„Jaką rolę odegrał w waszym życiu rok 1974? – pyta dziennikarz radia Svaboda mieszkańców białoruskich wiosek. Ale za każdym razem, gdy zadaje to pytanie starcom lub nieco młodszym emerytom, na ich twarzach pojawia się zdumienie. W tym roku mija 40 lat od daty, którą można porównać ze zniesieniem pańszczyzny w 1861 roku.
W Związku Radzieckim – przez wielu Białorusinów uważanym za najsprawiedliwszy kraj na świecie, i wspominanym dotąd z wielką nostalgią, do 1974 roku społeczeństwo podzielone było na dwie kasty.
Wyższa kasta mieszkała w miastach, i jej przedstawiciele posiadali paszporty. Ta niższa kasta to kołchoźnicy, o paszportach mogli tylko pomarzyć.
Żeby młody człowiek mógł wyjechać do miasta po wiedzę, do szkoły, musiał posiadać paszport, ale decyzja o jego wydaniu należała do przewodniczącego kołchozu. Ten mógł wydać pozwolenie o ubieganie się o dokument, albo nie. I to poddaństwo z czasów stalinowskich zniesione zostało dopiero w 1974 roku, za czasów Breżniewa.
Ale jak pisze Dmitrij Bartosik na portalu svaboda.org, wśród mieszkańców białoruskiej wsi, to wydarzenie nie zostało jakoś szczególnie zapamietane, wręcz traktowane jest jak mało znaczące, wtórne.
Reporterowi udało się porozmawiać z 92-letnia Olgą Kołłątaj ze wsi Szczerbinie.
– W ’74. roku. Pamiętam jak paszporty dawali. Do Mińska można było pojechać – pociągiem jeździliśmy, chodziło się na stacje kolejową, a tam trzeba było pokazać paszport. Chodzili, sprawdzali, bez tego nie puszczali.
„Okażcie swój paszport!” – mężczyzna chodził i sprawdzał, więc ludzie wyjmowali i pokazywali. Wiecie dlaczego? Żeby nie znalazł się jakiś durny człowiek, który gotów był coś gdzieś podłożyć. A przecież różni ludzie jeździli. Sprawdzali i sprawdzali te paszporty”.
Ale i dla staruszki możliwość wyrwania się choć na chwilę z kołchozowej rzeczywistości nie było najważniejszym powodem, dla której tak dobrze zapamiętała ’74. Dla Olgi i dla tysięcy innych kołchoźników, przełomem nie były paszporty, w tym samym roku zamiast kolejnych słupków stawianych w kajetach za odpracowane dni, zaczęto płacić „żywe kopiejki”.
Kobieta na wspomnienie tamtych chwil nie może powstrzymać łez…
– Wszystko jedno, człowiek nie miał nic dobrego w życiu. No i paszport dali. W ’70 czy ’69 zaczęłi nam pieniądze dawać. Przyjeżdża jakiś człowiek i mówi: – Dziewczyny, przywieźliśmy wam pieniądze i teraz co miesiąc będziemy przywozić, będziecie zarabiać. My z radością wielką chwyciłyśmy je i poszłyśmy tańczyć, na bosaka. Tańczymy, cieszymy się z tych pieniędzy. A ile on nam przywiózł? Po miesiącu pracy przywieźli mi 18 rubli. Ale ja i z tego bardzo się cieszyłam, bo moje dziecko przynajmniej pójdzie do szkoły i będę mogła mu kupić chociaż coś do ubrania – wspomina pano Olga. – A to nie było nic, tak żyliśmy. Trudno było otrzymać i ten paszport – płacze kobieta.
– A jak to wyglądało, trzeba było coś zanieść przewodniczącemu kołchozu?
– A jak myślisz? Albo popracować trzeba było.
– Na przewodniczącego, czy na kołchoz?
– Na niego. Robotę dla przewodniczącego trzeba było wykonać.
Okazuje się, że paszport można było zdobyć jeszcze przed ’74 rokiem, ale nie dla siebie, tylko dla dzieci, no i wymagało to naprawdę wielkiego poświęcenia.
-Nam paszporty zrobili, tata pracował dla przewodniczącego rady wiejskiej, żeby mnie i siostrze dali paszporty. To był rok 1974. Tata musiał przygotować mu drewno na opał – na całą zimę. Bez paszportu nie mogłam pojechać do Mińska, żeby pojechać do miasta, uczyć się. Młodej dziewczynie nie chciało się zostawać na wsi. Młodzież w moich czasach była inna niż teraz, mieliśmy cel w życiu – wyrwać się z kołchozu – opowiada córka pani Olgi Kołłątaj, której jak twierdzi autor reportażu, ze wsi nie udało się jednak wyrwać.
– Ona ten kołchoz przywiozła ze sobą do miasta. Matka mówi naturalnym białoruskim językiem, córka – marnym rosyjskim. Dwie najbliższe sobie istoty mówią w różnych językach. I nie widzą w tym nic dziwnego – pisze Bartosik.
„Trafiłam do miasta, pojawiły się koleżanki, wszystkie ze wsi, i przeszłyśmy na inny język. Z czasem człowiek przyzwyczaja się do drugiego, prawda?. Ze wsi pojechałam do miasta, a tam zupełnie inne życie. Jakbyś za granicę pojechał. Zupełnie inna cywilizacja. Inaczej się ubierasz, nie to co tu na wsi, jak włożysz rano spodnie i koszulę, tak cały dzień w tym chodzisz” – tłumaczy kobieta.
Jak pisze Dmitrij Bartosik kobieta ma rację, mówiąc o „zagranicy”. To rzeczywiście można porównać z emigracją. Największa powojenna generacja przeniosła się w latach 60. i 70 do „innej cywilizacji”. I to pokolenie, które zakosztowało tej cywilizacji odwróciło się od wszystkiego co białoruskie, nie sprzeciwiało się gdy zamykano szkoły białoruskie w miastach, płakało po rozpadzie ZSRR, wybrało sobie „swojego” prezydenta” i zagłosowało za sowiecką symboliką.
Ciekawe co jeszcze jest w stanie oddać to ostatnie kołchozowe pokolenie, dla „lepszej przyszłości swoich dzieci”.
Kresy24.pl za svaboda.org
Dodaj komentarz
Uwaga! Nie będą publikowane komentarze zawierające treści obraźliwe, niecenzuralne, nawołujące do przemocy czy podżegające do nienawiści!