Klęska krucjaty króla polsko-węgierskiego Władysława III (I) pod Warną w listopadzie 1444 roku była zaskoczeniem dla Europy. Wszak władca od czterech lat bił na Bałkanach Turków i ich sojuszników. Z równym niedowierzaniem przyjęto jego śmierć na polu bitwy, bo też nikt jej nie widział. Inna sprawa, że wielu zależało, aby podtrzymywać wersję o tym, że władca przeżył feralne starcie. Dlatego w następnych dekadach utrzymywał się mit, że Władysław żyje i gdzieś w odosobnieniu odpokutowuje wiarołomstwo za zerwanie rozejmu z Muradem. Oliwy do ognia dolewali samozwańcy.
Zaraz po bitwie ruszyła propaganda polityczna. Początkowo, szczególnie w Italii, zawierzano doniesieniom Florentczyków, którzy twierdzili, że bitwa pod Warną zakończyła się wiktorią Władysława Jagiellończyka. Swoje robiła też propaganda obozu węgierskiego wcześniej skupionego przy królu. Już w końcu 1444 roku kampanię na rzecz żyjącego Władysława rozpoczął Jan Hunyady, magnat węgierski, wojewoda siedmiogrodzki, współdowodzący wojskami królewskimi pod Warną. Rzecz jasna chodziło o konsolidację węgierskich stronników Władysława i odpór propagandzie habsburskiej. Z przekazu Jana Długosza wynika, że Hunyady ciągle rozgłaszał, że król Władysław żyje i szczęśliwie wróci z wyprawy, że się szczęśliwie znajduje w Polsce i lada dzień przybyć ma do Węgier.
Równie szybko ruszyła i nasilała się z czasem propaganda habsburska. Dla cesarza Fryderyka III śmierć Władysława była prawdziwym zrządzeniem losu, otwierała bowiem drogę do tronów węgierskiego i czeskiego synowi Elżbiety Luksemburskiej – Władysławowi Pogrobowcowi. Dodajmy, że w tej sprawie na Węgrzech wybuchła wojna domowa, która trwała dwa lata. Chyba najgłośniej wybrzmiała agresywna polemika cesarskiego sekretarza Eneasza Sylwiusza Piccolominiego, jawnego przeciwnika ekspansji dynastycznej Jagiellonów w Czechach i na Węgrzech, deprecjonującego zasługi Władysława Jagiellończyka i wówczas zagorzałego przeciwnika kurii rzymskiej. W licznych listach obarczał on króla odpowiedzialnością za klęskę pod Warną. Uderzył też w zwolenników tezy, że Władysław przeżył warneńską katastrofę. Wezwał ich, aby wysłali legatów do władców podziemi, którzy jak Orfeusz wyjednają jego powrót do życia. Zwolenników żyjącego króla nazywał zbrodniarzami pełnymi zła i przewrotności. Z kolei Stefanowi Szpiekowi, kanclerzowi matki Władysława królowej Zofii Holsztańskiej, która wezwała Węgrów do poszukiwań króla, zarzucił zgoła analfabetyzm (to on przygotował łaciński, pełen błędów ortograficznych i stylistycznych rzeczony list do Madziarów) i poradził królowej, aby poszukała sobie lepszego kanclerza.
W tym czasie w Polsce dominowało raczej legalistyczne podejście do sprawy.
Oficjalnie dawano do zrozumienia, że król żyje, ale zaginął i należy czekać na jego powrót. Inna sprawa, na ile było to szczere. Przykładowo prymas Zbigniew Oleśnicki, który jeszcze w sierpniu 1445 roku pisał do biskupa wileńskiego Macieja, że król ocalał z pogromu i przebywa w Konstantynopolu albo gdzieś za morzem, a być może w jakimś zamku w obcym kraju, a brat królewski Kazimierz Jagiellończyk odmówił propozycji objęcia polskiego tronu, bo król żyje i powróci (zmienił zdanie dopiero po trzech latach).
Wobec przeciągającej się nieobecności króla, choć tron polski w 1447 roku objął jego brat, inicjatywa w podtrzymaniu mitu o żyjącym królu przechodziła w ręce poddanych. Wzmacniały ją fantastyczne relacje z pola bitwy przedstawiające bohaterstwo i zniknięcie Władysława w klimacie zgoła legend arturiańskich. W liście Ambrożego z Moraw z czerwca 1445 roku, rzekomego uczestnika bitwy i tureckiego jeńca, króla, który opuszczony przez sojuszników z garstką rycerzy miał się rzucić w turecką otchłań, miał wybawić bliżej nieznany Jakub z Anatolii z tysiącem zbrojnych. Umożliwił królowi ewakuację na swojej barce, a sam stoczył nierozstrzygnięte starcie. Dzięki temu Władysław odpłynął w nieznanym kierunku, ale powróci z nową armią.
Co ciekawe, w Polsce i okolicach zaczęli pojawiać uzurpatorzy podający się za ocalałego Władysława – choć lepiej pasowałoby do nich określenie samozwańcy. Dodajmy, że potencjalnie mogli oni zagrozić władzy Jagiellonów w Czechach i na Węgrzech. Przykładowo od 1445 roku na Morawach pojawiło się wielu włóczęgów podających się za Władysława. Regionalny folklor czy habsburskie machinacje? Do szytej grubymi nićmi i niekoniecznie wrażą ręką hochsztaplerki zaliczyć natomiast trzeba pojawienie się wiosną 1445 roku na dworze wileńskim Kazimierza Jagiellończyka „posłańca dobrej nowiny” – nieznanego z imienia kupca litewskiego, który twierdził, że w dalekim kraju spotkał się z Władysławem. Niespełna 17-letni następca tronu połknął przynętę i sowicie obdarował przybysza.
Kolejny samozwaniec objawił się najpierw w Nadrenii, następnie na Śląsku w 1451 roku. Jan z Wilczyny koło Ryczywołu, bo o nim mowa, był doświadczonym i wielokrotnie karanym imitatorem – wcześniej podawał się za Leona, siostrzeńca księżnej mazowieckiej, oraz księcia Ostrogskiego. Posłuch, który zyskał wśród gminu, zmusił skołowanego księcia Henryka Głogowskiego i rajców wrocławskich do zasięgnięcia opinii w Polsce, czy król Władysław Jagiellończyk powrócił już do kraju. W jego historii nic się nie zgadzało, począwszy od tego, że władca był wysoki, a szalbierz nie imponował posturą. Oszusta aresztowano w Międzyrzeczu i w kajdanach odprawiono do Poznania, gdzie przyznał się do winy, poprosił o łaskę, ale nie wiadomo, jak go ukarano.
W 1459 roku w Poznaniu pojawił się kolejny samozwaniec. Tym razem, choć jasne było, że to oszust, jego losy potoczyły się osobliwie. Polaczek jeden, wtedy jak Władysław pod Warną zginął, imieniem Rychlik, podawał się za króla polskiego, jakoby się po upłynnieniu lat 15 zjawił, i pokazał się w Poznaniu, oświadczając, że on jest królem. A pan wojewoda Łukasz poznał wnet, że to nie król, ale łgarz i chciał go stracić, lecz panowie starsi tegoż kraju nie dopuścili do tego, lecz odłożyli to na roki walne królewskie. Potem nastąpił sejm, a gdy królowa stara zaparła się, że to jej syn, kazano mu zatem zrobić koronę papierową, stać w niej pod pręgierzem i dwa razy na dzień smagać go rózgami, a potem chowali go w więzieniu poczciwie aż do śmierci, aby nikt o nich nie mówił, że króla swojego zabili – zanotował czeski kronikarz, Paweł Zidek z Ołomuńca.
Podający się za Władysława oszuści pojawili się nie tylko w Czechach i Polsce. W 1466 roku czeski wielmoża i podróżnik Zdeněk Lev z Rožmitálu spotkał w Hiszpanii pustelnika, który podawał się za króla Władysława i w odosobnieniu pokutował za złamanie rozejmu z Muradem. W jego historii zgadzało się tylko jedno – tak jak król miał sześć palców u nóg. Jednak kluczowym elementem, który go dyskwalifikował, był fakt, że miał ok. 70 lat (król w tym czasie miałby 43 lata).
Ciekawsza była historia z samozwańcem, który miał przebywać na początku lat 50. XV wieku na Maderze, a jego synem był Krzysztof Kolumb. Na jego temat powstały wiersze okolicznościowe, które w na początku wojny trzynastoletniej kolportowano na pograniczu polsko-krzyżackim, ku pokrzepieniu serc Polaków, którym w tej fazie wojny nie szło zbyt pomyślnie, a powrót Władysława miał być remedium na problemy.
TB
Dodaj komentarz
Uwaga! Nie będą publikowane komentarze zawierające treści obraźliwe, niecenzuralne, nawołujące do przemocy czy podżegające do nienawiści!