W drugim odcinku cyklu „Niepodległość” prezentujemy przejmującą opowieść o losach śp. Konstancji Strusiewicz – urodzonej za granicą ryską Polki, w wieku 9 lat zesłanej wraz z rodziną w okolice Archangielska. Olbrzymim walorem zgromadzonego przez Jacka Mateckiego materiału są dwa nagrania wideo, w których bohaterka niniejszej historii opowiada o swym życiu w sowieckim „raju na ziemi”.
Panią Konstancję Strusiewicz poznałem kiedy miała dziewięćdziesiąt lat. Od dwudziestu lat mieszkała w Jaśle, w którym rajcy miejscy przyznali jej mieszkanie, gdy po siedemdziesięciu latach, posłuszna woli rodziców, repatriowała się do Polski… Urodziła się Polką. W wolnej, niepodległej Polsce nigdy wcześniej nie była. Całe życie minęło jej w związku Sowieckim. Urodziła się w roku 1921 na dalekiej Ukrainie, gdzieś pod Barem, tym samym, który opisuje Sienkiewicz. Te ziemie wraz z tysiącami Polaków po traktacie ryskim zostały przy sowietach.
Rodzinę Strusiewiczów, za to że byli Polakami i nie mieli zamiaru oddać sowieckiemu kołchozowi swojej ziemi, zabrano wszystko. Został tylko dom i gołe ściany. Był rok 1928. Spali na słomie, pola nie było czym uprawiać, więc ojciec zatrudnił się w cukrowni i jakoś wegetowali.
Pani Konstancja pamięta z tamtych lat jak w każdą niedzielę cała wieś wyprawiała się do Baru, do kościoła. Takich manifestacji władze długo nie zamierzały tolerować. Zimą 1930 roku pod dom zajechały podwody. „Zbierać się z rzeczami” ten okrzyk pojawia się we wszystkich polskich wspomnieniach z kresów. Krzyk, płacz dzieci, przekleństwa enkawudzistów… Potem bydlęce wagony. Zabrano trzynaście rodzin. Gdy wywożono rodzinę ojciec był w pracy. Ale władze na takich „uciekinierów” miały swoje sposoby. Trzy dni trzymano pod gołym niebem rodziny zesłańców aż nieobecni pojawią się na stacji kolejowej. Przyszedł i Strusiewicz, bo przecież nikt nie zostawi żony i trzech córek. Pojechali razem w nieznane. Dziewięcioletnia Konstancja zapamiętała skowyt ukochanego psa, który póki sił starczyło biegł za pociągiem. Pamięta też pierwszy poranek w wagonie, gdy chciała unieść głowę, lecz ktoś trzymał ją za włosy… Przestraszyła się i zaczęła płakać, ale okazało się, że to nic strasznego. Po prostu włosy przymarzły do oszronionych desek.
Zesłano ich na daleką północ, do wsi Uksora w obwodzie archangielskim. Wyrzucili ich tak jak stali, prosto w śnieg. Na polanie było tylko kilka szałasów. Żeby nie zginąć na tej nieludzkiej ziemi musieli zbudować wszystko własnymi rękami. Pod roku stały już tam czterorodzinne baraki z piecem w środku. Piec powstał z cegieł, które wyprodukowały kobiety w zbudowanej nieopodal cegielni. Mężczyźni rąbali tajgę.
Na Północ, do tego samego obwodu archangielskiego, trafił też stryj Konstancji, ksiądz Konstanty Strusiewicz. Zesłano go, gdy odmówił w roku 1932 powrotu do Polski – nie chciał opuścić swoich parafian. Trafił na Sołowki, potem na zesłanie. Możliwe, że wszystkim rządzi przypadek, ale zanim poznałem panią Konstancję, w muzeum archangielskim pokazano mi kołdrę księdza Strusiewicza, którą z więzienia wysłał do rodziny w Uskorze. Nie była mu już potrzebna ponieważ 18 stycznia 1938, w ciemnej piwnicy więzienia w Syktywkarze stanął przed obliczem kata, młodszego lejtnanta NKWD Oniegina. Razem z nim tego samego dnia zginął ksiądz Stroczyński. Kołdra nie dotarła do adresata, ale to już całkiem inna historia.
Mimo wszystko żyli. Ojciec, kochany ojciec, był zaradny. Kupił krowę i dzięki mleku można było kupić buty, ciepłą kurtkę i kawałek mięsa, który posyłali córkom wysłanym przez władze do odległej o trzydzieści siedem kilometrów szkoły. Tam mieszkały w internacie, a w sobotę pieszo wracały do „domu”. W poniedziałek nad ranem znowu do szkoły. Żyło się pod czujnym okiem władzy. Strasznym, nieludzkim okiem.
Wsi nie ma już od lat. Jest tylko tajga a w niej groby najbliższych pani Konstancji. Nie wszyscy tam leżą. Ojca aresztowali w roku 37 za to, że w Wielkanoc nie wysłał dzieci do sowieckiej szkoły. Zabrali go, ale uciekł im i dopadli go dopiero na Ukrainie. Spoczywa tam w jakiejś bezimiennej mogile.
Po pół roku odeszła matka. Serce nie wytrzymało, mówi pani Konstancja. Pochowano ją na skraju lasu obok innych zesłańców.
Byłem w Uksorze w roku 2011. Nie ma śladu po wsi i cmentarzu, ale nie powiedziałem tego pani Konstancji. Bałem się o jej serce.
Zostały trzy siostry. Najstarsza szybko uciekła do miasta. Siedemnastoletnia Konstancja opiekowała się najmłodszą. Żyły w głuszy z topniejącą z roku na rok garstką zesłańców. W roku 1940 doczekały się nowej fali zesłańców. Polaków z „wyzwolonej” przez Armię Czerwoną Ukrainy i Białorusi. Przyszli „na gotowe” wspomina pani Konstancja. Zajęli ciepłe baraki, zagospodarowaną wieś. Rok później ci nowi sąsiedzi odeszli zwolnieni na mocy amnestii z 12 sierpnia 1941 roku. Konstancja, jako obywatelka sowiecka, została. Świat zapomniał o zagubionej w tajdze Uksorze. Nie pierwsza to i nie ostatnia wieś przeznaczona na zatratę. U nas w Rosji ludzi mnogo!
W roku 1944 młodsza siostra zachorowała na tyfus. Cudem przeżyła. Gdy tylko doszła do siebie, obydwie uciekły na południe. Na północy ludzie mówili, że na południu jest co jeść, w co się odziać, świeci słońce. Przejechały bez pozwolenia, paszportów, pieniędzy i planu przez cały Związek Sowiecki. Aby na południe do słońca i chleba. Dotarły do Samarkandy. Wysiadły na tym dworcu. Trudno sobie to wyobrazić… Wielki kraj, prawie jedna szósta kuli ziemskiej. Gdzieś tam szaleje wojna. Matka i ojciec w grobach pod kołem polarnym. I dwie kilkunastoletnie dziewczyny w poszukiwaniu czegoś do zjedzenia, bo tu podobno jest wszystkiego więcej. Nieprawda. Pani Konstancja niewiele chciała powiedzieć o tamtych czasach. Tylko tyle, że było strasznie. Uciekły tam skąd… uciekły. Nie miały prawdziwego domu, więc wróciły do tego jedynego jaki znały. Chaty z nieociosanych brewion w tajdze.
Skończyła się wojna, młodość, nadzieja na powrót do Polski. Trzeba było żyć. Młodsza siostra nigdy nie doszła do siebie po chorobie. Konstancja opiekowała się nią przez kilkadziesiąt lat. Kiedy została sama, ma początku lat dziewięćdziesiątych wróciła do Polski. Takie było marzenie jej ojca…,
Opowiadała, że pamięta jak dziś rozmowę rodziców. Myśleli, że dzieciaki już śpią i szeptali między sobą o straconym życiu.
– To przez tego Stalina i Piłsudskiego – powiedział ojciec – bo w dwudziestym zrobili granicę na Zbruczu. Polska powinna być jeszcze dalej, aż do nas. Wtedy nie męczylibyśmy się w tych sowietach. Daj Boże, żeby choć jedno z nas pochowali w Polsce…
Tamta podsłuchana rozmowa zdecydowała o jej przyjeździe do kraju, o którym każdego dnia musiała się przekonywać, że jest jej ojczyzną. Tam na wschodzie zostawiła wszystko. Groby, młodość, wspomnienia, przyjaciół, mieszkanie. Ilekroć odwiedzałem ją w Jaśle, wyrzekała. To nie smakuje jak na Północy, tamto też jakieś takie… Ostatni raz skarżyła się na lekarzy, bo archangielscy na pewno wyleczyliby jej nogi… Zmarła 12 czerwca 2013 roku. Pochowano ją na cmentarzu w Jaśle. Mama spoczywa w odległej o kilka tysięcy kilometrów Uksorze, Ojciec gdzieś na Ukrainie, jedna siostra w Archangielsku, gdzie druga – nie wiem. Pewien jednak jestem, że już się odnaleźli i są razem i piją Tam Gdzie Są, dobre, ciepłe mleko, tak samo smaczne, jak od ich krowy z tajgi.
JACEK MATECKI
1 komentarz
grzego.
1 marca 2018 o 12:10Takich ,polskich tragedi sa miliony.Zal ,ze nikt za te cierpienia Rodakow nie poniosl zadnej kary.bandyci zyli do konca z wypietymi medalami.Ale jest Boza sprawiedliwosc.