Zwycięstwo pod Kłuszynem to kolejny majstersztyk staropolskiego wodza. Udało się Ostrogskiemu, Tarnowskiemu, Batoremu na spółkę z Zamojskim, Chodkiewiczowi, dlaczego miałby zawieść Żółkiewski, dowódca nie mniej wytrawny i doświadczony. Tyle że dzięki „kłuszyńskiemu manewrowi” rozbił za jednym zamachem nie tylko wrogą armię, która maszerowała z odsieczą pod Smoleńsk, ale i sojusz Moskwy ze Szwecją. Na dokładkę przeprowadził carską elekcję królewicza Władysława.
W lutym 1609 roku car Wasyl Szujski, nie radząc sobie z drugim Dymitrem Samozwańcem (pierwsze skrzypce w jego armii grali polscy najemnicy), zawarł w Wyborgu sojusz z królem Szwecji Karolem IX Sudermańskim. W zamian za 8 tys. cudzoziemskich najemników i wyszkolenie moskiewskiego rekruta dla formowanej w Nowogrodzie Wielkim przez carskiego siostrzeńca księcia Michaiła Skopina-Szujskiego nowej armii car potwierdził zrzeczenie się pretensji do Inflant i oddał zachodnią Karelię. Najemników miał utrzymywać skarb moskiewski. Po uporaniu się z Samozwańcem Rosjanie mieli wesprzeć Szwedów w wojnie z Rzecząpospolitą o Inflanty.
Współpraca przyniosła błyskawiczne efekty: do końca 1609 roku armia Skopina-Szujskiego i najemnicy generała Jakuba De la Gardiego wyparli za Wołgę większość oddziałów Samozwańca. Dzięki temu pod kontrolą Moskwy znalazły się zamki położone między stolicą a Smoleńskiem.
Król polski Zygmunt III Waza, czując, czym grozi mu sojusz Moskwy i Sztokholmu, już we wrześniu 1609 roku ruszył na Smoleńsk. Jednak nadzieje wzięcia twierdzy bez walki rychło prysły: wojewoda smoleński Michaił Szein ani myślał o kapitulacji. Szansa, że doczeka odsieczy, była duża – w polskim obozie brakowało piechoty oraz artylerii (zaczęto ją ściągać z Rygi dopiero wiosną 1610 roku), i nikt nie miał pomysłu na zdobycie potężnej twierdzy. Padła dopiero w czerwcu 1611 roku, po prawie 22 miesiącach.
W lutym 1610 roku Zygmunt III zawarł z dostojnikami Samozwańca układ o warunkach carskiej elekcji królewicza Władysława. Mglistymi obietnicami żołdu pozyskał oddziały księcia Romana Różyńskiego (po jego śmierci w marcu komendę nad nimi objął płk Aleksander Zborowski). Tymczasem w marcu tego roku Samozwaniec zbiegł do Kaługi, porzucili go polsko-litewscy najemnicy, z wyjątkiem żołnierzy Jana Piotra Sapiehy, zaś Moskwa została odblokowana. Dla polskiego władcy perspektywa była niewesoła, bo obóz Wasyla Szujskiego rósł w siłę. 12 marca 1610 roku do Moskwy triumfalnie wjechał książę Skopin-Szujski. Wygłodzona półtoraroczną blokadą ludność potraktowała go jak zbawcę, który z pomocą zamorskich najemników pokona znienawidzonych Lachów. Mówiono, że mógłby zastąpić – najlepiej od zaraz – nieudolnego cara. Wprawdzie książę nie miał takich ambicji, ale i tak miesiąc później został otruty. Wszyscy wiedzieli, że jak bardzo car i jego bracia nienawidzili Skopina-Szujskiego, uznano więc, że to oni mają na rękach jego krew. Tragedia przelała czarę goryczy – ludność oraz bojarzy odwrócili się od cara i jego klanu.
Zaczęły się również tarcia ze Szwedami. Kiedy Szujski uporał się z Samozwańcem, nie był już skory dotrzymać układu z Wyborga, nie spieszył się też z wypłatą żołdu najemnikom. Skończyło się na tym, że De la Gardie, aby zachować dyscyplinę w swoich oddziałach, rozlokował je w podmoskiewskich wsiach.
Na czele armii, która miała iść z odsieczą Smoleńskowi, stanął Dymitr Szujski. Pięćdziesięcioletni brat cara był przeciwieństwem Skopina-Szujskiego. Jeden z moskiewskich świadków opisał go zgoła jako birbanta: [Wasyl Szujski] dał na jego [Skopina-Szujskiego] miejsce wojewodę serca niewalecznego, otaczającego się rzeczmi zniewieściałymi, a lubującego się w wytworności i jedzeniu, zamiast w napinaniu łuku i zaprawianiu kopii. W czerwcu w Możajsku zebrało się ok. 30 tys. żołnierzy. Korpus De la Gardiego oraz regimenty piechoty Everta Horna dołączyły do wojsk moskiewskich już w czasie przemarszu pod Kłuszyn. Szujski dla osłony koncentracji i śledzenia działań Polaków przesunął z Rżewa pod Cariewo Zajmiszcze (miejscowość między Wiaźmą a Kłuszynem) 6-8 tys. żołnierzy pod dowództwem wojewodów Fiodora Jeleckiego i Grigorija Wałujewa.
Kiedy w polsko-litewskim obozie pod Smoleńskiem dowiedziano się o przygotowaniach strony moskiewskiej, postanowiono działać. Na czele wojsk, które miały stawić czoło nadchodzącemu zagrożeniu, stanął hetman Stanisław Żołkiewski. W trzeciej dekadzie maja wyruszył spod Smoleńska z tym, co miał pod ręką: 2 tys. jazdy i 1 tys. piechoty oraz kilkom lekkimi armatami. Po drodze miały dołączyć oddziały pułkowników Marcina Kazanowskiego i Samuela Dunikowskiego, jednak Żółkiewski najbardziej liczył na pułk Zborowskiego, który po porzuceniu Samozwańca wałęsał się między Smoleńskiem a Wiaźmą. W połowie czerwca oddziały hetmańskie dotarły pod Białą, której przed szwedzkimi najemnikami Pierre`a De la Villego bronił garnizon pod komendą Aleksandra Korwin-Gosiewskiego. Kiedy okazało się, że kilkanaście dni wcześniej wróg przerwał oblężenie, Żółkiewski skierował się na południe, w okolice Szujska. Tutaj przyłączyły się do niego pułki Kazanowskiego i Dunikowskiego. Żołnierze Zborowskiego mieli dołączyć do hetmana w razie niebezpieczeństwa.
A to było na wyciągnięcie ręki: 24 czerwca pułki Żółkiewskiego przybyły pod Cariewo Zajmiszcze, gdzie doszło do pierwszego starcia z oddziałami Jeleckiego i Wałujewa. Hetmanowi sprzyjało szczęście: przeciwnik po krótkiej walce dał się otoczyć w umocnionym obozie, a i wreszcie przełamał się Zborowski i jego podkomendni, którzy, mimo mglistych profitów, przyłączyli się do oddziałów królewskich. Dzięki temu liczebność wojsk Żółkiewskiego wzrosła do ok. 10 tys. żołnierzy.
Mimo to ich sytuacja była nie do pozazdroszczenia. Na zdobywanie warowni Jeleckiego i Wałujewa nie było czasu i sił, a ze wschodu zagrażał Szujski. Żółkiewski znalazł się w potrzasku. Na szczęście dzięki sprawnemu wywiadowi dowiedział się, że nieopłaceni najemnicy De la Gardiego i Horna są na skraju buntu. Co więcej, w końcu czerwca w obozie hetmańskim pojawili się emisariusze najemników, którzy poinformowali go, że część oddziałów jest gotowa porzucić moskiewskie szeregi. Tak narodził się plan śmiałego manewru, który miał doprowadzić do walnego starcia.
Wywiad doniósł Żółkiewskiemu, że 3 lipca wojska moskiewskie staną w okolicach Kłuszyna, wsi w powiecie możajskim, oddalonej 18 km na północny wschód od polsko-litewskiego obozu. W drugiej połowie XVII wieku osada stała się gniazdem rodowym książąt Golicynów, a w 1934 roku urodził się w niej Jurij Gagarin, radziecki kosmonauta-pierwszy człowiek w przestrzeni kosmicznej.
W Kłuszynie do armii Szujskiego dołączyli najemnicy, aby następnego dnia wspólnie ruszyć pod Cariewo Zajmiszcze i uderzyć na pułki hetmańskie. 3 lipca na naradzie z oficerami Żółkiewski przyjął plan zaskoczenia przeciwnika nagłym manewrem. Siłę uderzeniową stanowiło 7 tys. jazdy (przede wszystkim husaria) i 200 piechurów.
Pułki wyruszyły na pole bitwy tuż przed zachodem słońca, aby Jelecki i Wałujew nie połapali się, że hetman pod ich nosem pozostawił jedynie 700 jazdy, 800 piechurów i 3 tys. Kozaków zaporoskich. Żołnierzy hetmańskich czekał forsowny marsz przez las pogrążony w księżycowej, krótkiej lipcowej nocy. Na pokonanie 18 km mieli mniej więcej siedem godzin. Było to bardzo trudne przedsięwzięcie logistyczne, gdyż chodziło nie tylko o szybkość, ale również o zachowanie sprawności bojowej pułków. Dobra kondycja koni była nie mniej ważna niż forma żołnierzy. Aby ekonomicznie rozłożyć siły, tempo nie było zbyt forsowne: zamiast przyjętej prędkości 5-6 km/h, wojska polsko-litewskie poruszały się nieco ponad 2,5 km/h, wliczając krótkie odpoczynki. Jeśli wziąć pod uwagę fatalny stan moskiewskich traktów, uciążliwość marszu w nocy, nieznajomość terenu, a także niepełne informacje o dyslokacji sił przeciwnika, był to nie lada wyczyn.
4 lipca ok. godz. 3 jako pierwsze w okolice Kłuszyna dotarły chorągwie idącego na szpicy pułku Zborowskiego. Przednie oddziały, mimo dobrego przewodnika, zabłądziły i dopiero na odgłos trąbki sygnałowej we wrogich obozach (był to zapewne alarm) trafiły do celu. W błocie za to ugrzęzły armaty, które wraz z piechotą zamykały kolumnę marszową. Jednak nie było czasu do stracenia. Przed wojskami hetmańskimi rozciągała się równina, na lewo las, na prawo rzeczka Gżać, a w głębi dwa obozy – moskiewski i szwedzki. Jedyną przeszkodą odgradzająca je od Polaków i Litwinów była wioska Preczystoje i ustawiony w poprzek płot. Zabudowania w mig podpalono. Gorzej poszło z demontażem ogrodzenia, które przed nadejściem przeciwnika zdołano usunąć jedynie częściowo.
Pożar postawił na nogi Rosjan i ich sojuszników. Wprawdzie nie udało się zaskoczyć wroga w pościeli, ale nagłe pojawienie się dało Żółkiewskiemu przewagę psychologiczną. Jak wspominał Samuel Maskiewicz: Nieprzyjaciel strwożony był nowym ludem. Moskwa ze swojego obozu kobylicami obwarowanego, dosyć i szerokiego, a Niemcy [chodzi o najemników De la Gardiego – aut.] ze swojego, bo osobno od nich stali, jeno się wozami zstaborowawszy, wypadać poczęli bez sprawy, jako to pode ten czas według przypowieści onej: Siodłaj portki, dawaj konia.
Pierwsi do walki ruszyli najemnicy De la Gardiego, którzy szybko wyparli spod płotu Kozaków. Później szwedzki generał ustawił wojsko w dwóch rzutach: w pierwszym piechotę, za nią rajtarię. Natomiast przygotowania w obozie moskiewskim przeciągały się. Część podkomendnych Szujskiego dopiero zbierała się do umacniania obozu, inni niezbyt licznie i ochoczo zbierali się przed obozem. Żołnierze byli zmęczeni, bowiem w czasie przemarszu z Możajska Szujski narzucił mordercze tempo. W 1616 roku De la Gardie, w czasie wstępnych pertraktacji pokojowych w Ładodze, które w następnym roku doprowadziły do zawarcia szwedzko-moskiewskiego pokoju w Stołbowie, stwierdził, że właśnie ten niezrozumiały pośpiech doprowadził do klęski w starciu z Żółkiewskim. Według niego Szujski wyruszył z Możajska w najbardziej upalny czas i szedł z całym wojskiem w pośpiechu jeden dzień do Kłuszyna 40 wiorst [ponad 42,5 km!], i zbrojni ludzie i pod nimi konie byli wymęczeni, a inni zostali w tyle.
Najprościej byłoby uznać, że carski brat spieszył się z odsieczą dla Jeleckiego i Wałujewa. Ale czy tylko? Niewykluczone, że zależało mu na uniknięciu walki po zaćmieniu Księżyca. Kiedy zmierzał pod Kłuszyn, Księżyc wchodził w stadium pełni, która wypadała nocą z 5 na 6 lipca. Z nią miało się zbiec częściowe zaćmienie Księżyca (rzeczywiście doszło do niego 6 lipca tuż po godz. 4 rano). Zabobonni Rusini uważali, że dzień pierwszy [po zaćmieniu Księżyca] od rana jest zły. Co więcej, dwa dni wcześniej (według używanego w państwie moskiewskim kalendarza juliańskiego był to 22 czerwca) Księżyc wszedł w znak Raka, co też traktowano jako zły omen i uważano, że tego dnia nie należy podejmować żadnych ważnych czynności. A car Wasyl Szujski, tak jak jego poprzednicy Iwan Groźny, Borys Godunow czy pierwszy Dymitr Samozwaniec (Grigorij Otriepiew) – był człowiekiem zabobonnym i nadzwyczaj poważnie traktował przepowiednie oraz zjawiska uważane za nadprzyrodzone. Korzystał z porad cudzoziemskich astrologów lub miejscowych szamanów. Można domniemywać, że podobnie myślał jego brat Dymitr, choć w źródłach brak informacji na ten temat.
Kiedy jazda Szujskiego stanęła na pozycjach, zamiast ruszyć do natarcia, przez kilka godzin odpierała ataki husarii. Do starcia z przeważającymi siłami moskiewskimi hetman rzucił najliczniejszy pułk Aleksandra Zborowskiego (ponad 3 tys. ludzi zgrupowanych w 20 chorągwiach). Wspierało go osiem chorągwi husarii i pancernych pułkowników Kazanowskiego i Dunikowskiego (ponad 1 tys. husarzy). Żółkiewski wiedział, że najcięższa przeprawa czeka go właśnie z wojskami Szujskiego, a żołnierze Zborowskiego przewyższali pozostałe pułki wartością bojową i doświadczeniem. Ustawione w szachownice chorągwie stopniowo wchodziły do walki i wielokrotnie – niektóre ponoć nawet dziesięć razy – szarżowały na jazdę moskiewską. Z każdym atakiem polsko-litewski impet słabł. To jedno przypomnę, do wierzenia niepodobno, że drugim rotom się trafiło razów osiem albo dziesięć przyjść do sprawy i potykać się z nieprzyjacielem – wspominał uczestnik bitwy. Jak w automacie: szarża – starcie – bij, zabij – powrót na pozycje – głęboki oddech – łyk wody – kopia lub koncerz w dłoń i z powrotem. Żółkiewski mógł tylko czekać. Dyrygowanie pułkami i chorągwiami spadło na dowódców, którzy osobiście prowadzili jazdę do ataku. A tam, w ścisku bitewnym – pchnięcia, gardy i sygnały do odwrotu.
Niestety, mordercze zmagania zaczęły się przedłużać, bowiem o wiele liczniejszy wróg – niczym wańka-wstańka – po kolejnych ciosach zwierał szeregi. Polskie wojska topniały, husarskie kopie poszły w drzazgi, pozostały tylko szable w garściach. Słabł impet kolejnych szarż. Nawet Żółkiewski zaczął tracić nadzieję: Hetman, bacząc z góry, że nasi jak w otchłań piekielną wpadłszy, długo w pośrodku ich się okrywając, zaledwo kiedy się ukażą z chorągwią, którą a coraz do sprawy wołają, już zwątpił o sobie i o wszystkich nas i jako drugi Jozue ręce do góry trzymając, po wszystek czas o zwycięstwo prosił.
Szujski, widząc kryzys w polskich szeregach, postanowił przejąć inicjatywę. Na pierwszą linię wysunął zaciężnych rajtarów, którzy uruchomili – niczym w podręczniku – maszynkę karakolu. Ten manewr był powszechnie stosowany przez jazdę zachodnioeuropejską: starcie na białą broń poprzedzały salwy z broni ręcznej, aby zmiękczyć przeciwnika. Gdy zbliżała się ława polskiej husarii, pierwsza linia oddała salwę z pistoletów i odjechała do tyłu, ustępując miejsca towarzyszom. Był to kardynalny błąd, bowiem rajtarzy z drugiej linii już nie zdążyli użyć pistoletów. Husaria jak taran zmiotła cały oddział rajtarski. Następne rzuty jazdy Żółkiewskiego przebiły się przez wrogie szyki, zmuszając do ucieczki resztą wojsk Szujskiego. Rozpoczęła się pogoń. Polskie chorągwie wdarły się do obozu moskiewskiego główną bramą i jechały na karkach przeciwnika aż 6 km. Sam obóz nie został jednak wzięty, pozostało w nim około 5 tys. moskiewskich żołnierzy, którzy przygotowali się do oblężenia.
Tymczasem na lewym skrzydle równie twardy orzech do zgryzienia miał starosta chmielnicki Mikołaj Struś, dowodzący ponad 1,5 tys. zgrupowaniem, oraz książę Janusz Porycki z ok. 1 tys. żołnierzy. Szarże przez na wpół rozebrany płot były prawdziwą ekwilibrystyką. A i muszkieterzy De la Gardiego stawali nieźle: Ciężkie potykanie było, gdyż jedni płoty mijać musieli, dziury zaś niewielkim miejsce między płotami połamane wychodziły, gdzie wielką szkodę w koniach, w pacholikach czynili, dostało się i towarzystwu. Tutaj bój także się przedłużał. Sytuację zmieniło przybycie na pole bitwy spóźnionych 200 piechurów wraz z dwoma falkonetami. Atak i ostrzał artyleryjski okazały się na tyle skuteczne, że szkoccy i francuscy muszkieterzy zostali odrzuceni od płotu. Niechybnie zostaliby wycięci do nogi, gdyby nie pomoc rajtarów, którzy odciągnęli husarię. Dzięki temu najemna piechota zdołała się wycofać na skraj pobliskiego lasu. Gorzej poszło rajtarom, którzy zostali rozbici przez husarię i rzucili się do ucieczki. Tutaj też husaria na chwilę wdarła się do obozu najemników, z którego umknęli De la Gardie i Horn.
Bitwa nie była jeszcze rozstrzygnięta. Szujski zabarykadował się w swoim obozie i wcale nie zamierzał się poddać. Z kolei do obozu najemników powrócili ich dowódcy, którzy próbowali poderwać podkomendnych do walki. Na nic. Część szwedzkich zaciężnych dała znać Żółkiewskiemu, że są skłonni się dogadać. Ostatecznie De la Gardie zawarł z hetmanem umowę o wypłacie żołdu tym, którzy zechcą przejść na służbę króla polskiego, reszta – w tym szwedzcy dowódcy – otrzymała gwarancję swobodnego powrotu do ojczyzny.
Szujski i jego żołnierze, widząc, że nie mają już sojuszników, rozpierzchli się. O godz. 9 bitwa dobiegła końca. Zginęło ok. 2 tys. żołnierzy moskiewskich i 700 najemników. Polskie straty wyniosły ok. 200 zabitych i drugie tyle rannych. Droga do Moskwy stanęła przed Żółkiewskim otworem.
I kiedy przyszli w Kłuszyno, był hosudarskim ludziom z Polakami i Litwinami bój duży i bitwa okrutna. Hosudarscy ludzie w ten czas czekali na pomoc od cudzoziemców. A oni oszukali i hosudara zdradzili, hosudarskim ludziom nieprzyjacielstwo i szkodę uczynili, pozornie w bój poszli, ale do walki nie stanęli, a kapeluszami swoimi Polakom zamachali i wiele cudzoziemskich pułków do Polaków przeszło. I tak hosudarskich ludzi, z powodu zdrady najemników, mnóstwo pozabijano – tak autor „Powieści o zwycięstwach hosudarstwa moskiewskiego” przedstawił przyczyny klęski wojsk moskiewskich pod Kłuszynem. To jedna z nielicznych i najobszerniejsza wzmianka o bitwie kłuszyńskiej w źródłach moskiewskich. Również dziewiętnastowieczni historycy rosyjscy przyczyn klęski pod Kłuszynem zgodnie upatrywali w zdradzie cudzoziemców De la Gardiego. Przy czym – co zrozumiałe – oszczędnie wspominali o wysiłku strony polskiej, jak również o doskonałym zaplanowaniu i przeprowadzeniu przez Żółkiewskiego operacji kłuszyńskiej. Słowem, to Rosjanie bardziej przegrali (ale wskutek zdrady najemników), niż Polacy wygrali. Jak naprawdę było z tą zdradą? Prawda, że Moskwa przez długi czas zalegała z wypłatą żołdu dla najemników De la Gardiego i Horna. A kiedy dzień przed bitwą pieniądze dla nich dotarły do obozu moskiewskiego – diak Jaków Demidow przywiózł z Moskwy 10 tys. rubli gotówką i 20 tys. w sobolach i suknach – przejął je De la Gardie, który oznajmił, że żołd wypłaci po walce. Mimo że podkomendni podejrzewali go o chęć przywłaszczenia gotówki i towarów, większość z nich nie uchybiła dyscyplinie. Wiele wskazuje na to, że pierwsi na polską stronę przeszli niemieccy piechurzy z regimentów Konrada Linkego i Wilhelma Taubego (za nimi poszli Francuzi), ale stało się to już po przełamaniu szeregów moskiewskich.
Johann Videkind, szwedzki kronikarz królewski, w wydanym w 1671 roku dziele „Historia dziesięcioletniej wojny szwedzko-moskiewskiej” zarzucił wprost Moskwicinom, że ich pasywność ułatwiła zwycięstwo Żółkiewskiemu. Według niego to cudzoziemscy najemnicy przez pierwsze godziny walczyli w osamotnieniu, oczekując wsparcia sojuszników. Kiedy się go nie doczekali, pojęli, że dalszy opór nie ma sensu. Okazuje się więc, że to fatalna postawa Dymitra Szujskiego i jego zmęczonych podkomendnych, a nie zdrada, była główną przyczyną klęski. Żółkiewski zaś doskonale wykorzystał słabości przeciwników i zwyciężył. Być może po bitwie hetman z dumą szepnął pod nosem: Veni, vidi, vici. Podziwiał Cezara i starał mu się dorównać. Pod Kłuszynem się udało.
Opr. TB
fot. Fragment obrazu Szymona Boguszowicza „Bitwa pod Kłuszynem”, Domena publiczna
Dodaj komentarz
Uwaga! Nie będą publikowane komentarze zawierające treści obraźliwe, niecenzuralne, nawołujące do przemocy czy podżegające do nienawiści!