Nieubłaganie odchodzą ci, którzy pamiętali przedwojenny Lwów, ci, co byli związani z naszym miastem sercem i myślami. 11 sierpnia we Wrocławiu zmarła moja mama, która była znana w środowisku polskim we Lwowie jako pani Teleszewa.
Moja mama Maria, z domu Wołoszyńska, urodziła się w 1929 roku, w przedwojennym Lwowie. Jej ojciec Rafał Wołoszyński walczył w armii gen. Hallera. Pochodził z miasteczka Kańczuga, położonego koło Przeworska. Jego ojciec i dziadek na przełomie XIX i XX wieku sprawowali urząd burmistrzów tego miasta. Matka Otylia Winiarska urodziła się w Jarosławiu, pochodziła z wielodzietnej rodziny. Dziadkowie w poszukiwaniu pracy przenieśli się do ówczesnej stolicy Galicji – stołecznego miasta Lwowa. Dziadek objął stanowisko adiunkta ówczesnych Kolei Państwowych we Lwowie. Kiedy rozpoczęła się wojna, mama miała 10 lat. Jak wielu Polaków, przeżyła sowiecką i niemiecką okupację Lwowa, powracała często wspomnieniami do tych głodnych i chłodnych czasów. Wraz ze starszą siostrą Zofią uciekły przez las przed wywózką do prac przymusowych do Niemiec. Mając 14 lat podjęła się ciężkiej pracy fizycznej. Po II wojnie światowej Polacy byli zmuszeni do opuszczenia ukochanego miasta. W ostatnim wagonie repatriantów w 1956 roku znalazła się jej siostra Zofia, która osiadła we Wrocławiu. Mama nie zdecydowała się na ten krok, we Lwowie założyła własną rodzinę.
Lata swojego dzieciństwa wspominam ciepło i serdecznie. To mama zaprowadziła moją siostrę i mnie do polskiej szkoły im św. Marii Magdaleny, a w tamtych czasach nie każdy Polak odważył się na ten krok. Z czasem mama została wybrana prezesem koła rodzicielskiego „Dziesiątki”. Szkoła w latach 60. była zagrożona w swym istnieniu, stale usiłowano ją zamknąć. Wraz z innymi rodzicami pani Teleszewa chodziła po domach rodzin polskich i mieszanych prosząc, by rodzice nie bali się oddawać swoje dzieci do polskiej szkoły. Pomagali im w tym księża, którzy wiedzieli, kto jest wyznania rzymskiego, często po kryjomu przechowując w kościele wpisy o chrzcie. Nie zastanawiając się ani przez chwilę, wraz z gronem rodziców jeździła do Kijowa do najwyższych władz w celu ratowania szkoły. Jej zasługą było również pozyskiwanie osób chętnych do uczenia polskich dzieci. Nie każdy mógł zdobyć się na tak odważny krok, skutkiem mogły być wręcz groźne konsekwencje. W tamtych czasach nie było żadnej organizacji polskiej. Ostoją polskości pozostawały kościoły wraz z dwiema szkołami polskimi oraz Polski Teatr Ludowy we Lwowie.
Mama wyjechała ze Lwowa w 1981 roku. Zawsze marzyła, by zamieszkać na stałe w Polsce. Wybrała Wrocław, ponieważ tutaj przeniosła się jej matka. Przed stanem wojennym rozpoczyna pracę we wrocławskim Muzeum Narodowym, gdzie przepracowała do emerytury. Nigdy nie traciła więzów z miastem rodzinnym, do którego chętnie wracała. Z wielką satysfakcją odwiedzała szkołę, którą ratowała od zamknięcia. Jak każda babcia, była dumna ze swoich wnuczek Kasi i Elizy. Doczekała się trzech ukochanych prawnuczek.
Mówiła zawsze, że urodziła się w pięknym i urokliwym przedwojennym Lwowie, mieście Semper Fidelis, czyli Zawsze Wiernym, za którym do końca życia tęskniła, mieście, gdzie na Cmentarzu Łyczakowskim pod Górką Powstańców Styczniowych spoczywa jej ukochany ojciec. Została pochowana we Wrocławiu. Zgodnie z jej prośbą podczas mszy św. żałobnej została wykonana pieśń „Śliczna Gwiazdo miasta Lwowa”. Cześć Jej pamięci.
Niżej udostępniam notatki mamy. Podobne zostały wydrukowane w książce „Jubileusz szkoły 1816–1996” w opracowaniu i redakcji Ryszarda Czekanowskiego i Teresy Kulikowicz-Dutkiewicz.
„Wspomnienia, które pozostały z cząstki mego życia, utkwiły w mej pamięci i pozostały na zawsze do dziś. Młodzież z mego rocznika rozproszyła się w związku z repatriacją i wojenną zawieruchą w rozmaite strony świata.
W roku 1964 moje córki Jolanta Teleszewa, a w 1968 r. Anna rozpoczęły naukę w szkole nr 10. Wiedziałam, że szkoła tętniła swoim życiem zawsze, była ukojeniem stale pomniejszającego się grona Polaków w naszym pięknym grodzie Lwowie. Gdy tylko przestąpiłam próg szkoły, odczułam jak jest mi bliska. Obudził się we mnie patriotyzm, który zaszczepili mi rodzice.
W szkole zastałam Komitet rodzicielski, który właśnie wrócił z Kijowa. W ówczesny skład KR wchodzili: państwo Billowie, Rogalowie, Nikodemowiczowie, Cydzikowie, panowie Trubicki, Adamski i inni. Stale przybywali nowi rodzice, którzy aktywnie się udzielali – państwo Bernardowie i Świstuniowie, panowie Marynkiewicz i Vincenc oraz wielu innych. Szkoła była ciągle zagrożona, starano się ją zamknąć. Komitet rodzicielski starał się, aby do pierwszej klasy trafiło jak najwięcej uczniów (minimum 12 osób). Razem z p. Rogalową chodziłyśmy po rodzinach polskich i mieszanych prosząc o jak najwyższą frekwencję. Przeważnie odmawiano nam ze względu na znaczną odległość od szkoły, ale myśmy się nie zrażały. Przeszkodą była również szkoła sportowa, która stale zajmowała salę gimnastyczną.
Pod kierownictwem polonistki Marii Iwanowej wraz z jej mężem Igorem, muzykiem, nie przestawał istnieć teatrzyk dla dzieci, który odgrywał wielką rolę w kształtowaniu ducha patriotycznego. Odbywały się wieczory Chopinowskie, Mickiewiczowskie i wiele, wiele innych. M. Billowa zadbała o starszych Polaków, którzy chcieli być między swoimi. Wystawiono „Preclarkę z Pohulanki”, odbywały się „Podwieczorki przy mikrofonie”. Pani Czesława Cydzikowa opracowywała od strony plastyczniej wszystkie imprezy. Nasi absolwenci po odejściu ze szkoły grali w Teatrze Polskim. W tamtych czasach kościół odgrywał ogromną rolę w życiu Polaków.
Męki Tantala przeżywaliśmy podczas wizyt w obwodowym i rejonowym Kuratorium Oświaty. Byliśmy niemile widziani i przyjmowani. Otrzymywaliśmy jedną odpowiedź: „Po co przychodzicie, szkoła nigdy nie może być 10-letnia, bo za mało jest dzieci” itd. Myśmy nigdy nie tracili nadziei i stale walczyliśmy o jedno – szkoła nie może być zamknięta. Przewodniczącą Komitetu Rodzicielskiego byłam wybrana dwa razy. Współpracowaliśmy z gronem nauczycielskim młodszych klas paniami Gindą, Kusznir, Paczkowską oraz nauczycielami klas starszych. Pan Rogala był wspaniałym człowiekiem, zawsze dodawał mi otuchy i stale namawiał do wyjazdu do Kijowa. Niejednokrotnie jeździliśmy wraz z panami Marynkiewiczem, Bernardem, Węgrem, Czerkasem. Przepraszam, jeżeli wszystkich nie wymieniłam. Pewnego razu nie zastaliśmy wiceministra Bereźniaka, tylko jego zastępcę, który nas przyjął niechętnie. Uparłam się, że nie odjedziemy, dopóki nie dopniemy swego, chcieliśmy aby nauka trwała 10 lat. Odpowiedź brzmiała: „Nie ma po co jeździć, szkoła pozostanie ośmioletnią”.
„Magdusię” nękał stale brak nauczycieli władających językiem polskim. Nie było nauczyciela chemii. Przypomniałam sobie, że córka mojej przyjaciółki Lilii Głybin ukończyła wydział chemiczny na uniwersytecie. Z p. Rogalą poszłyśmy do domu p. Głybin. Moja przyjaciółka powiedziała do córki: „Jesteś Polką, powinnaś być w tej szkole”. Słowa matki były decydujące. Marta Markunina rozpoczęła pracę w naszej szkole. Również udało się nam namówić na przyjście do szkoły Jadwigę i Czesława Migdalów. Pełniłam swoją funkcję do czasu, kiedy na prezesa wybrano p. Czerkasa.
Mieszkam obecnie we Wrocławiu. Jednak myślami jestem zawsze we Lwowie. Z wielką satysfakcją odwiedzam szkołę podczas moich pobytów w rodzinnym mieście i jestem dumna, że pracuje w naszej „Magdusi” wspaniałe grono nauczycielskie na czele z p. dyrektor Martą Markuniną. Korytarze są rojne i gwarne. Niepokonane jest nasze gniazdo, w którym zmieniają się pokolenia. Szczęść im Boże!
Anna Gordijewska, Kurier Galicyjski, 2017 r. Nr. 16 (284)
3 komentarzy
Stanislavus
26 września 2017 o 12:19Nie jestem rdzennym Kresowiakiem;
ale -sercem zatopiony w Kresach Rzeczypospolitej i Jej bogatej i jedynej niepowtarzalnej Historyji w dziejach Naszej Ojczyzny.
Pięknej i tragicznej także …
Może Zycie da mi tę rozkosz i postawię nogi choćby na skrawku Tej Pięknej Ziemi -by jeszcze głębiej poczuć -doznać Jej Historię w sercu.
Bóg Zapłać Najwyższemu, że dzięki kresom24.pl dane mi jest być z ta częścią Rzeczypospolitej -jakoby na żywo.
Pozdrawiam Bardzo Serdecznie Kresowian i Miłośników …)*****
Jacek Hryniewicz
25 listopada 2017 o 06:08Zawsze szkoda prawdy i dobra. Żal za niemożnościa i dążenie do naprawienia zła, wielkie serce, dobroć i niekłamana miłośc do swojej tradycji – to są cechy odchodzacych wspaniałych ludzi z Kresów.
Kochamy ich nie znając i to też jest dobra cecha
Pozdrawiam serdecznie Jacek Hryniewicz – lwowiak urodzony w Opolu.
Agata Anna Nowicka
22 czerwca 2019 o 05:34Anno,
Mam na imię Agata i jestem najmłodza córka Zofii. Moja córka ma na imię Otylia. Byłam w lutym na grobie Twojej Mamy.
Proszę, napisz.