Do momentu wyczerpania zapasów żywności wywiezionej z Moskwy Wielka Armia zachowywała elementarną spoistość. Marsz przedłużał się, bo kolumny wojska obciążały ogromne tabory. Co gorsza, w końcu października radykalnie pogorszyła się pogoda.
Sytuację wojsk napoleońskich po dotarciu do Możajska wspominał kpt. Franciszek Gajewski: Dnia 29 października stanęło wojsko pod Możajskiem. Mróz chwycił nagle i bez jakiegokolwiek wstępu doszedł od razu do 15 stopni Reaumura [̶ 35 ℃]. Wojsko cierpiało z braku żywności, a odzież żołnierza, zastosowana do łagodnego klimatu, nic nie znaczyła w kraju pod strefą tak na wschód posuniętą. Konie okute bez ocelów [haków stabilizujących podkowy], według zwyczaju francuskiego, nie były w stanie ciągnąć ciężaru, konnica musiała prowadzić konie za cugle, gdzie tylko jakiekolwiek gołoledzie się znajdowało. W pierwszym i drugim etapie jeszcze wojsko się trzymało jako tako, ale trzeciego dnia rzuciło kilka tysięcy broń, a każdy pobiegł za żywnością i odzieżą według instynktu. Liczba włóczęgów była przerażającą, a pomnażała się z każdym dniem. Bagaże stały opuszczone na drodze dla braku koni, zdychających codziennie z głodu. Wkrótce przyszła kolej na wozy prochowe i armaty. Mnóstwo wozów, których nie było można uprowadzić, wysadzono w powietrze; słyszałem od rana do wieczora huk wybuchów tego rodzaju. Zrazu biegli kozacy skwapliwie do każdego furgonu opuszczonego, wszakże zaniechali tego, gdy wyleciało w powietrze kilka wozów prochowych i kilkudziesięciu ludzi, zabici albo ranni zostali; odtąd minęło zawsze nieco czasu, zanim który z nich zbliżył się do pozostawionego wozu.
Prócz wielu aspektów, których Napoleon nie wziął pod uwagę przy planowaniu i przeprowadzeniu kampanii 1812 roku, bodaj najważniejszym były osobliwości klimatyczne wschodnioeuropejskiego teatru działań wojennych. Jesień w Europie Wschodniej często zwodzi. Olśniewa z początku bajkową kolorystyką, ale odmiennie niż początek wiosennej wegetacji, wchodzi – mniej więcej – dwa tygodnie wcześniej w stadium błotnistej słoty, a czym dalej na wschód tym zimniej. Jednak jesienią 1812 roku wschodnią Europę zmroziło ekstremum meteorologiczne. Ciepła i sucha wczesna, ale krótka jesień – od września do trzeciej dekady października – błyskawicznie przeszła w styczniowo-lutową zimę. Aby meteorologicznie wyjaśnić tę nagłą zmianę aury: front arktyczny w północnej części Niziny Wschodnioeuropejskiej w zderzeniu z frontem syberyjskim wypuścił z butelki zimowego Dżina, w annałach moskiewskiej wojskowości nazywanego „generałem zimą”. Słowem, początkowo obfite, ale niedługie opady śniegu, zmroził siarczysty mróz, a przenikliwy i porywisty wiatr wzmógł chłód. Ponad trzydziestostopniowy mróz trzymał przez listopad i część grudnia, czyli w czasie odwrotu Wielkiej Armii aż do Wilna.
W takiej sytuacji Wielka Armia, w letnim umundurowaniu, z konnicą nieprzystosowaną do gołoledzi, bez etapowych punktów postoju i zaopatrzenia, stanęła w obliczu zagłady. Przed chłodem nie chroniła żołnierzy nawet zdobyczna odzież – płaszcze, dalmatyki, tudzież kożuchy.
Za Możajskiem prowiant był już na wyczerpaniu. Sytuację poprawiła, na krótko i dla wybranych, konina z obżeranych i padłych wierzchowców kawaleryjskich i pociągowych, które masowo wymierały z braku furażu lub złamań od złego podkucia. Szacuje się, że w czasie całej kampanii padło 170 tys. koni Wielkiej Armii, z czego aż 61% to rumaki kawalerii. Duże straty w tym zakresie wojska napoleońskie poniosły w początkowym etapie wyprawy moskiewskiej, ale prawdziwa hekatomba wierzchowców przypadła właśnie na odwrót spod Moskwy. Armand de Caulaincourt wspominał, że od czasu potyczki pod Małojarosławcem [boju ochrony Napoleona z kozakami pod Horodnią] Wielka Armia żywiła się przede wszystkim koniną, czasem dostawał się im kawałek obrzydliwej gotowanej wołowiny, ale rozkoszować się nią mogli jedynie spekulanci, reszta musiała się zadowolić pieczonym mięsem padłych z wycieczenia koni. Z kolei sierż. Auguste Thirion opisał, cokolwiek makabryczną, konsumpcję koni na raty: Było zbyt zimno, aby zabić i podzielić tusze. Ręce odmówiłyby nam posłuszeństwa i poodmrażalibyśmy je sobie. Nieszczęsne zwierzaki nie okazywały najmniejszych oznak bólu, najlepszy dowód na to, jak bardzo były znieczulone i otępiałe od tego potwornego zimna. W każdych innych warunkach wyrwanie takich płatów mięsa doprowadziłoby do krwotoku i śmierci, ale przy 28 stopniach mrozu nie dochodziło do tego. Krew natychmiast zamarzała i tamowała dalszy upływ. Widzieliśmy, jak niektóre z tych nieszczęsnych koni przez kilka dni chodziły z wielkimi kawałami ciała wyciętymi z obu pośladków.
W ten sposób rozpadały się jednostki kawaleryjskie, pododdziały artyleryjskie i pociągi transportowe. Spoistość za to wciąż zachowywała piechota. Sytuacja była jednak tragiczna, bo przemarzniętych żołnierzy zaczęły trapić odmrożenia i wdająca się w nie gangrena. W takich warunkach lepiej radzili sobie przywykli do ekstremalnych chłodów Polacy, Szwajcarzy i Niemcy, którzy wiedzieli, jak zapobiegać, wychładzającym organizm, odmrożeniom końcówek ciała – palców, uszów i nosów. Reszta, czyli ciepłolubni Francuzi i żołnierze z kontyngentów z południowej Europy, cierpiała niemiłosiernie. Kpt. Charles François wspominał „perypetie” z odmrożeniami swoimi i przyjaciela kpt Thibora. Wśród straszliwych skutków spowodowanych zimnem żołnierzom, którym odmarzły ręce i były jak galareta, palce kruszyły się niczym szkło; innym, którzy podchodzili zbyt blisko ognia, gniły odmrożone części ciał. Jeden z moich przyjaciół, kapitan Thibor z 9-go liniowego, miał odmarznięte stopy; zdejmując szmatki, w które owinięta była jedna z jego stóp, odpadły trzy palce; zdejmuje szmatki z drugiej stopy, złapał się za duży palec, pociągnął go i oderwał, nie czując żadnego bólu.
Miałem nieco odmrożony nos, uszy i podbródek, oraz ręce. Bezboleśnie zerwałem skórę ze wszystkich tych części. Stopa, którą miałem bosą w pantoflu, nie zamarzła, ale moja zraniona noga zrobiła się czarna i jeszcze tego nie czułem. Wydobrzałem dopiero po przybyciu do Torunia, gdzie, zdejmując bandaże z nogi, usunąłem skórę od kolana do kostki. Moje ciało było czarne i sine. Jednak po opatrzeniu nie czułem bólu, chociaż chirurg wyciął naskórek i martwe mięso. Odtąd moja lewa noga stała się krótsza od drugiej, ale nie cierpię z tego powodu, bo jest tak sprawna, jak wcześniej.
Taktyka w zwalczaniu odmrożeń jest prosta: miast rozgrzewania kończyn i twarzy przy ogniu, potraktować należy je śniegiem, by przywrócić krążenie krwi. Poboli, ale mniejsze niebezpieczeństwo gangreny. Czyniąc odwrotnie, rozgrzewa się odrętwiałe i zbielałe od mrozu końcówki, które nieczułe na ponowny mróz purpurowieją i obumierają. O nagminności tego procesu w szeregach Wielkiej Armii świadczy komentarz wicekróla Włoch Eugeniusza Beauharnais z listu do żony: Aby rozbawić znajome damy, możesz im powiedzieć, że zapewne połowa zaprzyjaźnionych z nimi mężczyzn wróci bez nosów i uszu. I wpuść do łoża tak wybrakowanego kochasia.
Odmrożenia odmrożeniami, ale Wielka Armia rzeczywiście ginęła. Oto kilka relacji ukazujących tę katastrofę. Tym razem głos mają Polacy.
Kpt. Henryk Dembiński z 5. Pułku strzelców konnych: Między Wereją, do której wcale nie weszliśmy, a którą spalić kazano, aby nieprzyjaciela pozbawić schronienia, między Wereją, mówię, a Możajskiem padł koń pode mną i pieszo dalej ku Możajskowi za armią iść musiałem. Nie szedłem sam, bo już wielka liczba maruderów tworzyć się zaczynała. Nie pamiętam, wiele dni szedłem do Możajska, lecz to pamiętam, że mróz był nadzwyczaj silny, gdym to miasto przechodził, gdzie domy jeszcze stojące wszędzie podpalano, aby Moskalów ochrony pozbawić. Okropny widok poprzedniego naszego pobojowiska! Działa maszerując nie zawsze pilnowały się drogi, bo bez ocelów konie artylerii francuskiej szukać musiały miejsc, gdzie by się mniej ślizgały. Gęsto leżące trupy po walnej bitwie nie zagrzebane, dziś wyschłe przez mróz, wznosiły się do góry, jeżeli działo któremu po nogach przejeżdżało. Widziałem tutaj prawdziwą przyczynę rozsypania się piechoty francuskiej; bezsilne konie i z gładkimi podkowami pod najmniejszy pagórek dział wyciągnąć nie mogły. Musiano więc używać piechotę do pchania dział pod górę. Stawiała piechota broń w kozły, a po wyprowadzeniu dział do karabinów wracała. Lecz że na noc w obozie racji żadnej żywności nie odbierali, wolał każdy broń i szereg opuścić, aby się od pchania armat uwolnić i we trzy dni z armii zrobiła się procesja. Co dzień z rana ustawiano w jeden szereg obok siebie furgony amunicyjne. Te otwarte były i pakuły na wierzchu tak rozłożone, aby się łatwo zapalać mogły; po ruszeniu z obozu od strony wiatru zapalano, tak aby ogień idąc od furgonu do furgonu amunicją zniweczył. Jakim sposobem doszedłem do Wiaźmy? — ani wiem; czymem żył? — nie pamiętam. Nieraz kawał mięsa z leżącego konia odkroiłem, rzuciłem na węgle palących się wszędzie ogniów i jak się to opaliło z jednej i drugiej strony, gryźć musiałem, tak żem więcej głód zagłuszył, jak go zaspokajał. Przed Wiaźmą w późnej nocy natrafiłem na furgon pułku 13. huzarów, któren (inaczej jak cała armia) miał długie węgierskie wozy płótnem okryte. Przyjęty gościnnie przez adiutanta podoficera Trzeciaka, który pół wołu miał na bryczce i baryłkę wódki, skrzepiłem się kompletnie, a spuszczając się na los, podczas całej bitwy pod Wiaźmą z wozu Trzeciaka nie wysiadłem. Tu stare grenadiery gwardii Napoleona, którzy jedyni w całej armii szeregów nie opuścili, bitwę tę utrzymali. Przejeżdżałem wzdłuż ich kolumn rozwiniętych wśród niskich krzaków; każdy żołnierz miał śnieg po kolana. Ani wiem, dlaczegom opuścił wóz Trzeciaka, lecz może to było w Dorohobużu, gdzie w nocy znalazłem się przy reszcie naszego pułku, który się składał z 15 może oficerów i 40 żołnierzy. Poczciwy wiarus sprzedał mi za 5 franków — ostatnie, które miałem — dużą delią futrzaną, której winienem ocalenie życia, bo nie miałem na sobie jak mundur i płaszcz kolisty wiatrem podszyty.
Upadek morale miał różne oblicza. Ppłk. Józefowi Załuskiemu zapadł w pamięci incydent (z pewnością nie jedyny!) z wymordowaniem rosyjskich jeńców. Nie wiem, nie pojmuję, co po bitwie małojarosławskiej Napoleona nakłoniło opuścić zamiar udawania się na Kaługę, przynajmniej obrócenia się na Medynę, Juchnow, a choćby i na Jelnię do Smoleńska; ale wracać się do Możajska na tę samę drogę którąśmy tak spustoszoną przebyli… tego nasze umysły pojąć nie mogły, i dotąd nie możemy. Dnia 28-go przybywszy do Możajska, ujrzeliśmy to okropne pole bitwy pełne jeszcze bolesnych jej śladów. Już pod Możajskiem niedostawało żywności, moje dwie krowy jedna po drugiej poświęcone zostały regimentowi. My atoli wkrótce złączywszy się z pułkami nadwiślańskiej piechoty, urządziliśmy furażowanie osobne, i codziennie przed wieczorem, kompania piechoty, najwięcej 2-go pułku dowództwa Malczewskiego i oddział jazdy naszej, zapuszczały się na ubocze i przywoziły mniej więcej różnej żywności dla koni i ludzi. Pewnego dnia kiedy pułk nasz cały maszerował w porządku, a szef Chłapowski na czele mojej 1-ej kompanii przy mnie z lewej strony, nadciągnął cesarz konno i podjechał pod lewy bok Chłapowskiego; przywitał się z nim poufale i zaczął z nim mówić; ja się usunąłem przez uszanowanie, i trwała ta konwersacyja dość długo. Napoleon miał na sobie szubę zieloną aksamitną sobolami podszytą i czapkę podobną, formy w Moskwie używanej. Innego dnia, jenerał Krasiński szedł na czele pułku obok mnie; zobaczyliśmy drogę skrwawioną i trupów żołnierzy rosyjskich świeżo zabitych; byli to jeńcy; zdjęci byliśmy zniewagą; jenerał Krasiński udał się galopem do tej kolumny; był to pułkownik portugalski; Krasiński wymawiał mu srogie jego i niczem nieusprawiedliwione okrucieństwo; Portugalczyk bardzo źle przyjął uwagi Krasińskiego, odpowiadał mu w tonie nieprzyzwoitym; nie był czas ani miejsce do sporu, jenerał Krasiński udał się pośpiesznie do sztabu cesarskiego, i tam doniósł o tem nadużyciu losu jeńców; cesarz dowiedziawszy się, wysłał zaraz adiutanta swego Gourgand dla rozpoznania tego wypadku, który tenże jenerał na stron[ie] 200 swojej krytyki historyi Segura opisuje, oczyszczając nas z zarzutu p. Segura, jakoby między eskortą jeńców hiszpańską i portugalską byli także Polacy. A zatem najprzód to twierdzenie jest całkiem mylne, a po wtóre, Polacy nigdy się okrucieństwa nad bezbronnymi nieprzyjaciółmi nie dopuszczali, i zawsze byli z jeńcami łagodni.
W cenie były rzeczy, na które zazwyczaj nie zwracano uwagi: suche drewno do rozpalenia ogniska i garnek, w którym można było cokolwiek ugotować. Uczestnicy tamtych wydarzeń zgodnie świadczą, że ‒ zwłaszcza za Smoleńskiem ‒ demoralizacja Wielkiej Armii sięgnęła apogeum: chlebem powszednim ‒ z braku tego prawdziwego ‒ stała się bezwzględna walka o miejsce przy ognisku, o jakąkolwiek strawę, o miejsce pod dachem, o furaż i słomę. Silniejszy przemógł słabszego, zdrowy chorego. Płk Aleksander Fredro z 8. pułku ułanów gwardii wspominał ową grozę: Zacząwszy od Mało-Jarosławca aż do Berezyny odwrót nasz był odwrotem wojska, otoczonego wprawdzie zbytnią masą pociągów, rannych i trainerów [wlokących się], ale ta niesforna masa, acz zatrzymywana, spierająca się, nawet tratująca się w każdym ciaśniejszym przejściu, miała jednak przed sobą długą, wolną przestrzeń, którą upływała powoli. Ale Berezyna wszystko to skoncentrowała, co się na cztery, sześć, a może i więcej mil szczegółowo rozciągało. Od Berezyny ku Wilnu coraz bardziej szeregi szczuplały, a liczba bezbronnych, samopas idących wzrastała. Na kilka mil długa ciągnęła się czarna wstęga po śnieżnej przestrzeni. Nie było może tyle spierania się na mostach, jak z tamtej strony Smoleńska, bo ubyło wiele artylerii, wozów i wózków, ale za to widziałeś kilkadziesiąt tysięcy ludzi niechcących, niemogących już innego pojmować wroga, jak głód i zimno. Zimno wzrastające do dwudziestu stopni nie tylko wytrącało z ręki karabin, ale uderzało już przedśmiertnym uderzeniem. Nie tylko bowiem trzeba było cały dzień maszerować w mundurze okrytym surdutem bez podszewki, ale trzeba było gdzieś i spocząć, zdrzymać się choćby na chwilkę. Biada tym, co za wiele zaufali zaświeconemu ognisku. Ogień często gasł, a z nim i życie. Widziałem padających pod koła, a nikt nie pomyślał, aby koła zatrzymać, łamiących lody, tłukących się w otwartych toniach, a nikt ręki nie podał. Widziałem konie gryzące z bólu skamieniałą ziemię, którym jakiś Szylok nowy wykroił z uda parę funtów mięsa ‒ skąpił jednego uderzenia nożem, i to właśnie wtenczas, kiedy dobrodziejstwem było. Widziałem, jak uporczywie broniono przystępu do ognia, nie temu, co wpół zmarznięty, chciał ogrzać się na chwilkę… to się rozumie samo przez się… ogień tam był życiem… życiem nikt się nie dzieli, ale broniono żebrzącemu odrobinę płomienia, który by swoją słomą przeniósł do własnego barłogu. Niejeden na oświeconym tylko śniegu wlepił oczy w ciepło, do którego nie śmiał się zbliżyć, a poranek zastał go bryłą lodu. Widziałem rannych rzuconych na drogę, bo zdrowszy, silniejszy zapragnął jego szkapy i powózki. Widziałem jeńców strzelanych, jeżeli któryś osłabł i dalej iść nie mógł. Widziałem budynki podpalone ze złości i zawiści, że inni w nich pierwej znaleźli przytułek. Widziałem… tak widziałem siebie, kiedy kolega, niby przyjaciel, przedał futro ze mnie, które mi był pożyczył, bo ich dwa zdobył w Moskwie. I ja głupi myślałem, że cudze oddać trzeba, nie napiętnowałem go przynajmniej hańbą, zmuszając, aby mnie własną obnażył ręką. I teraz nie rzucę jego nazwiska wzgardzie poczciwych ludzi. Nie był zły. Nie wiedział, co czyni. Umarł — niech mu Bóg przebaczy, jak ja mu przebaczam — jak przebaczam z duszy serca i innym, co mnie odstąpili w ciężkiej potrzebie.
Przytoczmy też dramatyczną relację kpt. Franciszka Gajewskiego: Nigdy nie wyjdzie mi z pamięci widok owych nieszczęśliwych żołnierzy, przed kilku tygodniami jeszcze pełnych zapału i energii. Przyodziani w najosobliwszy sposób, w szaty jakiej bądź płci i stanu, byle tylko mogły ich osłonić od mrozu dokuczliwego, byliby pobudzili do pustego śmiechu w innych okolicznościach. Otóż wlokło się kilkanaście tysięcy takich istot nieszczęśliwych, przemarzniętych i zgłodniałych; żadnego piętna nie zatrzymali ludzkiego prócz powierzchowności. Oczy powychodziły im nadzwyczajnie z głowy, warstwą brudu i dymu powleczeni, nie zatrzymali nawet barwy skórze ludzkiej właściwej. Wzrok ich był dziki, twarz wychudzona, wszyscy niejako osłupieli, każdy milczał, a zdawał się niczym nie zajęty. Długa kolumna taka postępowała milcząco ku Smoleńskowi, a następnie ku Wilnu. Gdzie końskie ścierwo leżało, czy dopiero co padłe, czy zwierz zdechł w pochodzie naszym do Moskwy, tam się rzucało kilkadziesiąt nieszczęśliwych, rozrzynali obrzydliwą strawę na kawałki i pożerali surową. Żadnego apelu ni komendy nie słuchali, wszystkie stopnie hierarchii znikły, każdy był tylko sobą zajęty. Zebrani w gromadę po kilkunastu, a nawet kilkudziesięciu, postępowali od rana do późnej nocy, ile sił każdemu starczyło. Który z nich padł, temu żaden nie dopomógł do powstania. Każdy go mijał obojętnie, pozostawiając losowi. Co więcej, znajdowali się tacy, którzy takiego odzierali z odzieży, okrywając własne członki łachmanami, zabranymi konającemu koledze, nie zważając wcale na jego jęki i złorzeczenia, a nie było nikogo, który by się ujął za nim. Wieczorem zatrzymywała się owa kolumna, gdy się gwiazdy ukazały, równym instynktem. Co było drzewa w okolicy, budynek czy płot, rozbierano na ogień, nie zważając, że w domostwach znajdowali się generałowie albo ranni, a jeżeli zgraję taką odpędzali chwilowi mieszkańcy, palono domostwa, i częstokroć ginęli w płomieniach ci, którzy chwilowego spoczynku pod dachem szukali. Po rozpaleniu ogni szukał każdy sposobu do uśmierzenia głodu dokuczającego; najwięcej służył do tego kawał ścierwa końskiego, niekiedy pies albo jakie bądź zwierzę, co tam pod rękę wpadło. Byli tacy, którzy mieli mieszek mąki, pilnie strzeżonej, ci rozpuszczali nad ogniem śnieg w kociołku, sypali garść mąki do wody wrzącej, dodawali do niej parę nabojów prochu i spożywali łakomo ten rodzaj czerniny. Ów klajster obrzydliwy stawał się przedmiotem zazdrości wielu innych, a częstokroć płacono 20 franków i więcej za porcję tego przysmaku. Ja sam zapłaciłem pod Krasnem, już za Smoleńskiem, 20 franków za mały kieliszek wódki; pod Wiaźmą schwyciłem kota, zabiłem, ociągnąłem, upiekłem i spożyłem jako kąsek najwyborniejszy. Zaspokoiwszy głód, ugasiwszy pragnienie śniegiem roztopionym, kładła się owa tłuszcza naokoło ognisk w ten sposób, że jeden kładł głowę na nogi drugiego; utworzywszy zatem koło naokoło ognia, zasypiali owi nieszczęśliwi, zapominali o cierpieniach swoich na chwilę. Każdej nocy umierało ich wielu, ci już przestawali cierpieć. Zdarzało się często, że śnieg przykrył wielkim całunem wszystkich, żaden się nie ruszył z miejsca; nikt nie byłby się domyślił, że kilkanaście żebraków koczuje na owym polu; wszyscy leżeli w niejakim rodzaju odrętwienia. Nie było straży, co by ich pilnowała, nie było dowódcy między nimi. Im już było wszystko obojętne, gdyż doszli do tego stopnia nieszczęścia, że dla nich było jednym i tym samym umrzeć od razu albo powlec się o kilka mil dalej; wiedzieli, że się nie wydobędą z położenia swego. Nad ranem podnosili się, ile ich jeszcze pozostało przy życiu, reszta już nie cierpiała — snem wiecznym zasypiali, śmierć przynosiła im ulgę. Nie potrzebowali ni bębna, ni trąbki do odebrania hasła; kto mógł, ten wstawał razem ze świtem, chwytał kij i ruszał dalej. W tym okropnym czasie ustały wszelkie uczucia przyjaźni i życzliwości; ktokolwiek się rozrzewnił nad losem kolegi, przepadł; należało posiadać nadzwyczajną siłę moralną, ażeby zdobyć zobojętnienie na wszystko, co otaczało, w przeciwnych warunkach człek ginął. Kto pragnął uratować własne życie, ten musiał mijać nawet rodzonego brata, choć siły mu ustawały, a spieszyć czym prędzej dalej. Siła fizyczna stanowiła wszystko; różnica stopni wojskowych już nie miała żadnej wartości. Złoto było niczym, kęs chleba skarbem nieocenionym. Były wypadki, że włóczęga włóczęgę obdzierał nawzajem, w tym przypadku powstawał bój zacięty, kończący się bardzo często śmiercią jednego z nich; inni mijali obojętnie zapaśników. Powszechne hasło u wszystkich było: „Jeść!” Taki sam niedostatek żywności panował pomiędzy końmi; słoma z dachów, która nawet była bardzo rzadka, bo kozaki wszystko palili, stała się pokarmem wielu pułków konnych i wielu baterii. Oczywiście, że konie opadły z sił w tym niedostatku; porzucano zatem najprzód bagaże, następnie wozy amunicyjne, a wreszcie i armaty. Konnica zjadła konie swoje. Począwszy od Możajska, widziałem armaty pozostawione na trakcie, a nieustanne wysadzanie w powietrzę wozów prochowych przekonywało o niemożliwości uprowadzenia ich. Wojsko pozostałe pod bronią dostawało resztki żywności uprowadzonej z Moskwy, było przedmiotem pieczołowitości cesarza. Mianowicie gwardia pobierała regularnie żywność z Moskwy aż do Smoleńska, gdzie znów zaopatrzoną została we wszystko na dwa tygodnie. Konie artylerii i konnica gwardii dostawały, począwszy od Możajska aż do Smoleńska, po jednym garncu owsa dziennie, a zatem nie utraciły siły, lubo wychudły. Wszakże niegodziwy zwyczaj kucia koni u Francuzów, nie zostawiających oceli przy podkowach, spowodował wielkie straty nawet i w gwardii. O żołnierzy zdemoralizowanych nikt się nie troszczył, byli plagą wojska pozostałego pod bronią. Kawaleria liniowa zniknęła zupełnie, konie padały z powodu całkowitego niedostatku furażu, a w miarę padania były natychmiast rozćwiartkowywane i zjadane. Jeździec odpinał mantelzak i przyłączał się do maruderów; w parę dni tracił powierzchowność żołnierza, stawał się takim jak inni.
TB
1 komentarz
Adrian
10 lipca 2024 o 17:50Ciekawy tekst