynarzy Polacy nie byli narodem morskim. Morze było dla nich czymś groźnym, czego lepiej było nie badać zbyt dokładnie. Wystarczało, jak się polizało zanurzony w morskiej wodzie palec i stwierdziło ze zdziwieniem, że morska woda jest jednak słona. Zaraz ktoś zawoła, że to nieprawda, bo Gall Anonim już w roku 1113 napisał, jak to Polacy śpiewali:
Naszym przodkom wystarczały ryby słone i cuchnące,
My po świeże przychodzimy, w oceanie pluskające!
Ojcom naszym wystarczało, jeśli grodów dobywali,
A nas burza nie odstrasza ni szum groźny morskiej fali.
Nasi ojce na jelenie urządzali polowanie,
A my skarby i potwory łowim, skryte w oceanie.
Ależ pamiętam te słowa, które sugerują nie tylko zdobycie przez Polaków wybrzeża morskiego, ale i rozpoczęcie przez nich na tym wybrzeżu jakiejś konkretnej gospodarki morskiej, tylko nie zapominajmy, że Gall Anonim lubił sobie czasami pofantazjować, żeby było ładniej i wznioślej. Dlatego uważam, że Gall Anonim zostawił nam po sobie ładny wierszyk, ale tylko wierszyk i założę się, że w wojsku Krzywoustego nikt takiej piosenki nie śpiewał…
U swego zarania Polska nigdy nie posiadała wybrzeża morskiego i od strony północnej kończyła się mniej więcej na wysokości Bydgoszczy. Chcąc dojść do morza trzeba było pokonać plemiona pomorskie zamieszkujące tereny na północ od polskiej granicy. Polacy kilkakrotnie tak robili i tylko po takich walkach, w których pokonali broniących się Pomorzan, mogli w końcu zobaczyć morze.
Wiadomo jak się lubi agresora, więc nic dziwnego, że Pomorzanie przeganiali Polaków, gdy tylko nadarzała się do tego okazja. Dopiero zwycięska wojna trzynastoletnia z Zakonem Krzyżackim dała Polsce trwałe dojście do morza w obrębie Pomorza Gdańskiego. Nastąpiło to w roku 1466 i trwało do roku 1793, kiedy w wyniku II rozbioru, Prusy ostatecznie odebrały Polsce owe połączenie z morzem. Odepchnięcie Polaków od morza wzmocnione zostało całkowitą likwidacją państwa polskiego, które nastąpiło niebawem.
Dla Polaków była to niewyobrażalna tragedia, która przypomnijmy, trwała PONAD STO DWADZIEŚCIA LAT! A przedtem? Owe 327 lat, kiedy niepodległa Polska miała wolny dostęp do morza? Nie był to czas wystarczający dla uczynienia z Polaków narodu marynarzy?
Wiadomo, że proces taki byłby długotrwały, kosztowny i w swym początkowym okresie musiałby zostać oparty o fachowców zagranicznych. W podobnej sytuacji Rosja, też jak Polacy naród raczej „wsiowy”, zdobyła się jednak na wysiłek, który zakończył się wspaniałym rezultatem. A Polacy? Przynajmniej na początku, ograniczyli się jedynie do lizania mokrego, słonego palca. Polska, zwyczajnie nie wykorzystała szansy, jaka się jej nadarzyła. Polacy nie potrafili zbudować statku, ani go prowadzić, ani nim dowodzić.
Gadanie o polskiej flocie wojennej, która zniszczyła na Zalewie Wiślanym flotę krzyżacką, jest opowiadaniem bajek. To nie była flota polska. Jeszcze od biedy można by ją nazwać flotą gdańską. Była to wynajęta przez Gdańsk zbieranina tak zwanych kaprów, czyli z holenderska, wolnych właścicieli uzbrojonych statków handlowych, którzy wynajmowali się równie do przewozu towarów, jak też do napadów na inne statki, zachowując przy tym pozory działalności zgodnej z ówczesnym prawem.
Kaper – to słowo było używane tylko na Morzu Północnym i na Bałtyku. Gdzie indziej nazywano ich korsarzami. Dzisiaj byli flotą gdańską, a jutro mogli zostać flotą chińską, gdyby cesarz zapłacił im więcej niż Gdańsk. To przede wszystkim w ogóle nie byli Polacy. Byli to głównie Niemcy, ale i Duńczycy i Holendrzy. Oto kilku z nich. Kapitanowie okrętów kaperskich walczący z Krzyżakami na Zalewie: Klaus Klockener, Hans Bornholm, Michael Ertmann, Jesse Bunde, Eler Bokelman, Hartwig Cordes, Hildebrand vom Walde. Chcecie Państwo jeszcze? To proszę. Też uczestnicy bitwy na Zalewie. Dwóch absolutnych bandytów. Już nawet nie kaprów, a zdecydowanych piratów. Wilhelm Peterson i Matthias Schulte, których powieszono później w Lubece za rozboje i morderstwa. To miała być ta polska flota??
Wynajmowanie kaprów skończyło się za czasów króla Batorego, którego drażniła samodzielność Gdańska i który postanowił „nauczyć gdańszczan rozumu” wypowiadając im formalną wojnę. Tym razem kaprowie wynajęci przez króla mieli atakować gdańszczan. Kaprom jak zawsze, było wszystko jedno kogo mordują. W tej wojnie nie przydali się jednak na wiele, zaś wojna z Gdańskiem została przez króla, a nawet gorzej, bo można powiedzieć, przez Rzeczpospolitą (!), sromotnie przegrana.
Po początkowych sukcesach w polu, armia polska okazała się zupełnie bezradna podczas prób zdobywania ufortyfikowanego Gdańska. W końcu to nie król nauczył rozumu gdańszczan, a gdańszczanie nauczyli rozumu narwanego Madziara.
Próba tworzenia polskiej floty
Następny po Batorym król Zygmunt III Waza był pierwszym, który na serio wziął się za tworzenie polskiej floty. Kupowano nowe okręty, przerabiano i remontowano stare. Dowództwo i większość marynarzy nadal było cudzoziemcami, ale byli też wśród nich miejscowi Kaszubi i Polacy. Flota na serio zaczynała być flotą polską! W roku 1627 młodziutka polska flota rozbiła pod Oliwą flotę szwedzką, przerywając blokadę Gdańska. Niestety. Zygmunt III najwyraźniej nie chciał używać tej floty do obrony interesów Polski, a potrzebna mu ona była tylko do załatwiania jego prywatnych sporów dynastycznych ze Szwedami. W roku 1629 odesłał więc polską flotę do Wismaru, pod dowództwo Wallensteina, habsburskiego dowódcy walczącego ze szwedzkimi przeciwnikami naszego króla Zygmunta. Do Wismaru popłynęły najlepsze polskie okręty: „Król Dawid”, „Tygrys”, „Wodnik”, „Arka Noego”, „Delfin”, „Panna Wodna”, „Biały Pies”, „Święty Jakub”, i „Feniks”. Do dziś nie wiadomo, czy okrętów było 9, czy może 10. W każdym razie wszystkie, jakie tam popłynęły, zostały zmarnowane. Cała ta wyprawa Wallensteina była poronionym pomysłem, który nas kosztował najbardziej, bo królewska głupota zniszczyła młodziutką, mającą kilka lat zaledwie polską flotę.
Osiem polskich okrętów ocalałych w Wismarze przejęli Szwedzi… Dzieło odbudowania polskiej floty podjął syn i następca Zygmunta, król Władysław IV. Od samego początku król w tym działaniu borykał się z brakiem pieniędzy. Na flotę nie chciała płacić szlachta, ani nawet Gdańsk, który w nowej flocie widział dla siebie raczej konkurencję. Głównie z prywatnych zasobów króla przebudowano 11 okrętów handlowych na wojenne, dokonano też zakupów broni i jednego bodaj okrętu w Holandii.
Oprócz budowy i uzbrajania okrętów trwały prace przy fortyfikacji portów we Władysławowie i Kazimierzowie. Największymi okrętami Władysława IV były trzy galeony: „Wielkie Słońce” 32 armaty, 60 marynarzy i 45 żołnierzy piechoty morskiej, „Czarny Orzeł” 24 armaty, 50 marynarzy i 45 żołnierzy oraz „Prorok Samuel” 24 armaty, 45 marynarzy i 40 żołnierzy. Z powodu braku funduszy trzeba było jednak porzucić myśl o polskiej flocie i już gotowe okręty zostały po prostu sprzedane. Od tego czasu aż do rozbiorów, w Polsce nawet już nie myślano o flocie.
No i tak się stało, że ponad trzysta lat Polski nad Bałtykiem dało efekt bardziej niż żałosny. Nie popisali się Polacy. Historycy różnie o tym piszą, ale mnie wydaje się, że tworzenie polskiej floty była niemożliwe tak długo, jak długo wśród narodu polskiego nie było wyraźnej woli, żeby taka flota powstała. Żeby powstała polska flota, Polacy musieliby zacząć wreszcie myśleć o morzu, a nie o Dzikich Polach. Musieliby zrozumieć, że prawdziwe bogactwo jest na morzach, a nie na stepach. Wtedy, kiedy próbowano stworzyć polską flotę, nie było, jak by to teraz powiedzieć, polskiego lobby morskiego, które by zmuszało rządzących, nie okazjonalnie, ale stale, nie tylko króla, ale i sejm, do zajęcia się gospodarką i polityką morską, a bez takiego lobby szansa na polską flotę była zerowa.
Ktoś, kto nie wykorzystuje szansy jaką dali mu przodkowie, lokalizując go nad morzem i dając mu dodatkowo w posiadanie duży port nad Bałtykiem, jest po prostu ciężkim frajerem. Niby oczywiste, ale Polacy, jako naród, musieli przejść piekło zaborów, żeby to zrozumieć. Zabory skończyły się pod koniec roku 1918 i każdy kto przeżył okropności I wojny światowej miał szansę ten proces obserwować. Zrzucanie z siebie poszczególnych zaborców za każdym razem wyglądało inaczej. Najłatwiej poszło z Austrią, bo tam właściwie nie było prawdziwych Austriaków i dlatego imperium Habsburgów rozpadło się jako pierwsze. Rosja zajęta była swoją rewolucją i prawdziwym problemem dla Polski stała się dopiero w roku 1920. Natomiast pozbycie się Niemców było procesem bardzo długim i niebezpiecznym i nie wiem czemu przedstawiane jest w naszej historii jako incydent nieciekawy i mało znaczący.
Powiedzmy sobie to od razu. Armia niemiecka stacjonująca wtedy na terenach polski, była największą siłą militarną w tej części świata i mogła sobie bardzo łatwo poradzić z odradzającym się wojskiem polskim. Wydarzenie w Berlinie, jakie miały miejsca na początku listopada 1918 r., spowodowały, że ta armia przestała być centralnie dowodzona i to stało się powodem jej skłonności do różnych, dziwacznych czasem, zachowań. W wyniku tak zwanej rewolucji listopadowej w Berlinie i abdykacji cesarza, w oddziałach niemieckich zaczęło się tworzenie Rad Żołnierskich i to one powoli stały się jedyną władzą, której niemiecki żołnierz chciał słuchać. Żołnierz niemiecki owszem, miał tej wojny dość, ale to nie znaczy, że było mu zupełnie wszystko jedno co się teraz stanie z nim i z jego państwem.
„Polak odbiera broń niemcowi”?
Na podstawie kapitulacji z dnia 11 listopada 1918 Niemcy podpisali z aliantami rozejm i zaczęli się wycofywać z zajętych wcześniej przez siebie terenów Francji, Belgii, Alzacji i Lotaryngii. Tak było na Zachodzie, a w Polsce? – W jakiej Polsce? – można zapytać. Takiego państwa jeszcze wtedy nie było! 10 listopada Józef Piłsudski powrócił do Warszawy z internowania w Magdeburgu. W Warszawie zastał sytuację dość wybuchową. Wojskami niemieckimi zarządzała Rada Żołnierska mieszcząca się w Pałacu Namiestnikowskim, zaś dotychczasowy głównodowodzący, generalny gubernator okupowanego przez Niemców Królestwa Polskiego, generał pułkownik Hans Besseler został odsunięty od władzy.
Nastroje warszawskiej ulicy były bardzo radykalne i rewolucyjne. Coraz większy posłuch znajdowali chętni do ataku na Niemców celem wyparcia ich z Warszawy. Był to pomysł zupełnie idiotyczny, tym bardziej, że walka z Niemcami była niepotrzebna. Niemcy nie mieli chęci okupowania zdobytych podczas wojny terenów Królestwa Polskiego. Na rozmowach z niemiecką Radą Żołnierską Piłsudski dowiedział się, że Niemcom chodzi tylko o spokojną ewakuację do Niemiec i będą wdzięczni każdemu, kto im pomoże taką ewakuację zorganizować. Rada wyrażała opinię większości żołnierzy niemieckich, ale przecież nie wszystkich. Znane było stanowisko Niemców stacjonujących na Cytadeli, to jest batalionów Donaueschingen, Diedenhofen i Garnizonowej Kompanii Karabinów Maszynowych, którzy nie przyjmowali zwierzchności Rady i zamierzali stawić Polakom opór. To nie był żart. To było 2000 uzbrojonych po zęby, bitnych i ostrzelanych żołnierzy, którzy mogli zetrzeć na proszek siły warszawskiego POW.
Warszawiacy nie byliby jednak sobą, gdyby nie zaczęli kombinować po swojemu. Wymyślili więc, że będą rozbrajać przechodzących ulicami żołnierzy niemieckich, a zdobytą w ten sposób bronią przegonią Niemców z Warszawy. Gorzej, bo zaczęli tu i ówdzie właśnie tak robić, prowokując tym Niemców do riposty. I wtedy Piłsudski się wściekł! Miał już uzgodnione z Radą Żołnierską spokojną i planową ewakuację niemieckiego garnizonu, a także przejmowanie pozostających po nich koszar, gdy tu mu jacyś nadgorliwcy…
Zwymyślał więc „bohateniktrów” tak, jak to tylko On potrafi ł i kazał im skonfiskowaną broń zwrócić Niemcom. I co Państwo powiedzą? Oddali Niemcom tę broń i jeszcze grzecznie przeprosili. Piłsudskiego słuchali nawet najwięksi rozrabiacy. Żeby ostatecznie załatwić sprawę, 11 listopada na wiecu przed Pałacem Namiestnikowskim Piłsudski w imieniu narodu polskiego oficjalnie wziął pod swoją opiekę urzędującą tu Radę Żołnierską, a z nią wszystkich Niemców w Warszawie. I tak, szczęśliwie, niebezpieczeństwo zostało zażegnane. Polacy podstawiali pociągi, do których spokojnie ładowali się Niemcy. Niektórzy, faktycznie, zostawiali Polakom swoją broń, ale chyba większość z nich pojechała jednak z bronią.
Jest takie „sztandarowe” zdjęcie, które można nazwać – „Polak odbiera broń Niemcowi”. Gdy jest jakaś rocznica, wstawiają to zdjęcie do gazet. Nam się sugeruje, że to jest pojedyncze zdjęcie. Ale naprawdę jest to seria zdjęć. Sam widziałem kilka dalszych, nie pokazywanych nigdy w prasie, na których ci sami Polacy i „Niemcy” rozmawiają sobie po przyjacielsku. Zdziwicie się Państwo, gdy powiem, dokąd udawały się pociągi z niemieckimi żołnierzami. Otóż nie do Berlina jakby się Państwu wydawało, a najczęściej szły one do… Poznania! Czasem do Torunia. Poznańskie i Pomorze w powszechnym przekonaniu Niemców, były „odwiecznie” niemieckie. To był ich kraj, do którego zgodzili się wrócić po przegranej wojnie, ale przecież nie dokądś dalej. Oddanie tych ziem Polakom nie mieściło się Niemcom w głowach! To dlatego potrzebne było Powstanie Wielkopolskie. Bez walki Niemcy nigdy by tych ziem nie oddali…
Powstanie polskiej floty
O tym, że wojna ma się ku końcowi wiadomo było już od wielu miesięcy. Pierwszego października 1918 w warszawskim Towarzystwie Handlu i Żeglugi na Wiśle, z inicjatywy przybyłego z marynarki rosyjskiej kontradmirała Kazimierza Porębskiego, założono organizację pod nazwą Stowarzyszenie Pracowników na Polu Rozwoju Żeglugi „Bandera Polska”. Stowarzyszenie miało zajmować się sprawami morza i gospodarki morskiej, miało wśród społeczeństwa polskiego popularyzować ideę powrotu polski nad Bałtyk oraz propagować służbę w marynarce wojennej i handlowej.
Jako swoje pierwsze działanie Stowarzyszenie przyjęło opracowanie planu przejęcia od Niemców żeglugi wiślanej. Towarzystwo Handlu i Żeglugi dobrze znało stan posiadania Warschauer Schifffahrtsgruppe, niemieckiego przedsiębiorstwa żeglugowego gospodarującego na Wiśle. Schifffahrtsgruppe miała w Warszawie 25 bardzo dobrych i nowoczesnych statków parowych, 20 motorówek i około 100 barek. Chodziło o to, żeby w chwili wycofywania się Niemców z Warszawy, uniemożliwić ewakuację tych statków w głąb Niemiec. 10 listopada 1918, komandor Bogusław Nowotny (pochodzący z floty austriackiej), podpisał w niemieckiej Radzie Żołnierskiej umowę, na podstawie której Polacy przejęli cały majątek Schifffahrtsgruppe w zamian za przewiezienie do Torunia niemieckiego personelu żeglugowego wraz z rodzinami.
Przez całą noc z 10 na 11 listopada wrzała gorączkowa praca nad obsadzaniem statków polską załogą. Zajmowano i obsadzano polskimi posterunkami warsztaty, magazyny, biura i przystanie. Na rano Polska, jeszcze o tym nie wiedząc, miała już liczną i nowoczesną flotę wiślaną. Zgodnie z umową zaczęła się ewakuacja Niemców do Torunia. 12 listopada o godzinie 4 rano do podstawionego, polskiego już statku wkroczył były gubernator generalny, generał pułkownik Hans Besseler z całym swym otoczeniem. Jego też odwieziono do Torunia.
18 listopada, ministrowi spraw wojskowych generałowi Sosnkowskiemu zgłoszono postulat utworzenia na bazie zgromadzonego sprzętu, polskiej marynarki wojennej. 28 listopada Naczelnik Państwa Józef Piłsudski wydał rozkaz nakazujący utworzenie takiej marynarki. Dekretem Naczelnika Państwa natychmiast powołano Sekcję Marynarki Wojennej przy ministerstwie spraw wojskowych. Można więc powiedzieć, że polska flota wtedy właśnie powstała, ale powstanie polskiej floty było inicjatywą oddolną, rozpoczętą i kontynuowaną przez ludzi mocno zaangażowanych w sprawy żeglugi, ale bynajmniej nie ludzi władzy. Byli to Polacy wykształceni w szkołach zaborców. Kadra marynarska, jakiej Polska nie miała nigdy w całej swej historii. Władza otrzymała od tych ludzi flotę niejako podaną na talerzu, ale trzeba przyznać, że natychmiast przyjęła tę inicjatywę i nie szczędziła wysiłków dla jej rozwoju…
Na lewym brzegu Narwi, tuż przed jej ujściem do Wisły, nieomal naprzeciw twierdzy modlińskiej znajduje się dość duża zatoka, którą już w roku 1900 pogłębiono, przeznaczając na przystań dla statków pływających po Wiśle. W miarę upływu lat przystań modyfikowano, dobudowując do niej składy, magazyny i warsztaty. W roku 1918 przystań modlińska stała się bazą polskiej floty wiślanej, którą tam właśnie zgromadzono. Wśród zdobytych dla Polski statków nie było jednak okrętów wojennych, stało się więc konieczne przerabianie statków cywilnych na wojskowe. Powstało wtedy pojęcie tak zwanego „statku uzbrojonego”, czyli takiej właśnie przeróbki. Statkom cywilnym dodawano pancerze z płyt stalowych i montowano na nich działa i karabiny maszynowe. Te przebudowy wykonywały warsztaty znajdujące się na przystani, zaś w twierdzy modlińskiej znajdowały się magazyny z zaopatrzeniem dla tworzącej się marynarki wojennej.
Do Modlina przeniesiono z Warszawy biura i administrację kadr. Modlin stawał się pierwszą polską bazą marynarki. Była to na razie flota tylko rzeczna, bo do Bałtyku Polska wciąż jeszcze nie miała dostępu. Na konferencji paryskiej spierano się o przyszłe granice Polski. Lobby niemieckie miało oparcie w delegacji Wielkiej Brytanii, Polaków zaś wspierali Francuzi. Specjalna komisja do spraw Polski pod przewodnictwem dyplomaty francuskiego Julesa Martina Cambon postulowała oddanie Polsce Gdańska i Górnego Śląska bez głosowania ludności. Omalże się to udało, ale przeciwko temu kategorycznie zaprotestowała Wielka Brytania, zaś Stany Zjednoczone jakoś nie potrafi ły się zdecydować. Wszystko to bardzo przeciągało sprawę. Niemcy widzieli w tym szansę na korzystniejszy dla siebie przebieg granicy. Wszędzie, a szczególnie w Gdańsku urządzali wiece i demonstracje, na których głośno przedstawiano krzywdę, jaką wyrządza się Niemcom i domagano się poszanowania choćby tylko minimalnych praw narodu niemieckiego.
Tak to, mniej więcej, było przez nich przedstawiane. Jeśli zaś chodzi o Wisłę, to Niemcy zamknęli się za tak zwaną linią demarkacyjną przebiegającą na Wiśle na południe od Torunia, pomiędzy Otłoczynem i Silnem. Za tą linią pilnowała Wisły Weichselschutzflotille, czyli Wiślana Flotylla Strażnicza. Była to ochotnicza formacja paramilitarna, nieomal prywatna, która jednak stanowiła w tym regionie siłę sporą i realną. Podzielona była na dwie grupy: Danzig i Thorn ( Gdańsk i Toruń). Podobnie jak to robili Polacy, Niemcy też wykorzystywali statki uzbrojone. Agresywne zachowanie się strony niemieckiej często doprowadzało do zatargów i incydentów zbrojnych. Najpoważniejszy incydent wydarzył się dnia 2 listopada 1919.
Polski statek uzbrojony „Różycki” podczas patrolu na Wiśle niechcący przekroczył linię demarkacyjną. Statek natychmiast został ostrzelany przez niemiecki posterunek graniczny i statek uzbrojony „Möwe”. Dowódca „Różyckiego” częściowo z chęci wyjaśnienia incydentu, a częściowo i z konieczności ratowania statku (postrzelany „Różycki” nabierał wody), dobił do brzegu, gdzie polscy marynarze, pomimo tego, że kilku z nich było rannych, zostali aresztowani i zwolniono ich dopiero na stanowcze żądanie władz polskich. Natomiast statku Niemcy nie oddali. Służył później w grupie Thorn pod nazwą „Reiher”…
Pierwsza polska baza morska
Tak więc pierwsza polska baza morska znajdowała się nie nad morzem, a na lewym brzegu rzeki Narwi, tuż koło twierdzy modlińskiej. Założono ją w połowie stycznia 1919 roku. W budynkach położonych wokół zatoki portowej urządzono koszary, kwatery oficerskie i warsztaty. Marynarka miała swoje magazyny w dawnym spichrzu zbożowym na końcu cypla przy ujściu Narwi do Wisły. Pierwszym komendantem Portu Wojennego Modlin został kapitan marynarki Walerian Antonowicz, który został jednocześnie dowódcą tworzonego od połowy lutego 1919 r. Batalionu Morskiego. Była to jednostka kadrowa dla przyszłej floty morskiej, mającej służyć już na odzyskanym wybrzeżu.
W pewnej odległości od portu, idąc w stronę Wisły, znajdowały się koszary Oddziału Zapasowego Marynarzy, którego pierwszym dowódcą był porucznik marynarki Eugeniusz Pławski. Oddział Zapasowy szkolił ochotników do Batalionu Morskiego. Po drugiej stronie Wisły w miejscowości Kazuń 9 lipca 1919 założono Szkołę Marynarzy. Taka szkoła była dla polskiej marynarki konieczna. Wśród zgłaszających się do służby w polskiej Marynarce Wojennej brakowało podoficerów i marynarzy. Należało jak najszybciej wyszkolić taką kadrę i stąd Szkoła Marynarzy powstała na długo przed powstaniem szkoły oficerskiej. Wojna polsko-bolszewicka na rok przerwała działanie szkoły, która po wojnie wznowiła działalność w Świeciu nad Wisłą jako Szkoła Specjalistów Morskich.
Pierwsze miesiące istnienia bazy morskiej w Modlinie były dla pełniących tam służbę koszmarem. Brakowało wszystkiego. Przede wszystkim opału, a był to, pamiętajmy, środek zimy. Dodatkowo koszary były zrujnowane, brakowało szyb w oknach, w toaletach nie było wody, bo pękały zamarznięte rury. Nie było mundurów, brakowało pościeli. Nie było pieniędzy na wypłatę żołdu. I tak dalej. I tak dalej. Poprawiało się, ale bardzo powoli. Kilkakrotnie dochodziło do jawnego buntu marynarzy. Raz porwano pociąg na stacji w Modlinie i po przyjeździe do Warszawy, zaatakowano koszary na warszawskiej Pradze. Raz doszło do bitwy pomiędzy załogą Portu Wojennego i Szkołą Marynarzy.
Ci nasi pierwsi marynarze nie należeli do grzecznych chłopców. Wściekali się dość łatwo, tym bardziej, że tak naprawdę, to ich po prostu oszukano. Podczas werbunku przedstawiali im wspaniałą służbę, piękne umundurowanie i oczywiście poznawanie świata i morskie przygody. Dostali wyziębione koszary i zamarznięte wychodki. Wiosną 1919 baza w Modlinie uzyskała trzy duże statki uzbrojone, pięć mniejszych i cztery łodzie motorowe. Pod dowództwem porucznika Stefana Shmidta rozpoczęły się pierwsze patrole na Wiśle. Ze względu na kontrolowanie przez Niemców linii demarkacyjnej, patrole nie należały do łatwych. Zawsze można było liczyć się z niemiecką prowokacją. Wkrótce na patrole mógł wypływać tylko statek uzbrojony „Wisła” i cztery motorówki. Reszta statków została odesłana do Flotylli Pińskiej walczącej z bolszewikami. Na początku stycznia 1920 roku Polska rozpoczęła przejmowanie od Niemców Pomorza. 17 stycznia ruszył w stronę Gdańska statek uzbrojony „Wisła”. Brzegami rzeki posuwał się Batalion Morski. Zajmowano porty kolejno w Toruniu, Fordonie, Grudziądzu i Tczewie. 10 lutego na plaży pod Puckiem odbyły się uroczyste zaślubiny Polski z morzem. Na stojących w puckim porcie szkutach, na maszty wciągnięto polskie bandery. Taki był początek Polskiej Marynarki Handlowej. – No, to nareszcie na morzu!
Autor: Szymon Kazimierski/ Kurier Galicyjski,18 lipca–14 sierpnia 2014 nr 13 (209)
Dodaj komentarz
Uwaga! Nie będą publikowane komentarze zawierające treści obraźliwe, niecenzuralne, nawołujące do przemocy czy podżegające do nienawiści!