Białoruskie władze po mistrzowsku odgrywają spektakl pt: „demokratyczne wybory”. Czy UE i USA przymkną oczy na sztuczki Centralnej Komisji Wyborczej w imię pokoju w regionie?
Na tle licznych naruszeń, o których donoszą niezależni obserwatorzy, po raz pierwszy od 12 lat, według wstępnych wyników wyborów – do „parlamentu” wejdą dwie przedstawicielki opozycji; Zjednoczonej Partii Obywatelskiej (ZPO) – Anna Konopackaja i wiceprzewodnicząca Towarzystwa Języka Białoruskiego Elena Anisim.
Potwierdziła się krążąca w przestrzeni informacyjnej wersja, że oficjalny Mińsk „może wpuścić” do organu ustawodawczego przynajmniej kilku opozycjonistów. Wydawać by się mogło, że jest to powód do zachwytu, radości. Ale cieszyć się nie ma tu z czego. Sposób, w jaki przeprowadził tę kampanię oficjalny Mińsk, to po prostu kpina ze zdrowego rozsądku.
„Aby po cichu”
Białoruskie przywództwo początkowo postawiła sobie dwa cele. Po pierwsze, zachowanie przewagi funkcjonariuszy w parlamencie. Aby dalej konserwować system polityczny, władzom potrzebna jest ręcznie sterowana Izba Reprezentantów Zgromadzenia Narodowego, pozbawiona inicjatywy ustawodawczej, która proceduje tylko to, co wychodzi z administracji Łukaszenki, a dwóch opozycjonistów tego systemu nie zmieni. Po drugie, konieczność przeprowadzenia wyborów według zasady „byle było spokojnie” – bez brutalnych represji, aby w ten sposób osiągnąć legitymizację na Zachodzie.
Obserwacje wykazały, że operacja pt; wybór do parlamentu ludzi potrzebnych władzy, nie ma nic wspólnego z demokratycznym procesem wyborczym. Wszystko przebiegało w trybie „normalnym”, tzn., obserwatorzy jak zawsze nie mogli śledzić procesu liczenia głosów. Ale szefowa Centralnej Komisji Wyborczej (CKW) Lidia Jermoszyna pośpiesznie doniosła wszem i wobec, że „były to najbardziej demokratyczne wybory od 2000 roku”.
Gdy na czarne mówi się – białe
Który to już raz białoruskie władze wprowadzają Białorusinom zastrzyk tego idiotyzmu z rzekomą „wolnością wyboru”, żeby uczynić z nich kopię mieszkańców domu wariatów z powieści Kena Keseya „Lot nad kukułczym gniazdem” – ludzi, którzy utracili wolę sprzeciwienia się przemocy nad rozumem. Mało tego, próbują też przekonać do swojej wizji tych, którzy rozwój sytuacji na Białorusi obserwują z boku, wmawiając im, że czarne to białe.
Osądźcie sami. „Wybory” zostały zaplanowane na 11 września. W rzeczywistości, rozpoczęły się 5 dni przed tą datą, choć praktyka przedterminowego głosowania bez ważnego powodu, w warunkach autorytarnych rządów od dawna budzi uzasadnione podejrzenia o oszustwa. Mieszkańcy wsi, żołnierze, pacjenci w placówkach medycznych, studenci zostali masowo zagnani do urn, – tym ostatnim obiecano przynajmniej dodatkowy dzień wolny.
Ale szefowa CKW bezczelnie powołuje się na międzynarodowe doświadczenie i twierdzi, że tak samo odbywają się wybory w Japonii, Niemczech i Finlandii, gdzie również funkcjonuje głosowanie przedterminowe.
Od 6 do 10 września, według oficjalnych informacji, w wyborach wzięło udział ponad 31 procent ogólnej liczby wyborców, choć dane niezależnych obserwatorów wykazały, że liczba ta jest mocno zawyżona. CKW stwierdza jednak, że kontrola publiczna nie wzięła pod uwagę wysokiej aktywności społeczeństwa.
Obserwatorzy udokumentowali odmowy publikowania programów opozycyjnych kandydatów, informowali o nagminnych przypadkach dorzucania głosów – całe paczki lądowały w przezroczystych urnach, publikowali w sieci zdjęcia zorganizowanych grup, które z lokalu do lokalu kursowali specjalnymi mikrobusami aby oddawać głosy. Zarejestrowane naruszenia liczyć należy w setkach. Ale CKW nazywa to próbą zdyskredytowania komisji wyborczych.
Kłamstwo na skalę państwa
Zamiast debat pretendentów na deputowanych w mediach państwowych o losach kraju – uśmiechająca się przewodnicząca Centralnej Komsji wyborczej Lidia Jermoszyna tokująca o tym, że „wyborcy mieli wszelkie możliwości do podjęcia świadomego wyboru”. Ale to przecież kłamstwo. I nawet jeśli w nie wierzą otumanieni wpływem bezczelnej propagandy Białorusini, nie można zrobić idiotów ze wszystkich.
Na oficjalnej stronie agencji rządowej „Belta” informacje o wyborach wciskane były między newsami z igrzysk paraolimpijskich i rubryką „Ogólny plan zagospodarowania Mińska”. A wszystko, co powinni wiedzieć Białorusini, skondensowane zostało w jednym niezwykłym artykule: „11 września w bufetach przy lokalach wyborczych, będą dostępne w atrakcyjnych cenach artykuły spożywcze”.
Kanały telewizji państwowej pokrywające ponad 90 procent białoruskiego audytorium, pokazywały wyłącznie Łukaszenkę i jego funkcjonariuszy. Opozycja w okresie między kampaniami wyborczymi tkwi w informacyjnym getcie. W czasie kampanii wyborczej kandydaci otrzymali prawo na wystąpienia w państwowych mediach przez 5 minut (po raz pierwszy!).
Niezależne media oczywiście próbowały na bieżąco informować o wydarzeniach z kampanii wyborczej, ale szefowa Ministerstwa Informacji Lilia Ananicz grozi redakcjom postępowaniem karnym za publikacje „materiałów destrukcyjnych”. Zwłaszcza tym, które są zarejestrowane za granicą. 11 września użytkownicy Internetu nie mogli wejść na największe portale informacyjne. Blokowane były portale charter97.org, nn.by, belaruspartisan.org i udf.org.
I oto władze chcą sprzedać to wszystko społeczności międzynarodowej jako oznaki liberalizacji oraz „tolerancyjne, bezkonfliktowe wybory”? Mińsk zachowuje się bezczelnie, wydając oświadczenie o przejrzystości procesu wyborczego, i mocno wierząc, że UE i USA teraz na pewno przymkną oczy na sztuczki Centralnej Komisji Wyborczej w imię pokoju w regionie.
Uznanie tych wyborów bądź nie – to oczywiście wola Zachodu. Ale sposób, w jaki przeprowadzona została ta kampania parlamentarna, inaczej jak kpiną ze zdrowego rozsądku nie można nazwać.
Zachęcamy do komentowania materiału na naszym oficjalnym fanpage’u:https://www.facebook.com/semperkresy/
Natalia Makuszyna, Deutsche Welle
Kresy24.pl
1 komentarz
black flag
12 września 2016 o 15:16,,, bez czytania wiem ze ludzie olewja te farse wyborcza ,,,nawet ten stary cap kolchoznik lukaszenka wie ze to farsa ,