W maju 2012 rok, pani Teresa Siedlar – Kołyszko odwiedzila Smolarnię, zaścianek szlachecki w którym dzieje się najpiękniejsza powieść o Kresach – „Nadberezyńcy” Floriana Czarnyszewicza, opisująca tragiczne losy Polaków, rozpaczliwie walczących o swoją tożsamość, płacących za to najwyższą cenę. Oto jej relacja z podróży.
Po pięknych radosnych i tak bardzo polskich dniach przeżytych w Pińsku na Polesiu, ruszyliśmy w dalszą drogę. To „ruszenie” odbyło się dzięki pińszczaninowi, panu Konstantemu Matuszewiczowi, przezemnie nazwanego Kościkiem, który zgodził się powieść nas do celu podróży. Tym upragnionym celem była Smolarnia, zaścianek szlachecki w którym dzieje się cudowna książka Czarnyszewicza „Nadberezyńcy”.
Żeby dotrzeć do wymarzonej Smolarni trzeba ją było najpierw znaleść, a nie było to łatwe, bo Smolarni nie znaleźliśmy na żadnej i to nawet dokładnej białoruskiej mapie.Wiedzieliśmy tylko, że była jakieś czterdzieści kilometrów od Bobrujska i ponad sześćdziesiąt od Mohylewa nad Dnieprem. Wiedzieliśmy, że powinna być w lasach i blisko miasteczka Wończa. To była wiedza z książki. Na tej dokładnej białoruskiej mapie nie było ani zaścianka ani miasteczka. I tu przyszła nam z pomocą zupełnie niespodziewanie „komórka”! Tak nowoczesna „hiper,super” komórka Ryszarda w której były oprócz wszystkich innych najdziwniejszych informacji mapy satelitarne.
Na mapie obejmującej Białoruś, Ryszard trzeba dodać wykazując wielką cierpliwość i samozaparcie, odnalazł ku naszej ogromnej radości SMOLARNIĘ i to nie cyrylicą, a w naszym alfabecie!!.Wiedząc już gdzie jest Smolarnia jechaliśmy z lżejszym sercem, ale przed nami z Pińska była długa droga najpierw do Bobrujska. Jechaliśmy przez Łuniniec, minąwszy przedwojenną granicę z Sowietami wjechaliśmy na ziemie przedrozbiorowe.
Mniej tu było domów, gorzej lub wcale uprawione pola, ale to co rzucało się w oczy przedewszystkim to zupełny brak na łąkach, pasącego się bydła.Całe przestrzenie puste,jakby wymarłe słowem jak w tytule ani krowy, czy bodaj kozy, owieczki, czy barana nie spotkaliśmy na tej kilkaset kilometrów liczącej drodze. No i zupełny brak nie tylko kościołów, ale wszelkich świątyń. Bo nie było też cerkwi już nie mówiąc o synagogach. Ziemia niczyja, ziemia bez Boga. Ostatnia była katedra w Pińsku, a potem dopiero przedziwny z odrąbaną wieżą, kościół w Bobrujsku.Napisałam przedziwny. Bo właściwie trudno go znaleść. Na całej długiej ulicy nie widać żadnego kościoła.Same bloki, urzędy. A przecież kiedyś:
„Kościół był murowany i okazalszy niż wszystkie gmachy, niż wszystkie świątynie w mieście.Wieża wysoka, że strach z niej spojrzeć w dół.Wnętrze na pięknych filarach, obszerne, przepełnione pamiątkami świętymi, upiekszone sztuką. Ołtarz potrójny, ze spiczastymi wieżyczkami, rzeźbiony.Przepiękne drogocenne żyrandole. Las chorągwi i bogatych sztandarów. W koło olbrzymie obrazy i posągi święte. Okna w witrażach. Ławki, fotele, trony, konfesjonały kunsztowne. Organy tak potężne, że ludzie mówili iż gdyby organista puścił na cały duch, serce by się człowiekowi oderwało. Dzwony, gdy biły, zagłuszały całe miasto.”
Więc gdzie ten piękny niegdyś i tak bogato wyposażony kościół? A jest, można powiedzieć jest część kościoła. Wchodzi się do niego przez przez urząd. Wprawdzie odrąbano wieżę i kruchtę, a nawę główną przyklejono do jednego z urzędów. Nie pasowała do bolszewickiej rzeczywistości strzelista wieża neogotyckiego kościoła więc odrąbali ją. Na to miejsce postawili blok (w kościele na zapleczu bloku za komunizmu był jakiś skład).
I dopiero jak cudem ocaleli tu Polacy, kiedy już było można, upomnieli się o kościół i dotąd prosili, jeździli do władz aż wreszcie oddano im ten magazyn który znów jest kościołem z „orginalnym” wejściem przez korytarze państwowej instytucji. Poza kościołem w Bobrujsku trudno jest znaleść cokolwiek co przypominałoby czasy opisane w „Nadberezyńcach i „Wiciku Żywicy”. A przecież tu w tym mieście stacjonował , tu tworzył swoje legiony generał Dowbór Muśnicki.
”Dowództwo Korpusu mieściło się w jednym z budynków twierdzy. Minąwszy bramę,przeszli parę kwartałów zygzakiemi byli u mety. (…) Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus, powiedzieli i pokłonili się nisko. Dzień dobry Panom, Panowie do mnie? – zapytał generał uprzejmie. Tak jest, Wielmożny Panie Generale, ludzie polskie z zaścianku Smolarni… (…) – Czym mogę Panom służyć? – Wielmożny Panie Generale – zaczął Mieczyk, wysunąwszy się naprzód. – Ludzie polskie w zaścianku Smolarni, gminy Wończańskiej, dowiedziawszy się przedwczoraj, że Wielmożny Pan Generał ze swoim ”gierojskim” wojskiem wypędził bolszewików z Bobrujska i zaczął w nim Polskę, zwołali natychmiast „schod”, rozpisali się wszyscy na papierze i wysłali nas pokłonić się Wielmożnemu Panu Generałowi, podziękować za taki uczynek dla naszego narodu i poprosić żeby nas wziął do pomocy, do dalszej z tymi bosiakami walki. (…) WielmożnyPanie Generale – ciagnął – siano nasze, owies nasz, bydło i konie nasze i my sami, któren tylko do czego zdolny, oddajemy się pod Twoje całkowite rozporządzenie. Rządź nami jak własnymi synami, a dobytkiem naszym jak własnym dobytkiem”.
Dziś, nie ma twierdzy, w której urzędował wielki generał. Ot kupa gruzów, zwalisk. Kaplica w twierdzy spalona i właściwie rozwalona. Jako tako trzymają się odrapane nędzne budynki szpitala, tego w którym leżeli lecząc się z ran kolejni bohaterowie obu powieści. Nie ocalał też piękny park z cienistymi alejkami na których też wiele się działo, po których nasi bohaterowie często spacerowali. Zarośnięty chwastami, zaśmiecony wszelkiemi śmieciami nie przypomina w ogóle parku i tylko przebłyskująca przez te chaszcze tafla Berezyny płynącej popod wzgórzem nasuwa myśl, że przecież kiedyś dawniej wcale inaczej tutaj wyglądało. Nie istnieje nic co przypominało by, że tu w Bobrujsku kwitło życie odradzającej sie Rzeczpospolitej, że przez prawie dwa lata była tu już wolna Polska z urzędami, wojskiem, policją.
Dziś nie istnieje już nawet tak spontanicznie założony w latach dziewięćdziesiątych Związek Polaków. Starsi wymarli, a wśród młodych widać nie ma woli działania. Niestety, nie pomaga też Polakom nowy ksiądz proboszcz, który bardzo niechętnie i to tylko raz w tygodniu odprawia mszę po polsku. I choć studiował w Grodnie nawet nie chce rozmawiać po polsku. No cóż, najpewniej kompletnie nie zna historii…
Jakże inaczej było w Bobrujsku kiedy tam byłam kilkanaście lat temu za księdza Foksińskiego. Jeszcze msze były po polsku, siostry katechizowały po polsku, a lud Boży, polski lud Boży ocalały z zagłady śpiewał co sił w piersiach polskie pieśni. Wszystko to przepadło. Tak więc jedyne co ocalało to wspaniała majestatyczna Berezyna. Ona już i tylko ona mogłaby nam wiele o dziejach tego miasta, tych stron opowiedzieć.
„W kwadrans Bobrujsk ukazał Smolarzanom swe oblicze. Po szerokiej a łagodnej toni Berezyny, przesuwały się parostatki pasażerskie, berliny towarowe i wycieczkowe łodzie. W lewo o jakie pół wiorsty wisiał most żelazny, wyraz ostatniej techniki. Za rzeką, tuż przy wyjściu mostu pontonowego, którym przechodzili, stała wysoka ceglana basznia. Po jednej i drugiej stronie owej baszni, zielenił się piękny sad klonów, topoli i brzóz, kryjąc w sobie twierdzę.”
Tak było wtedy… W ponurym nastroju wyjeżdżałabym z Bobrujska gdyby nie widok z mego hotelowego okna. Hotel był nad Berezyną, jej błękitna wstęga migotała wśród zieleni drzew. Między rzeką, a moim balkonem na wysokim drzewie było gniazdo bocianie, a w nim piękna para boćków szykująca się do założenia rodziny. Dzięki nim z lżejszym sercem ruszyłam w dalszą drogę do Mohylewa.
Nazwy mijanych miejscowości, osad, wsi czy miasteczek wydawały mi się znajome, naprzykład Popławszczyzna, brzmiały swojsko i mimo cyrylicy przypominały słowa polskie.Jechaliśmy na północny wschód i odchodziliśmy z każdym kilometrem od Berezyny zbliżając się tym samym do Dniepru.
Mohylew duże wojewódzkie miasto leży przecież nad Dnieprem. Nie byłam tu prawie dwadzieścia lat.Wtedy po raz pierwszy jechałam do Mohylewa z Berezyny nad Berezyną. Jechałam by zobaczyć odbudowywaną katedrę, w której gospodarzył wtedy ksiądz Blin, późniejszy biskup witebski. W kościele ludzie modlili się i śpiewali tylko po polsku. Po polsku też katechizowały siostry. Nastrój był radosny i bardzo optymistyczny. Wtedy właśnie w Mohylowie poznałam pana Jerzego Żurawowicza, prezesa świeżo powstałego Związku Polaków.
Pan Jerzy nie tylko oprowadził mnie po mieście, ale i znalazł schronienie u miłej Polki, pochodzącej jak wszyscy tu nad Dnieprem z jednego z licznych niegdyś zaścianków polskiej szlachty zagrodowej.W czasie wędrówki pan Jerzy pokazał dawne polskie gimnazjum, pokazał sowiecką „Nataszę” na wyniosłym brzegu Dniepru i tablicę obok która głosiła chwałę i wieczną pamięć czerwonoarmiejcom którzy tu zginęli w WALCE Z BIAŁOPOLAKAMI!!!
Tak! Tu nad Dnieprem jeszcze w dwudziestym roku ubiegłego stulecia nasi ojcowie walczyli o kształt i wielkość odradzającej się Polski. (Zapewne trudno to sobie uzmysłowić współczesnym Polakom żyjącym w Polsce najmniejszej w całych swoich dziejach.)
Na jednej z głównych ulic stary dziewiętnastowieczny gmach teatru, pan Jerzy zatrzymuje się i głosem w którym brzmi duma objaśnia”z tarasu tego teatru , proszę pani, generał Dowbór Muśnicki odbierał defiladę polskiego wojska”. Tak było… W czasie jednej z wędrówek, wtedy przed dwudziestu laty, pan Jerzy wskazał na stary mocno zniszczony budynek i powiedział wie Pani marzy mi się by nam dali ten dom i by w nim był Dom Polski.
Minęło kilkanaście lat i oto dziś w jednej z wąskich uliczek blisko katedry słowem w samym centrum wielkiego Mohylewa przyciąga oczy jasna fasada piętrowego domu, na nim napis: DOM POLSKI. Pan Jerzy jest jego nie tylko założycielem ale i dyrektorem. Przy wejściu duży napis: „Tutaj prosimy mówić tylko po polsku”.
„Pierwsze spotkanie i już zasiadamy na stylowych kanapkach i fotelach i rozmawiamy. Tym razem nie o Domu Polskim, ani o tym co się w nim dzieje, ten ogromny temat zostawiając na osobny reportaż, bo dziś rozmawiamy o Polakach żyjących niegdyś tu między Dnieprem a Berezyną. Pan Jerzy ożywia sie ogromnie bo przecież mówi o swojej ziemi rodzinnej o swoich przodkach, którzy też tu w zaściankach polskich żyli do póki nie zmiażdżył ich nie uniecestwił najazd bolszewickich barbarzyńców ze wschodu.
Rozkładamy mapę i „jedziemy” palcem wzdłużu drogi z Mohylewa do Bobrujska , a pan Jerzy wyszukuje miejca gdzie były majątki jego rodziny. Miejscowości, z której pochodził mój dziadek, to znaczy zaścianka ŻURAWOWICZE, nie ma na tej mapie, ale kiedy czytałem „Nadberezyńców” wciąż myślałem, że to wszystko tak blisko się działo i że najpewniej i mój dziadek ruszył z całą młodzieżą i w ogóle polską ludnością na ten wielki fest do Bobrujska na nie tylko katolicką ale i narodową polską procesję. Bo co to było dla dziadka te trzydzieści czy czterdzieści kilometrów kiedy miał 22 lata.
A o tu był Grzybowiec, majątek skąd pochodziła moja babcia tam nic nie zostało, zrównali wszystko z ziemią. A w Grzybowcu był kościół katolicki, była szkoła i babcia skończyła kilka klas tej szkoły. Tam było ze sto domów.Okoliczni ludzie z tych nadberezyńskich hutorów przyjeżdżali do kościoła do Grzybowca właśnie. No, teraz tam już nic nie ma. Ja z kolegą z którym razem pracujemy chodziłem piechotą po terenie tu między Berezyną a Dnieprem szukałem tych polskich zaścianków, polskich śladów. Moim zamierzeniem było napisać książkę o Polakach którzy tu dawniej mieszkali. Niestety, stanęliśmy z tą pracą bo zabrakło środków. To była mozolna praca i obliczona na dłuższy czas. Słowem trzeba było i czasu i pieniędzy, pytanie skąd wziąć. I narazie stoimy…
Na drugi dzień ruszamy z panem Jerzym szukać naszej upragnionej SMOLARNI.Czy ją znajdziemy czy coś w ogóle z niej zostało. Po drodze ma być Wończa miasteczko najbliższe Smolarni w której przecie nasz bohater Staś Bałasiewicz, czyli autor książki Florian Czarnyszewicz pobierał w ruskiej szkole nauki.
Niestety, Wończy na mapie nawet w komórce nie ma. A przecież pisarz opisuje je dokładnie: „Wończa.Stara ludzka siedziba. Nad samą rzeczką. Teren wysoki,pola spadziste, urodzajne prawie jak słuckie. Za rzeczką lasy nieskończone. Dawniej wieś i dwór. Teraz Wończa to miasteczko. Zwykłe kresowe: budynki drewniane, ulice bez bruku i bez trotuarów; moc Żydów, sklepy, rzemieślnicy, młyn, cerkiew, monopolka, poczta, synagoga i szkoła powszechna, szkoła czterooddzialowa i jedyna na przestrzeni 350 wiorstw kwadratowych. Budynek szkoły szczupły,staroświecki, prawie nie różniący się od porządniej gospodarskiej chaty”.
W dalszej części książki dowiadujemy się, że w Wończy odbywały się jarmarki i że także w Wończy pobudowali Polacy kaplicę. To na poświęcenie tej kaplicy przyjechał do Wończy sam biskup Łoźiński, na którego powitanie i spotkanie z wielkim kapłanem przybyły tysiące mieszkańców polskich zaścianków. To do nich do nadberezyńskich Polaków mówił biskup: „Gdy wrócę z objazdu,pojadę do Warszawy i powiem o tym teraźniejszemu Rządowi, jakkolwiek nie wyzwolonej jeszcze Polski. Powiem przed Radą Regencyjną. Tam na dalekich kresach, u styku ziem mińsko mohylewskich mocno żarzy się Polska.”
Dziś nie ma Wończy, nie ma więc i kaplicy w niespokojnym czasie wojny i rewolucji pobudowanej. Czyżby nic nie zostało z dużego ludnego miasteczka? Zachodzimy w głowę. Na mapie i przed nami na drodze jest spore miasteczko Kliczew, jak wszystko sowieckie – nijakie. Ot, rzędy byle jakich bloków i właściwie nic więcej.
Wyjeżdżając z miasteczka w kierunku w którym po sześciu kilometrach powinna być Smolarnia, tablica z napisem Gończa. Zgadzałoby się miejsce (sześć kilometrów od Smolarni) ta część Kliczewa robi dobre wrażenie, ładne czyste, ukwiecone domy zwykłe drewniane, gospodarskie. W środku wsi Muzeum! Tak, muzeum tej ziemi, ale znów o Wończy nikt nic, myślę o paniach pracującyh w muzeum, nikt nigdy nie słyszał, więc chyba tak musi zostać, nie ma Wończy choć była, nie ma na tej ziemi Rzeczypospolitej choć kilkaset lat też była…
Nie pozostaje nam nic innego jak ruszyć do upragnionego celu. Zjeżdżamy na bitą drogę prowadzącą w bok ku Berezynie i między dwoma dosyć odległymi ścianami lasu. Ani śladu wody, rzeczułek, wierzchowodzia, o którym tyle pisał Czarnyszewicz. Nie ma pól uprawnych i nie ma też ludzi. Na szczęście, na drodze ze strony w której winna być Smolarnia, ukazuje się człowiek na motorze. W biegu pytamy czy jedziemy do Smolarni. „Tak to już Smolarnia”.
„Minęli czwarty z rzędu bród zalany jak Wończanka wierzchowodziem i wyjechali na smolarskie pole. To pole nazywa się Klinem-rzekł Stach. To już wiesz, jak zmiany pola się nazywają? – zdziwił się ojciec (…) wiem też jak zaścianek stoi. Kościk mi wszystko opowiedział. Po lewej stronie stoją budynki po prawej sady. Domy kryte gontą,wielkie, po trzy i cztery pokoje mające. Dziedzińce i ulica ogrodzone ostrymi kołami, obsadzone kudłatym drzewem. Za sadami znajdują się ogrody kapuściane, a do ogrodów ta sama puszcza się dotyka; za chlewami są gumna, za gumnami wygon. Za wygonem pole, za polem łąka,za łąką drugi las, ale nie puszcza. Wszystko wiem. W Smolarni jest 22 gospodarki”.
Jest słoneczny wiosenny dzień 3 Maja! Dotarłam do Smolarni. Ale jakaż inna ta dzisiejsza Smolarnia. Nie ma zagonów kapusty, nie ma pól nie ma gumien, nie ma obór słowem nie ma nic NIC.Przecież przez 70 lat były tu tylko kołchozy.W których pracowali ci których nie wywieziono lub nie wymordowano.
I oto dziś 3-go Maja 2012 roku przed nami pośród starych a nawet bardzo starych drzew, kilka chat po obu stronach drogi. Między domami, coś co pozostało po dawnych zabudowaniach, po dawnym domu może naszych bohaterów, resztki cegieł, kamieni zbutwiałe bale drzewa, a w okół krzewy niegdyś pewnie rosnące przed oknami, a to jaśmin, a to bez czy wreszcie czeremcha.
Część stojących jeszcze domów choć trzyma się dobrze jest już opuszczona. Ale są i zamieszkałe.Świadczy o tym porządek w okół domu w całym obejściu. Zatknięte na płocie do suszenia słoiki i garnki gliniane wreszcie grządki kwiatowe przed domem z właśnie rozkwitającymi tulipanami. W całym ocalałym zaścianku najlepiej trzymają się drzewa, są stare ogromne. Osłaniały niegdyś domostwa przed wichrami, dawały cień.
Pod wielką brzozą stojącą tuż przy płocie jednego z ładnie utrzymanych domów ustawiona fantazyjna ławeczka zrobion z siedziska dawnej bryczki zapewne. To co najbardziej uderza to wrażenie ogromnej pustki, nie słychać piania kogutów, nie gdaczą kury, nie beczą owce, ani nie muczą krowy. Nie słychać śmiechu, śpiewu i w ogóle ludzkiego głosu. Martwa cisza słonecznego majowego południa. Ale i oto z ostatniego domostwa otoczonego wysokim płotem z bramą zamkniętą na kłódkę słychać szczekanie, zaglądamy przez szpary, prawdziwy burek pilnuje domostwa groźnie poszczekując , a więc i tu ktoś ocalał.
Chciałoby się krzyczeć z radości, że są, są jeszcze Żywi Ludzie w Smolarni. Dziś ich nie ma w domu, najpewniej pojechali gdzieś do pracy bo przecież tu nic już nie ma do roboty, ani bydła oporządzić, ani oplewić zagonów, ani trawy nażąć dla żywiołu. Wrócą najpewnej na sobotę i niedzielę.
Wzruszenie ściska za gardło. Ale zaraz przelatuje myśl: a kim są, czyżby ktoś ze Smolarni ocalał?. Czy mają jeszcze świadomość swego pochodzenia, wiary ? Niestety, pora wracać wracać do Polski. Dzisiejszej Polski, 700 kilometrów na zachód! Pozostaje niewiadoma.
Wierny swojej ziemi pan Jerzy Żurawowicz zostaje i obiecuje, że kiedyś w sposobnej chwili odwiedzi jeszcze Smolarnię w dzień świateczny, porozmawia i może uzyska odpowiedź na dręczące nas pytania, które zabieramy ze sobą, ale jeśli ktoś jednak ocalał obiecujemy sobie, że mimo trudów dalekiej drogi wrócimy do Smolarni by tym żyjącym wręczyć epopeję ich rodu i dziedziny: „Nadberezyńców” Floriana Czarnyszewicza.
Teresa Siedlar-Kołyszko, Kraków
(artykuł pochodzi z portalu hussar.com.pl)
17 komentarzy
stanisław
24 listopada 2013 o 10:16Nie tak dawno jeszcze, niewiele się wiedziało o Florianie Czarnyszewiczu, którego losy rzuciły do dalekiej Argentyny. Dziękuję Pani Teresie Siedlar – Kołyszko, za odwiedzenie stron rodzinnych Autora, i jego Smolarni !
Dariusz
4 kwietnia 2014 o 17:10Książka „Nadberezyńcy” jest piękna, ale też piękny
jest ten artykuł to jest jakby kolejny jej rozdział, to jest c.d. nie koniecznie oczekiwany ale prawdziwy.
Dziękuję autorce myślę też, że Pan Czarnyszewicz byłby zadowolony.
Serdecznie Pozdrawiam!
józef III
30 kwietnia 2014 o 23:37Dziękuję Autorce ! Miałem wiele lat temu nadzieję na dotarcie do Smolarni ale nie udało mi się. Tym bardziej sie cieszę , że Pani Teresa ja odnalazła !
Barbara
12 sierpnia 2014 o 20:50Piękna książka i wzruszający artykuł. Czekam na drugą część – powrót pana Żurawowicza do Smolarni i rozmowę z obecnymi mieszkańcami. Może to jednak Polacy…
Grzegorz
31 sierpnia 2014 o 13:58Piękny tekst. Czytając go popłakałem się, podobnie jak przy czytaniu „Nadberezyńców” Floriana Czernyszewicza.
Ktoś kiedyś powiedział, że o istocie polskości najwięcej dowiadujemy się na kresach dawnej Rzeczpospolitej. Dlatego pamięć o tamtych utraconych terenach powinna trwać w sercach Polaków przez następne pokolenia. I my, obecnie żyjący, powinniśmy o to zadbać.
Irek
14 września 2014 o 14:42Po lekturze książki nie wyobrażam sobie ,żeby tam nie pojechać.Myślę ,że nie jestem sam w tym postanowieniu.Że nie ma tam nic ? Trudno.
Piotr
11 marca 2015 o 23:30Właśnie rozkoszuję się lekturą 'Nadberezyńców’ i z każdą stroną coraz bardziej chcę tam pojechać i chociaż odetchnąć powietrzem dawnej Rzeczypospolitej, bo doskonale zdaję sobie sprawę, że więcej niewiele zostało, tamte tereny zostały skutecznie zmiażdzone przez piekielny XX wiek.
ofik
10 października 2015 o 18:06„Nadberezyńców” czyta się wspaniale, wszystkim polecam.
Andrzej
14 maja 2016 o 14:36Przeczytałem „Nadberezyńców” i jestem pod ogromnym wrażeniem. Moja rodzina nie pochodzi z Kresów, chociaż dawna diecezja przemyska to część archidiecezji lwoskiej.
Czuję jakbym odzyskiwał część Polski.
Dewiza Kresów to Semper fidelis, a więc i my winniśmy im pamięć po wsze czasy.
M
10 stycznia 2017 o 17:14To wstyd, ze tak dlugo pozwalalismy na niepamiec o naszyc rodakach zamordowanych bestialsko na tamtej ziemi, na ich wlasnej ziemi. Nalezy udzielac wszelkiej pomocy ludziom polskiego pochodzenia pozostalym na Bialorusi i domagac sie od Lukaszenko by przestano zaklamywac historie Polakow na tamtych ziemiach
Elżbieta
14 lutego 2017 o 07:15Zastanawiam się, czy moi przodkowie Kozakiewicze herbu Kozakiewicz mający przy nazwisko przydomek Smołko mieli coś wspólnego z miejscowością Smolarnia? Z nostalgią przeczytałam powyższy artykuł i się zadumałam…
dziękuję i pozdrawiam
Elżbieta
Jan53
14 maja 2017 o 05:47To polecam jeszcze do zwiedzenia Lide,Baranowice,Nowogrodek czy Wolkowysk.To kolejne miejscowości gdzie zyje b.duzo Polakow oprócz Brzescia czy Grodna.
Niestety wszystkie kolejne rzady(razem z obecnym)wypiely się na rodakow tam mieszkających od setek lat.
Krystyna
10 listopada 2018 o 16:38Polecam serdecznie tę interesującą książkę o kresach.
Ta tęsknota za dumną, uczciwą Polską, była także w mojej rodzinie, w większości pochodzącej z Górnego Śląska.
BK
9 października 2019 o 12:44Książka wprost genialna ,a i artykuł znakomity, dziękuję.
Tomasz Nowak
29 stycznia 2020 o 23:15„Nadberezyńcy” to piękny materiał na serial telewizyjny.
Anka
1 kwietnia 2020 o 12:30Jak pokazuje mapa na Wikipedii przy Florianie Czarnyszewiczu , nazwy geograficzne w „Nadberezyńcach” są prawdziwe, ale ich geograficzne usytuowanie zostało przez autora zmienione. Rzeczywista dzisiejsza Smolarnia lezy po drugiej stronie Kliczewa (powieściowej Wończy) niż ta opisana przez Czarnyszewicza.
Leszek Szymula
1 kwietnia 2020 o 13:59PANI była we wsi o nazwie Smolarnia, ala ta z powieści to inna miejscowość , to Przesieka (Pierwsza), po drugiej stronie Kliczewa. Wg przedwojennej mapy jest tam pole w klin i dalej za Przesieką Drugą, miejscowość Ubolotje czyli powieściowa wieś Uberezie. Niestety nic tam nie pozostało. Tylko cmentarz.